W tym artykule:

  1. Studnie schodkowe
  2. Dźodhpur: miasto z błękitnymi domami
  3. Uroki Radżastanu
  4. Koleją przez Radżastan
  5. Złote miasto Dźajsalmer
  6. Pustynia Thar
Reklama

Przez sekundę zapada cisza zakończona pluskiem wody odbijającym się w kamiennej studni. Wyglądam za barierkę, by na zielonej tafli dostrzec wynurzającego się nastolatka. Chłopak oddał właśnie nielegalny skok z 20 m wprost do Toorji Ka Jhalra. Czyli zbudowanej połowie XVIII w. studni schodkowej w Dźodhpurze w indyjskim Radżastanie. Region jest ich pełen, ponoć przeciętne miasto w stanie ma ok. 40 takich studni. W samym Dźodhpurze działało ich aż 100.

Studnie schodkowe

Wraz z pojawieniem się sieci wodociągowej większość popadła w zapomnienie. Toorj Ka Jhalra spotkał podobny los. Niedawno jednak właściciele pobliskiego hotelu, znajdując wsparcie maharadży Dźodhpuru, oczyścili i odnowili studnię. I choć nie jest już źródłem pitnej wody, pełni funkcję przyjemnego miejskiego basenu. Skoki ze szczytu budowli są jednak zakazane. Tutejsze nastolatki nieustannie bawią się więc ze strażnikami w kotka i myszkę. Sama budowla urzeka formą.

Tworzące zygzak kamienne schody otaczają prostokątny otwór studni z każdego boku. Schodzą aż do poziomu tafli, pod której powierzchnią znikają. Niezależnie od aktualnej wysokości wody zawsze da się do niej dotrzeć suchą stopą.

Dźodhpur: miasto z błękitnymi domami

Dźodhpur jeszcze bardziej niż ze schodkowych studni znane jest jednak z domów w kolorze indygo. By je zobaczyć, wspinam się na szczyt wzgórza Bhaurcheeria, do fortu Mehrangarh. Jego masywna ciężka bryła góruje nad miastem widoczna niemal z każdego punktu. Budynek wzniósł ok. 1460 r. założyciel Dźodhpuru, Rao Jodha, i do dziś pozostaje jednym z największych i najwspanialszych fortów w Indiach.

Z punktu widokowego przy twierdzy rozciągające się w dole miasto wygląda niczym udekorowany skomplikowanymi wzorami błękitny dywan. Niebieskich domów jest na tyle dużo, że dominują w krajobrazie Dźodhpuru. Ponoć zwyczaj malowania ścian na ten kolor wziął się z pragmatyki. Barwnik pozyskiwany z liści krzewów indygowca ma zapach odstraszający komary.

Gdy jednak kilka kwadransów później wędruję pomiędzy błękitnymi domami z miętowozielonymi okiennicami i pocieram palcami pomalowane ściany, nie czuję żadnego zapachu. Z wyjątkiem aromatu przygotowywanych obiadów napływającego z domowych kuchni.

Uroki Radżastanu

Dźodhpur nie jest wyjątkiem – cały Radżastan słynie z wyjątkowego bogactwa kolorów i architektury. Przez region przebiegały najważniejsze szlaki handlowe, którymi podążały z Persji karawany do sułtanatów na północy krajów. Wraz z kupcami płynęły też pieniądze, czyniąc z tutejszych władców – najpierw Wielkich Mogołów, a później radżów i maharadżów – prawdziwych bogaczy.

Dzięki wypełnionym po brzegi skarbcom mogli oni nie tylko prowadzić wygodne, luksusowe życie. Ale też wznosić kolejne pałace, świątynie, mauzolea, które do dziś zachwycają niewiarygodnym kunsztem rzemieślniczym.

Pojechałem pociągiem z Warszawy do Bukaresztu. Podróż rumuńską koleją to przeżycie jedyne w swoim rodzaju

Jak dojechać pociągiem z Polski do Rumunii i gdzie spać po drodze? W najnowszym Podcaście National Geographic Polska usłyszysz praktyczne wskazówki na zorganizowanie eurotripu w mniej oczywis...

Koleją przez Radżastan

Następnego dnia zostawiam tętniący życiem Dźodhpur. Wskakuję do pociągu mającego mnie zabrać do Dźajsalmeru. W wagonach tłoczą się Hindusi. Zanim każdy znajdzie miejsce, odbywa się synchroniczny taniec przesuwania się na kanapach, wstawania, przysiadania, dociskania do współpasażerów i zajmowania każdego wolnego centymetra.

Wiatr zmienia się w pęd gorącego powietrza. Wraz z nim przez okno wpada kurz, który opada mi na twarz i włosy. Pociąg ma swoje lata, a za klimatyzację służą wiecznie otwarte okna. Turkoczemy coraz szybciej, wciskając się w przestrzeń upstrzoną pojedynczymi domami. Wokół nich kręcą się spętane sznurami wielbłądy. Grupki kobiet pracują przy formowaniu cegieł suszonych na palącym radżastańskim słońcu.

Trasa do Dźajsalmeru to boczna odnoga. Miasto leży na peryferiach popularnej wśród turystów Krainy Królów, na krańcu zachodniego Radżastanu. Dotarcie tu jest dużo trudniejsze niż do Dźajpuru, Udaipuru czy Dźodhpuru. Do celu nie kursują szybkie pociągi, a podstawiane składy nie mają wagonów restauracyjnych ani numerowanych miejsc. Sześciogodzinna podróż przypomina mi te, które odbywał Paul Theroux, brytyjski pisarz. Wybierał właśnie wolno toczące się ciuchcie, wiedząc, że to one zapewniają najlepszą sposobność na podpatrzenie krajobrazu, ludzi i świata wokół.

Kolej jadąca do Dźajsalmeru zabiera mnie do świata królewskich miast i ogromnej pustyni fot: Getty Images

I rzeczywiście tak jest. Siedzę przy oknie, za którym przewijają się kolejne sekwencje. Stadka kóz prowadzone przez pasterzy, kobiety przygotowujące posiłek na paleniskach przed drzwiami domów, lśniące blaskiem metalu kosy wcinające się w zboże. Mijamy krzewy kauczukowe i opustoszałe przestrzenie. Bliskość pustyni Thar, ku której zmierzamy, staje się niemal namacalna.

Gdy głód daje o sobie znać, jak na zawołanie pojawia się ćajwala, sprzedawca herbaty nalewający napar z kadzi targanej na plecach. A zaraz za nim mężczyzna oferujący ciepłe jeszcze omlety zwinięte w pakiecik kryjący pikantne warzywa. Teren za oknem staje się złoty nie tylko przez coraz niżej wiszące słońce, ale też przez warstwy piachu, które sukcesywnie zastępują rdzawą kamienistą ziemię, przez którą jechaliśmy wcześniej. Zwalniamy, na wyciągnięcie ręki pojawia się surowy kształt fortu Dźajsalmer. Wślizgujemy się z piskiem kół na stację.

Złote miasto Dźajsalmer

Dźajsalmer nie bez powodu nazywane jest „złotym miastem”. Budynki wzniesione z piaskowca mienią się niczym cenny kruszec. Jego początki sięgają XII w. Podobno powstało z przypadku i złości.

Rawal Jaisal, najstarszy dziedzic króla Rawala Dusaja z Deoraju, został pominięty w drodze na tron, a jego miejsce zajął młodszy przyrodni brat. Nie okazał się on zbyt lojalny i wypędził Jaisala z królestwa. Ten, pełen rozgoryczenia i wściekłości, zaczął się rozglądać za miejscem na założenie nowej stolicy. Kierując się przepowiednią mędrców, wzniósł w 1156 r. u progu pustyni miasto, które nazwał swoim imieniem.

Pierwszym budynkiem był właśnie fort, wówczas jeszcze ulepiony z suszonego na słońcu błota. Dziś jest na liście światowego dziedzictwa UNESCO i stanowi główny punkt miasta. Do twierdzy ściągają nie tylko turyści – fort jest w zasadzie odrębnym minimiastem. Na jego terenie działają sklepy, punkty usługowe i świątynie, a w tradycyjnych domach (haweli) toczy się codzienne życie. Jakimś szczęśliwym zrządzeniem losu, pomimo upływu wieków, to miejsce nie zamieniło się w martwy zabytek, który zachwyca tylko miłośników architektury i historii.

Pustynia Thar

Dźajsalmer nie daje zapomnieć, że jesteśmy na pustyni. Przechadzam się pomiędzy kolejnymi punktami miasta:

  • Nathmal Ji Ki Haveli, budynkiem z XIX w.;
  • Mandir Palace wzniesionym przez muzułmańskich rzemieślników;
  • Patwon Ki Haveli, najbogaciej zdobionym tradycyjnym domem w aglomeracji.

Delikatny wiatr nawiewa pył. W oddali, w prześwitach pomiędzy budynkami, widzę otwartą przestrzeń, po której suną karawany wielbłądów niosące turystów.

By poznać Thar lepiej, następnego dnia wybieram się z przewodnikiem, Musą Khanem, do Pustynnego Parku Narodowego wytyczonego ok. 40 km za miastem. To świat pofalowanych wydm, postrzępionych skał, ale też pojedynczych oczek wypełnionych gęstą słoną wodą. – Zimą w parku pojawiają się drapieżne ptaki wędrowne, himalajski sęp, orzeł cesarski i raróg – mówi Musa, gdy wbijamy się jego dżipem w piaszczyste wzniesienia. – Jeżeli ma się szczęście, można się natknąć na dropia indyjskiego, acz on preferuje obrzeża parku, gdzie rosną trawy – dodaje.

Gatunek uznany jest za krytycznie zagrożony, nie robię więc sobie dużych nadziei na jego zobaczenie. Podczas kilku godzin spędzonych na pustyni udaje nam się jednak spotkać czarne kozły, płochliwe gazele indyjskie (chinkary) oraz lisy pustynne. A czeka nas jednak jeszcze dodatkowa przyjemność – noc spędzona pod gwiazdami.

Pustynia Thar ma klimat podobny do Sahary. Gdy zachodzi słońce, temperatura gwałtownie spada, dlatego trzeba mieć ciepłą kurtkę. Kilka godzin później wślizguję się do namiotu postawionego na piaszczystej wydmie, a zanim wsunę się do śpiwora, zakładam na siebie kolejne warstwy ubrań.

Reklama

Przez uchylone wejście mojej tymczasowej kryjówki patrzę na blask ogniska, przy którym jedliśmy przed chwilą kolację, i ciemną płachtę nieba opadającą gdzieś na piach w oddali. Gdy udaje mi się wreszcie rozgrzać, ogarnia mnie spokój. Do snu kołysze mnie cisza, tak absolutna, jaka panuje już w bardzo niewielu miejscach na świecie.

Nasz ekspert

Michał Głombiowski

dziennikarz, podróżnik, autor książek. Stały współpracownik magazynu „National Geographic Traveler".
Reklama
Reklama
Reklama