Reklama

Miał stamtąd przywieźć do Europy trochę pieprzu i goździków. Zamiast tego opłynął ziemię, odkrył cieśninę Magellana (zwaną Cieśniną Wszystkich Świętych), Ziemię Ognistą (zwaną Ziemią Dymu) i Patagonię (zwaną Ziemią Patagona). Teoretycznie można więc powiedzieć, że mu się nie udało. Zamiast pieprzu – Ziemia Ognista. Zamiast goździków i cynamonu – cieśnina i góry. Ale najważniejsze było to, że to jego żeglarze byli pierwszymi białymi, którzy zjedli pingwina.

Reklama

Jak wygląda pingwinie niebo? To pytanie nurtowało nas, gdy lecieliśmy z Buenos Aires do Patagonii, poważnie zastanawialiśmy się nad tym, czy stare pingwiny straszą swoje małe jajeczka żeglarzami Magellana? Czy mówią: „Bądź grzeczny, bo cię zje Ferdynand”?

Kiedy nasz syn miał dwa lata, uważał, że pingwiny mają bardzo bogate życie wewnętrzne. Podobnie postrzegał pingwiny noblista Anatole France, który w książce Wyspa Pingwinów opisał, jak zwiedziony przez Szatana święty Mael chrzcił pingwiny w przekonaniu, że są to mali ludzie. To wydarzenie wywołało w niebie bardzo poważną dyskusję nad tym, czy zwierzęta mają dusze (podobno święta Katarzyna była za).

Anatole France poszedł jeszcze dalej: uznał, że Francuzi są uczłowieczonymi i ochrzczonymi pingwinami. Według niego Bóg przeciągnął Wyspę Pingwinów do Europy i zamienił ją we Francję. Tak więc pingwinom zawdzięczamy: wieżę Eiffla, egzystencjalizm, impresjonizm i bagietki. A także koncepcję wolności, równości i braterstwa...

Wylądowaliśmy w Punto Arenas. Niedaleko miasta są dwa miejsca związane z pingwinami. Pierwsze to Seno Otway (– Nie jedźcie tam – powiedziała nam właścicielka naszego guesthouse’u – tam ostatnio siedzi tylko kilkanaście pingwinów). Drugie – Magdalena. Wyspa Pingwinów. Podobno to pingwini raj. Nikt ich tu nie je. I mogą nosić jajka na stopach.

Po dwóch godzinach płynięcia po szarym morzu (nasz kapitan był Patagończykiem i muzykiem, śpiewał nam Yellow Submarine) dotarliśmy do brzegu. Wąski pomost. Pusta wyspa ze ścieżkami dla ludzi (tutaj tylko pingwiny mogą chodzić, gdzie chcą) i pochowanymi po zaułkach ptakami Magellana. Czasami uciekały przed nami, czasami podchodziły i patrzyły na nas. Jakbyśmy byli jakimiś dziwnymi stworami. Jakaś para przez chwilę patrzyła na mnie, potem jeden pingwin coś wycharczał do drugiego i oba ptaki odeszły. Poczułem się nieistotny. I obrażony.

Ludzie pochodzą od olbrzymów – ogłosił po latach obliczeń żyjący w początkach XIX w. francuski akademik Henrion. Według niego pierwszy człowiek Adam miał ponad 40 m wysokości, ale Ewa już tylko 38 m. Noe był już zdegenerowany, gdyż miał jedynie 33,37 m, Abraham tylko 9 m, Mojżesz 4,22 m, a Herkules – 3. Podobno karlenie człowieka było związane ze skarleniem jego duszy. Nie bez powodu kurduplami byli Napoleon (prawdopodobnie Pingwin), Hitler i Stalin. Według Henriona proces ogólnego kurczenia się ludzkości zatrzymał się na Juliuszu Cezarze (162 cm) i to tylko dzięki nadejściu Jezusa Chrystusa, który ów proces powstrzymał. Od Chrystusa znowu trochę rośniemy.

Zgodnie z tą koncepcją Patagonia była ostatnim miejscem na świecie, gdzie żyli ludzie pokroju Herkulesa i Mojżesza.

Po opłynięciu kuli ziemskiej, trzech latach podróży i prawie dwa lata po tym, jak żeglarze zjedli pierwszego pingwina, wyprawa Magellana się zakończyła. Do Hiszpanii wróciło zaledwie 18 ludzi. 252 osoby zmarły po drodze. Zmarł też sam Magellan i dwa olbrzymy, które kazał zabrać z Patagonii. Według jednej ze spiskowych teorii dziejów za śmiercią Magellana i jego załogi stały mściwe pingwiny.

Pomiędzy marynarzami, którzy przeżyli tę pierwszą podróż dookoła świata, był kronikarz wyprawy Antonio Pigafetta (autor bestsellera Relazione del primo viaggio intorno al mondo, czyli: Relacja z wyprawy Magellana dookoła świata). To on jako pierwszy nazwał ten ląd Patagonią, czyli Ziemią Wielkiej Stopy. Z powodu olbrzymów zamieszkujących te tereny.

Także inni odkrywcy i podróżnicy opowiadali o spotkaniu z olbrzymami. Niektórzy twierdzą nawet, że Yeti jest potomkiem gigantycznych mieszkańców tych terenów.

W 1962 r. w pobliżu Torres del Paine odnaleziono szczątki olbrzymich ludzi o wzroście od 2,5 do 3 m, a ich wiek datowano na 500 lat. Znaleziono je niedaleko miejsca, do którego mieliśmy pojechać. W rzeczywistości leżące u wrót Torres del Paine Puerto Natales nie wydawało się być założone przez olbrzymy. Raczej przez karły. Albo pingwiny.

Niewielkie domki, wiele z nich obitych blachą i sidingiem. Przytulone do siebie, jakby się chciały wzajemnie ogrzać i zabezpieczyć przed wiatrem. Chroniące się przed zimnem pingwiny zbijają się w kupę i ciągle poruszają. Cyrklują tak, by każde z nich mogło na chwilę znaleźć się w środku grupy, gdzie jest cieplej, a potem znowu przenoszą się na zewnątrz, aby chronić inne zwierzęta przed zimnem. Doskonała współpraca mająca zapewnić im przetrwanie.

W Puerto Natales, niewielkim mieście rozłożonym jak szmata nad cieśniną Magellana, nasz syn Mateusz znalazł pomarańczowy sznurek. Ze sznurkiem poszliśmy nad cieśninę. Było zimno. Nie tak miało być, „nie o taką Patagonię walczyliśmy”. Ze starego swetra uciąłem rękawy i zrobiłem z nich getry. Mateusz owinięty w kilka warstw koców i bluz wyglądał bardziej jak baleron niż niespełna trzyletnie dziecko. Weszliśmy na molo wcinające się w wodę. Na końcu stała wojskowa kanonierka i chłopiec z wędką. Była cisza. Inna niż ta wynikająca z braku hałasu. Tutejsza cisza jest przesycona wiatrem, wodą, stukaniem butów o drewniane deski mola. Jest to więc cisza idealna. Archetyp ciszy.

Gdzieś przed nami była Ziemia Ognista, Tierra del Fuego, nazwana tak przez Magellana, który dotarł tutaj w 1520 r. Pierwotnie wyspa nosiła nazwę Ziemia Dymu, z powodu dymów i poświaty, jaką dawały rozpalone na lądzie indiańskie ogniska, ale ta nazwa nie spodobała się hiszpańskiemu królowi.

Kiedy Magellan tutaj przybył, żyło tu około 10 tys. Indian z plemion Yagan, Alakaluf, Selk’nam oraz Manek’enk, było więc komu palić ogień. Niestety, 50 lat później było tylko 350 Indian. W 2005 zmarła 84-letnia Emelinda Acuna, przedostatnia przedstawicielka plemienia Yagan-Alakaluf. Dziś żyje już tylko jedna kobieta z tego plemienia. Kiedy i ona umrze, wraz z nią odejdzie także język.

Odejście języka nie oznacza tylko straty jakichś słów, zdań, przymiotników i czasowników, ale wyginięcie całej kultury, mistyki i tożsamości. Świat zostanie zubożony. Zrobi się dziura. Zgodnie z teorią Edwarda Sapira każdy język reprezentuje odrębne widzenie świata. Gdy umrze ostatnia kobieta znająca język Yagan, umrze świat ostatnich pierwotnych mieszkańców Patagonii. Potomków Patagonów. Człowiekowi coraz trudniej będzie zrozumieć Patagonię i jej duchowy kosmos.

Tutejsi Indianie Yagan mieli w sobie coś z poetów. Zamiast mówić: „wyglądasz staro”, mówili „twoja skóra wygląda jak skorupa małży”. Rozumieli złożoność i istotę słów. W ich języku nawet przekleństwo miało w sobie lekkość haiku.

W sklepikach i hotelach miasteczka wszędzie były pocztówki, obrazki lub figurki nieistniejących już pierwotnych mieszkańców Ziemi Ognistej i ich oryginalnych rytuałów inicjacyjnych. Nadzy czarno-biali mężczyźni byli pomalowani w dziwne wzory. Na głowach często mieli maski z kory i kawałków drzew. Na czas ceremonii młodzi chłopcy przestawali być sobą. Stawali się demonami. Duchami. Stawali się olbrzymami.

Mateusz zbiegł z mola i zaczął iść wzdłuż brzegu. Zachowywał się, jakby wiedział, dokąd idzie, odchodził od cywilizacji, hoteli, knajpek i leżącego przy wodzie placu zabaw. Szedł w kierunku końca świata. Poszliśmy za nim.

Na brzegu koło rozpadających się resztek drewnianego mola i ruin jakiegoś magazynu, koło rozrzuconych muszli po małżach, leżały trzy przewrócone rybackie kutry. Wyglądały jak zdychające na lądzie dziwne morskie stwory. Były jak słonie, które w momencie, kiedy czują przychodzącą śmierć, wędrują podobno na wspólne cmentarzysko. Albo jakieś
olbrzymy, kolorowe, stare, umierające na plaży. Niebo było błękitne i było wszędzie. Wydawało się, że świat został tutaj ograniczony, sprowadzony do tego koloru. Błękit. Niebieskość. Już nigdy nie będzie tak doskonałej chwili. Z rozwalonego pomostu wyjąłem pordzewiały gwóźdź. I w tym wszystkim, jak jakiś dziwny stwór albo inicjowany dzieciak z plemienia Yagan, biegał nasz opatulony w koce syn ciągnący za sobą pomarańczowy sznurek. Jedyny mocny kolorystyczny akcent w Patagonii. Kolejnymi kolorami były barwy umierających kutrów.

Świat był szary, a niebo brudne i wkurzone. Przynajmniej wtedy, gdy rankiem wyjeżdżaliśmy samochodem z naszego hoteliku w Puerto Natales. Ziemia Ognista przypominała Ziemię Dymów, a wbite w niebo i depresyjnie niskie kolumny skał Torres Del Paine wydawały się podtrzymywać nieboskłon przed upadkiem.

We mgle i kolejnej porcji szarości podjechaliśmy w pobliże jeziora z lodowcem. Wózek z Mateuszem grzązł w piasku, plaża była potężna, a doświadczenie przedzierania się do wody przypominało walki w Normandii – było ciężko. Wiatr wpychał nam do gardła oddech. Z chustą na twarzy czułem się jak Clooney z Ostrego dyżuru albo jak peruwiański wojownik Świetlistego Szlaku. Jak zwykle nie mogłem się zdecydować, kim naprawdę jestem. Przystojnym lekarzem czy niewysokim peruwiańskim chłopem z nierównym zgryzem?

Patagonia przez swoją estetyczną surowość nadaje znaczenie drobiazgom. W tropikach, gdzie człowiek jest atakowany przez szaloną płodność natury, nie zauważa się szczegółów. Tutaj, gdzie natura jest surowa, a przetrwanie ciężkie, docenia się drobnostki. Ruchy fal, zmiana świateł na błękitnych kostkach lodu, przesuwanie się piasku, krab idący po obrobionym przez wodę białym korzeniu. Na plażę wyszedł pingwin. Mateusz zeskoczył z wózka i biegiem przedzierając się przez piasek, krzyczał:

– A sio! A sio!

Reklama

Pingwin go olał. Miał świadomość, że to on jest u siebie, my natomiast byliśmy przejazdem. Ominął Mateusza i spokojnie poszedł dalej. W kierunku lodowej góry.

Reklama
Reklama
Reklama