Reklama

Podstawowa różnica na starcie: płyniemy nie na pirackiej „Czarnej Perle”, ale na wyczarterowanym katamaranie. Wszystko prawie jak w Piratach z Karaibów. Choć na szczęście „prawie” robi wielką różnicę. W naszym przypadku odbyło się bowiem bez krwawych jatek.

Reklama

Witaj na Karaibach, skarbie!
Żagle spuszczone. Pogoda, jak zawsze, idealna, czyli przyjemne 27 stopni. Siła wiatru na oko 3 w skali Beauforta. Woda w szmaragdowym kolorze. Widoki bezbłędne. – Melduję, że załoga przygotowana do rzucenia kotwicy! – krzyczę. Pełna mobilizacja. Zachowajcie powagę, majtkowie, przybywamy na wyspę Saint Vincent do pirackiej zatoki Wallibou! To tutaj, a nie na Jamajce, jak myśli wiele osób, zbudowano fikcyjne miasto Port Royal, w którym rozgrywała się pierwsza część Piratów z Karaibów: Klątwa Czarnej Perły. Wpływam z wiatrem we włosach i ironicznym spojrzeniem mojego „Jacka Sparrowa”. Uśmiecham się na samą myśl o tej kultowej scenie: błaznowaty kapitan przybywa do Port Royal, wylewając kubłem wodę ze swojej (pewnie ukradzionej) tonącej łodzi. Udaje mu się wyjść na keję sekundę przed tym, jak łajba idzie na dno. Brakuje tylko słynnej muzyki The Medallion Calls Klausa Badelta. I trupów wiszących na skale ku przestrodze piratów.
Muszę przyznać, że Wallibou jest znacznie spokojniejsze niż za czasów Sparrowa. Oprócz naszego jest tu tylko jeden jacht. Ślady filmu zdradza jedynie część drewnianej instalacji na środku zatoki – podtopiony pomost z rodzajem katapulty. Tylko tyle zostało z bogatej scenografii, którą stworzono tu w 2003 r. na potrzeby superprodukcji. Do tego plaża ma czarnawy piasek, co nie jest typowe dla rajskich karaibskich wysp. Na kei stoi przykryta bambusowymi liśćmi rozpadająca się chatka. Poza tym cisza i spokój.
Nie mijają dwie minuty, gdy małym bączkiem podpływa do nas właściciel tutejszej plaży. Przyzwyczailiśmy się już, że za możliwość postoju w każdej zatoczce musimy zapłacić parę wschodniokaraibskich dolarów. A czasem kupić kilogram bananów po wyjątkowo „turystycznej” cenie 5 EC dol. (ok. 5 zł), jakieś pięć razy więcej niż normalnie. Tym razem jednak właściciela zwabia nie tyle chęć pobrania zwyczajowego haraczu, ale poznania się z przybyszami z jego ulubionego kraju. – Antek – przedstawia się ze szczerym uśmiechem. Imię nie brzmi naturalnie w połączeniu z wyglądem karaibskiego lokalesa. Raczej niski, ma twarz pomarszczoną od ciągłego słońca i śmiejące się oczy, typowe dla mieszkańców Saint Vincent. – Jestem piratem z Bolesławca – kontynuuje, z satysfakcją spoglądając na nasze zdziwione twarze. Po czym pokazuje nam koszulkę z takim właśnie napisem i zaprasza do swojego „Polskiego Domu na Karaibach!”. Nie wierzymy własnym uszom! Ciekawe, co by na to powiedział Jack, znany z ciętego języka i przewrotnych historii?
Jestem nieuczciwy i możesz uczciwie liczyć na moją nieuczciwość.
Zaproszenie przyjmujemy z marszu. Bar o wdzięcznej nazwie Pirates Retreat (w wolnym tłumaczeniu „Zacisze Piratów”) mieści się w palmowej chatynce przy plaży. Na ścianie wiszą zdjęcia właściciela z Johnnym Deppem i resztą ekipy filmowej. Główną i właściwie jedyną pozycją w menu jest „The famous Jack Sparrow fruit punch” (słynny owocowy poncz Jacka Sparrowa). To zmiksowana mieszanka lokalnych owoców z sutą domieszką rumu posypana świeżo startą gałką muszkatołową. Specjalnie dla nas, ku niezadowoleniu swojej pracownicy, Antek od razu ustanawia drinkowe „happy hour”. Możemy do woli degustować piracki drink, słuchając opowieści o aktorach spędzających tu upojne wieczory podczas kręcenia filmu. A także o miłości Antka do Polski (która zaczęła się od wizyty żaglowca Chopin w zatoce). Objawia się ona sporą kolekcją pustych butelek po nadwiślańskich trunkach, paroma słowniczkami naszej ojczystej mowy i kolekcją muzyki, w tym śląskiego reggae. Śpiewamy więc polskie szlagiery, przeplatamy to morskimi opowieściami i smakowaniem lokalnych przysmaków. Jak na prawdziwych piratów przystało.
Zachęceni niezwykłym spotkaniem wyruszamy na dalsze poszukiwania śladów Jacka i Elizabeth. Tym razem udajemy się na archipelag wysp Tobago Cays, które należą do Grenadynów. Miejsce słynie wśród turystów ze świetnych warunków do nurkowania i widoków tak pięknych, że niemal kiczowatych. Należy do nich pięć bezludnych wysepek: Petit Rameau, Petit Bateau, Baradol, Jamesby i Petit Tabac. Można się na nie dostać jedynie drogą wodną.
Dlaczego rum?!
Może dlatego, że są trudno dostępne, to właśnie w ich okolicy okrutny pirat wyrzuca ze statku Sparrowa i Elizabeth, mając nadzieję, że nie przeżyją. Zostawili mu tylko pistolet z jedną kulą, by mógł sobie skrócić cierpienie. Jemu jednak po trzech dniach udało się uciec. Wszyscy później go pytali, jak to zrobił. Odpowiadał, że zwiał na łódce zbudowanej z żółwi morskich powiązanych włosami z własnych pleców. W rzeczywistości zabrał się z przemytnikami rumu, którzy po cichu tu urzędowali. Dlatego Jack, gdy tylko ponownie się znalazł na wyspie, od razu popędził pod charakterystyczną palmę i odliczył cztery duże kroki. A wszystko po to, by znaleźć tajne wejście do piwniczki z rumem. Teraz już miał wszystko w zasięgu ręki: rajską wyspę, piękną dziewczynę i kilkadziesiąt litrów wytrawnego trunku. Ten błogi nastrój zakłóciła mu jednak kobieta. Gdy rano chrapał po wieczornej libacji, Elizabeth wylała cały zapas alkoholu na piach i podpaliła, by wezwać pomoc. Jack nie mógł uwierzyć własnym oczom i przerażony pytał dziewczynę, lekko dramatyzując: Dlaczego rum?!


Reklama

A może wszystkiego nie spaliła? – myślimy z przekąsem, idąc na poszukiwanie ukrytej piwniczki. Niestety, nic nie znajdujemy. Za to sama wyspa przerasta najśmielsze oczekiwania. Piasek nieziemski, palmy delikatnie falują nad głowami, woda dosłownie krystaliczna. Wyspa jest podłużna i niemal całkowicie płaska, dlatego z każdego miejsca widać wodę po obydwu jej brzegach. Całe Petit Tabac można przejść w trzy minuty, a najczęstszym gościem jest okoliczne ptactwo. W pobliżu znajduje się też przepiękna rafa koralowa, ze względu na kształt nazwana Horseshoe, czyli „Podkowa”.
Co tu robić, skoro nie ma rumu? Można się opalać (nie lubię) lub godzinami oglądać przepiękny podwodny świat (lubię). Rafa jest na tyle płytko położona, że nie potrzebuję butli, wystarczy maska z rurką. A woda na tyle ciepła, że można zapomnieć o piance. Trzeba tylko uważać, by nie uszkodzić rafy i samemu się nie pokaleczyć. Parę razy miałam piękne koralowce parę centymetrów pod swoim brzuchem. W tym raju spędzamy trzy dni. W jednym miejscu natrafiamy na kilkanaście żółwi morskich. Ha! Czyli opowieść Jacka o ucieczce nie była zupełnie nierealna? (No, może z wyłączeniem części o linach z włosów z pleców). W innym miejscu przyglądamy się ogromnym homarom. Jest tak pięknie, że nawet na noc szkoda nam schodzić pod pokład. Śpimy więc na świeżym powietrzu, przed snem podziwiając pocztówkowy zachód słońca. Dziwię się Elizabeth, że chciała stąd uciec.
Popłyniemy, dokąd zechcemy – bo tym jest właśnie okręt. To nie ster, kap, kadłub, pokład czy żagle. Okręt ich potrzebuje, ale tak naprawdę... okręt „Czarna Perła”... to... wolność...
Płyniemy do kolejnego miejsca, w którym kręcono Klątwę Czarnej Perły, czyli na wyspę Bequia, największą z Grenadyn. Zatrzymujemy się przy uroczym miasteczku Port Elisabeth, gdzie robimy zapasy lokalnych przysmaków o magicznych nazwach: liście kolokazji jadalnej, korzeń maranty, soczyste papaje i mango. Jednak po doświadczeniu pustki z Tobago Cays na widok tylu jachtów i łódek przeżywamy mały szok. Dlatego szybko zmieniamy plany. Zamiast śledzić fikcyjną postać Sparrowa, płyniemy na wyspę Mustique, gdzie bywa jego realne wcielenie – Johnny Depp. Nie tylko zresztą on, bo to enklawa gwiazd. Wystarczy wspomnieć, że tu swój dom ma rockman Mick Jagger (willa zbudowana w orientalnym stylu), po sąsiedzku z projektantem Tommym Hilfigerem. Podobno teraz na wyspie odpoczywa piosenkarka Shania Twain!
Przypływamy w pobliże plaży Maraconi, na której leżą setki pięknych muszli, a na wodzie kołyszą się kolorowe łódeczki. Dowiaduję się, że wyspa nie od zawsze miała status luksusowej. Gdy w 1958 r. Colin Tennant kupił ją za równowartość ok. 200 tys. zł (45 tys. funtów), nie działo się na niej nic ciekawego. Wszystko zmieniło się dwa lata później, gdy właściciel podarował brytyjskiej księżniczce Małgorzacie 10-akrową działkę, na której zbudowała pierwszy dom w okolicy. Nazwała go Les Jolies Eaux („Piękne Wody”) i zapraszała do niego znanych gości. Od tego czasu miejsce zaczęło być symbolem luksusu i przyciągać najbardziej pożądane nazwiska świata. Spacer tutejszymi ulicami to ciekawe doświadczenie architektoniczne. Każdy ze 110 domów jest dopracowany w najmniejszym szczególe. Tuż przy plaży słynny Basil’s Bar. Jego właściciela zna każdy bywalec wyspy. Sam stał się więc celebrytą, o czym świadczyć może fakt, że Kate Middleton i książę William zaprosili go na swoje wesele. Podobno można tu wypić najlepsze karaibskie drinki. Ja jednak, wierna ponczowi Antka, nie do końca w to wierzę. Mimo to próbuję najróżniejszych receptur i dokładnie przyglądam się pozostałym gościom. Czy któryś przypadkiem nie należy do światowej śmietanki? Czy kogoś nie widziałam ostatnio na okładce kolorowego magazynu? Mam bowiem wielką ochotę podejść do kogoś, cytując Jacka Sparrowa: Wyglądasz znajomo. Groziłem ci już kiedyś?
Cytaty pochodzą z filmu: „Piraci z Karaibów: Klątwa Czarnej Perły”, reż. Gore Verbinski (2003).

Reklama
Reklama
Reklama