Reklama

Stukot matkota zna każdy mieszkaniec Tel Awiwu. I często się także do niego przyczynia! Bo matkot to nieoficjalny sport narodowy, któremu oddają się na plażach tysiące Izraelczyków. Ja pierwszy raz miarowe odbijanie piłeczek usłyszałem, idąc ku morzu ulicą Aarona Gordona. Grały między sobą po dwie, czasem trzy osoby, a indywidualiści mieli za partnera ścianę hotelu Sheraton. Suma uderzeń sprawiała, że hałas słychać było z daleka. Na brazylijskiej Copacabanie ta sama gra jest znana jako frescobol, ale w Tel Awiwie mówi się o niej po prostu „rakietki”, czyli matkot właśnie.

Reklama

Uwaga! Chodząc po piasku, trzeba mieć oczy dookoła głowy, bo w każdej chwili któraś z piłeczek może nas trafić. A uderzenie bywa bolesne – piłka ma wielkość pingpongowej, ale jest od niej twardsza. Na dodatek wiele osób do gry podchodzi naprawdę serio: walą z całych sił paletkami w piłkę, jakby walczyli o życie. Dosłownie. Gdy kiedyś na Aszdod, miasto położone o 25 km na południe od Tel Awiwu, spadły rakiety wystrzelone z palestyńskiej Strefy Gazy, następnego dnia mieszkańcy tłumnie wylegli nad morze. Kiedy spytałem jednego z nich, dlaczego nie siedzi w schronie, lecz gra w matkot, odparł: – Im właśnie o to chodzi, żebyśmy się ukryli. A my staramy się żyć pełną piersią.

Tylko bez paniki! Tel Awiw leży poza zasięgiem prowizorycznych rakiet wystrzeliwanych z Gazy. Na początku lata trzeba tutaj jedynie uważać na olbrzymie meduzy – gatunek inwazyjny, który przywędrował na Morze Śródziemne przez Kanał Sueski z Morza Czerwonego. Coroczny masowy napływ galaretowatych stworzeń wielkości miednic zagraża nadmorskim elektrowniom – zatykając ich filtry. I jest także niebezpieczny dla kąpiących się, bo grozi poparzeniem.

Telawiwczycy nie osiadają jednak na piasku. Jak nie matkot, to siatkówka, surfing, bieganie, piłka nożna albo przynajmniej forsowny spacer ze stoperem w ręku... Tuż przy zejściu na plażę Gordona stoją urządzenia siłowni pod chmurką – stepery, rowerki, atlasy. Zawsze przez kogoś zajęte. Podobne gratisowe kluby fitness są dostępne także na innych plażach miasta, na przykład w okolicach arabskiej części – Jafy. Tam z takim samym zacięciem ćwiczą, okutane od stół do głów w czarne szaty muzułmanki. W takich strojach wiele Arabek kąpie się w morzu.

Seksmisja i szabas

Tel Awiw-Jafa jest najbardziej „zachodnim” miastem Izraela, jego centrum biznesowym, finansowym, kulturalnym i rozrywkowym. Koncerty światowych sław są tu na porządku dziennym, niczym w Nowym Jorku czy Londynie. Co nie oznacza, że nie ma tu egzotycznych dla przybysza z Europy czy Stanów Zjednoczonych miejsc. Aby poczuć tę różnorodność, najlepiej przejść się (cały dzień) albo przejechać na dwóch kółkach (wte i wewte dwie, do trzech godzin) wzdłuż telawiwskiego wybrzeża. Rower – zielony, bardzo szykowny, możemy wziąć z jednej z wielu samoobsługowych wypożyczalni rozsianych po całym Tel Awiwie.

Ruszamy z plaży Gordona (od nazwy ulicy, która do niej prowadzi) do parku Jarkon na północy miasta. Tam czekają nas ogrody botaniczne, skalne, ptaszarnia, sztuczne jezioro, a na malowniczej rzece – kajaki i rowery wodne. Ale najciekawsza jest sama droga.

Tuż za nadmorskim basenem, palmowym skwerkiem i portem jachtowym natrafiamy na wysoki drewniany płot. To kąpielisko, na którym obowiązuje segregacja płci. Mężczyźni i kobiety mają tu wyznaczone odrębne dni wstępu – zgodnie z zasadami judaizmu, który zakłada rozdzielenie płci w różnych sytuacjach publicznych. Ponoć nie ma tam obyczajowego rygoryzmu. Jeśli tylko panie mają ochotę, bez przeszkód mogą wystawiać do słońca swoje wdzięki topless w siostrzanej atmosferze à la Seksmisja.

Za segregowanym kawałkiem wybrzeża kolejna niespodzianka. Idąc wzdłuż brzegu, spotykam opalające się pary homoseksualne oraz sporo osób z psami. Plaża, którą upatrzyli sobie geje i lesbijki, jest jednocześnie jedyną, na którą oficjalnie wolno wejść z czworonogiem. Jednak nie dajmy się zwieść pozorom – na innych miejscach psy także swobodnie hasają i kąpią się wraz z ludźmi, bowiem Izraelczycy mają raczej pobłażliwy stosunek do przepisów.

Jeśli traficie do Tel Awiwu w piątkowe popołudnie, idźcie na tzw. plażę bębniarzy niedaleko dawnego delfinarium. Co tydzień gromadzi się tam barwne towarzystwo, by pląsać w rytm dźwięków wybijanych dłońmi na dżembach i kongach. Na ogół ogromne w tym miejscu fale rozbijają się o głazy, ochlapując od czasu do czasu część uczestników zabawy. Wiele osób popija piwo, niektórzy siedząc na piasku, palą fajki wodne. Warto w tej scenerii zobaczyć choć jeden zachód słońca… Oto jak w Tel Awiwie może rozpocząć się szabas! W centrum tego niezwykłego miasta – inaczej niż w równie magicznej, lecz krańcowo różnej, na wskroś religijnej Jerozolimie – część sklepów i lokali jest otwartych przez całą dobę. Nawet w czasie żydowskiego święta, które trwa od zachodu słońca w piątek do zmierzchu w sobotę.

Smak Karmelu

Dosłownie pięć minut od plaży bębniarzy pyszni się bazar Ha-Karmel. Bądźcie gotowi na orgię smaków i zapachów: soczystych owoców, świeżych warzyw i pęków aromatycznych ziół – od tak dobrze wam znanych jak mięta czy bazylia po miejscowe specjały, jak zatar. Przy jednej z głównych alejek targowiska nie przegapcie kobiety w chuście, która na blasze piecze cieniutkie podpłomyki, a potem smaruje je kwaskowym serkiem labneh, z dodatkiem zataru właśnie. Do tego, przy innym stoisku, sok z ręcznej wyciskarki (polecam mieszankę granatu i pomarańczy) i można wracać na plażę. Tam za wszystko zapłacilibyście o wiele więcej.

Na Karmelu znajdziecie nawet wieprzowinę. Jest wprawdzie objęta religijnym tabu i nie wolno jej spożywać, ale „swininą” otwarcie handlują przybysze z byłego ZSRR, których po rozpadzie byłego komunistycznego imperium przyjechało do Izraela ponad półtora miliona. Zmienili ten kraj nie do poznania. Rosyjski jest dziś słyszalny na każdym kroku. W tym języku wychodzą lokalne gazety, są radio i telewizja. W Bat Jam (hebr. „córka morza”), położonym na wybrzeżu, tuż za Jafą, z trudem wręcz można znaleźć kogoś, kto po rosyjsku nie mówi. Mój wygląd sprawia, że wszyscy najpierw zagadują mnie w tym języku, biorąc za swojaka. Najzabawniejsze, że robią to nawet czarnoskórzy Falasze, czyli przybysze z Etiopii.

Bat Jam jest godne uwagi także z tego powodu, że oferuje wspaniałe kąpielisko. Wszystko dzięki temu, że wielki, wydzielony niby-basen jest odgrodzony od otwartego morza falochronem. Podczas gdy na innych plażach fale są tak duże, że da się na nich jedynie poskakać, tu można swobodnie popływać.

Biel Bauhausu

Dzień na plażach warto zwieńczyć wieczorną wizytą w Jafie. Stąd, skąd biblijny prorok Jonasz wyruszył w morską podróż, w trakcie której miał zostać połknięty przez wielką rybę, rozciąga się najpiękniejsza panoram Tel Awiwu – z rozświetlonymi wieżowcami ciągnącymi się wzdłuż brzegu, aż po horyzont.

Za wyjątkiem Jafy – z jej urzekającą starówką, pchlim targiem, wieżą zegarową i katolickim kościołem św. Piotra (są tu też msze po polsku) – w zaledwie stuletniej metropolii trudno mówić o zabytkach. A jednak Tel Awiw-Jafa trafił na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Dlaczego?
Z powodu „Białego Miasta”. To największe w świecie skupisko kilku tysięcy zachowanych budynków w stylu Bauhaus, pochodzących z pierwszej połowy XX w. Zadecydowały o tym dwa czynniki. Po pierwsze w nowo powstającym żydowskim mieście było wielkie zapotrzebowanie na tanie, funkcjonalne domy. Po wtóre nazistowska gorączka w Niemczech i Austrii w latach 30. sprawiła, że żydowscy propagatorzy modernizmu musieli stamtąd uciekać. Znaleźli pracę i miejsce do życia w Tel Awiwie, czyli na „wzgórzu wiosny”, bo tak właśnie należy tłumaczyć tę nazwę.

Najciekawsze budynki modernistyczne napotkamy wzdłuż bulwaru Rothschilda i w okolicach ulicy Dizengoffa. Mieszkałem tam i ja. W klasycznym apartamencie Bauhausu. Choć maleńki, był arcywygodny, bo świetnie zaprojektowany. Tu zresztą mieści się także Centrum Bauhausu, nieopodal owalnego placu Ziny Dizengoff. Tuż przy nim Centrum Kabały, którego renowację sfinansowała Madonna, zafascynowana żydowskim mistycyzmem.

Zawitawszy do Tel Awiwu, nie zgrzeszcie pominięciem mojej ulubionej dzielnicy Neve Tzedek (nie tylko dlatego, że znajduje się tu prywatne muzeum matkota, założone przez fascynata tej gry, Amnona). To tu w końcu XIX w. powstały pierwsze żydowskie domy poza granicami Jafy. Paradoksalnie miasto, a potem też całe państwo, które w założeniu miały być przecież jednolite etnicznie i religijnie, od razu stawały się wielokulturowym tyglem. Osiedlali się tu bowiem Żydzi z całego świata, tak różni od siebie, jak odmienni byli mieszkańcy Europy Wschodniej i Afryki Północnej.

Reklama

Łączy ich jedno: prawie wszyscy telawiwczycy chcieliby mieszkać tu, gdzie narodziło się ich miasto: w małych domkach spowitych egzotyczną roślinnością pełną uroczych kafejek i stylowych restauracji. Lecz mało kogo na to stać. Młodzi artyści wzdychają do sielanki Neve Tzedek, ale żyją w sąsiedniej dzielnicy Florentine pełnej fabrycznych budynków i warsztatów stolarskich. Za sąsiadów miałem reżysera filmów dokumentalnych, perkusistę zespołu rockowego, szefa pozarządowej organizacji pomocowej... A także młodego aktora Boaza, który miał rower ze stelażem na deskę surfingową. Uśmiał się do łez, gdy zapytałem, czy przygotowuje się do roli w filmie o surferach. – Deska jest dla mnie wszystkim, dzięki niej ciągle mogę być na fali. Zresztą bez tego morza chyba byśmy już dawno wszyscy oszaleli – podsumował.

Reklama
Reklama
Reklama