Pocztówki znad Bałtyku
Przeszedłem całe polskie wybrzeże. Zobaczyłem najpiękniejsze plaże i odkryłem prawdziwe bursztynowe eldorado.
Budzę się kilka minut po 5 rano, skostniały z zimna i zapiaszczony. Źle spałem, wiatr zdmuchiwał piach z wydmy i usypywał go w niecce, w której ułożyłem się na noc. Przeklinając pod nosem, wydostaję się ze śpiwora i zaczynam poranną rozgrzewkę. Klepię się po plecach, udach, kręcę stopami. Kilkanaście metrów przede mną biją fale, mewy drą się i pikują nad moją głową. Miękkie światło wschodu otula świat. Wszystko to mam tylko dla siebie.
Niepokoją mnie jednak ślady. Moje, które zostawiłem wieczorem, zostały już prawie zupełnie zasypane, ale przed sobą widzę całkiem świeże, dwóch osób. Ktoś lubiący wschody słońca musiał zauważyć moje prowizoryczne schronienie. Podszedł, zapewne by zobaczyć, czy żyję. Ja sprawdzam, czy nic mi nie zginęło. Na szczęście moje obawy okazują się nieuzasadnione.
W czasie gdy woda grzeje się na herbatę, upycham rzeczy w plecaku, poprawiam na sobie ubranie, odpiaszczam głowę, przemywam twarz. Prawie obudzony, z uśmiechem na ustach parzę sobie język wrzątkiem. Gdy dochodzi godz. 6, zarzucam plecak i zaczynam kolejny dzień wędrówki. Lewy kij, prawy kij, lewa noga, prawa noga, raz, dwa, trzy, cztery, tak się bawią wyższe sfery, lewy kij, prawy kij... Monotonia długiego marszu daje się ugryźć na kilka sposobów, jednym z nich jest powtarzanie wyliczanek i piosenek.
Idę plażą ze Świnoujścia aż do Helu.
To około 350 km. Postanowiłem pokonać ten dystans w maksymalnie 10 dni, niosąc ze sobą wszystko co niezbędne i śpiąc na plaży. Cel wydaje się prosty – wystarczy, że morze będę miał zawsze po lewej stronie. W Kołobrzegu muszę swoje plany zweryfikować. Drogę przegradza mi kanał portowy. To chyba najbardziej irytująca część wyprawy. Muszę ominąć port, żeby móc kontynuować marsz plażą. Drepczę przez miasto aż 7 km.
W innych nadmorskich miejscowościach nadkładam trochę mniej drogi, jakieś 1–3 km. Niby niewiele, a jednak wyraźnie czuję różnicę. Piasek, choć nie idzie się po nim zbyt wygodnie, amortyzuje kroki. Za to na betonowych chodnikach ból śródstopia potęguje się niemiłosiernie.
Każdy dzień dzielę na etapy. Staram się równomiernie rozkładać siły, żeby nie paść ze zmęczenia, zanim nie pokonam dziennego dystansu, czyli blisko 40 km. Na początku, korzystając z energii zebranej w czasie snu, maszeruję bez odpoczynku przez jakieś 2,5 godz. Później robię kwadrans przerwy, podczas której pozbywam się gniotącego mój grzbiet plecaka i jem śniadanie. Następnie pokonuję kolejne kilkanaście kilometrów, regularnie robiąc przystanki i często podpierając się na kijkach, by odciążyć ramiona. Po południu zachodzę do miasta. Kupuję wodę i szukam miłych pań ze smażalni ryb, które zgodziłyby się podłączyć mój telefon – codziennie muszę ładować akumulator. Nigdy nie mam kłopotu, niezależnie od tego, czy coś kupuję, czy proszę jedynie o trochę energii elektrycznej. Po odpoczynku ruszam dalej brzegiem morza, żeby o zmierzchu zostawić miasto przynajmniej kilometr lub dwa za sobą.
Na plaży spotykam ludzi. Niektórzy patrzą na mnie tak, jakbym niósł na plecach różowego jodłującego słonia. Kiedy opowiadam im, skąd i po co idę, oferują mi to, co mają przy sobie do jedzenia – od kanapek po słodycze. Za wszystko dziękuję odmownie, nie wiem, jak zareaguje mój żołądek. Jestem w pełni samowystarczalny, co jednak ma swoją cenę. Mój plecak – z zapasami prowiantu i napojów izotonicznych, ze sprzętem fotograficznym i całym ekwipunkiem – waży do 35 kg. To dlatego z każdym dniem narasta ból kostek, kolan, bioder, ramion, pleców. Ale nie ma nic za darmo. Warto swoje wycierpieć, by poczuć zapach powietrza (z jodem), usłyszeć dźwięki morza, głosy ptactwa, zobaczyć grę światła na wodzie. Czuję się zaszczycony, że mogę tego doświadczać. Rozglądam się na boki i pytam sam siebie: – Czy tylko ja to widzę?
Trzeciego dnia przeżywam coś, co będzie mi zajmować głowę przez pozostały tydzień mojej wędrówki. Cały czas mocno wieje, wysokie fale wyrzucają na brzeg wodorosty. W tym syfie wyplutym przez morze znajduję złoto Bałtyku, czyli bursztyny. Kto nie natrafił wcześniej na grudki skamieniałej żywicy, musi mi uwierzyć na słowo – szukanie bursztynów wciąga, i to bardzo. Idę śladem, który zostawiły najsilniejsze fale, tam gdzie biegnie czarna linia wodorostów (bursztyn jest lekki, więc woda niesie go z roślinami). Głowa pochylona, oczy skaczą po kamykach. Kilka razy na dzień zatrzymują się na dłużej. Sięgam i w geście triumfu unoszę samorodek, spoglądam pod słońce i przez kilka sekund podziwiam, jak pięknie współgra ze słońcem.
Nie zdradzę, w której części wybrzeża najlepiej szukać bursztynu – po prostu nie wiem. Za to jestem przekonany, że nie ma co przeklinać sztormowej pogody nad morzem. Mamy wtedy szansę na znalezienie prawdziwego skarbu. Ja w czasie całego przejścia zebrałem 97 bursztynów. Na największy i najcenniejszy natknąłem się siódmego dnia marszu. Akurat zszedłem z mokrej plaży na bardziej miękki piach, żeby dać trochę odpoczynku stopom. Po kilku metrach zobaczyłem coś sterczącego z piasku. Kiedy się zbliżyłem, wiedziałem już, że to bursztyn – wielki (waży 150 g!), o regularnym kształcie i bez żadnej skazy. Nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście. Podejrzliwym okiem ogarnąłem horyzont i wydmy, jeszcze raz przyjrzałem się znalezisku. Naprawdę miałem farta.
Ku memu zaskoczeniu najgorsze okazują się dwa ostatnie dni. W okolicach Jastrzębiej Góry marsz utrudnia mi duża ilość kamieni. Dalej jest jeszcze gorzej. Przed Władysławowem wybrzeże jest wręcz zasypane głazami. Tam na ratunek przychodzi mi betonowy wał. Ani on ładny, ani wygodny, zwłaszcza jak już ma się „w nogach” prawie 300 km. Jego zadaniem jest chronić klify przed podmywaniem przez wysokie fale.
Ledwo człapiąc, widzę, że ktoś się jeszcze krząta przy ostatnim zejściu z plaży przed portem we Władysławowie. Idę więc podpytać o drogę i o coś do picia. W barze U Rybaka sympatyczna pani sprzedaje wędzone ryby. Dostaję w prezencie śledzie, wodę oraz radę, bym jak najszybciej przeszedł port. Pani na koniec pyta, czy się nie boję, bo przecież tam nie ma ludzi. Odpowiadam, że właśnie dlatego się nie boję.
Czasem maszeruję nawet po zapadnięciu zmroku. Czekam, aż ostatni spacerowicze zejdą z plaży do miast czy kempingów. Dopiero wtedy rozbijam się na noc. Tylko raz zrobiłem wyjątek. Po prostu nie miałem już siły iść dalej i przespałem się w pobliżu ścieżki rowerowej biegnącej od Kołobrzegu. Nie mam ze sobą namiotu. Gdy nachodzi pora, wbijam w ziemię kije trekkingowe, na nie zarzucam podłogę biwakową i przytwierdzam ją śledziami. Czasem podsypuję piach dla lepszego uszczelnienia. Wszystkie rzeczy rozkładam po bokach, tak by mieć do nich łatwy dostęp. Najważniejsze są gaz pieprzowy i czołówka. Dają mi poczucie bezpieczeństwa.
Z zaśnięciem kłopotów nie mam. W nocy budzę się zwykle kilka razy, czasem z bólu (przebyte kilometry czuję każdym kawałeczkiem mego ciała), czasem usłyszawszy podejrzany szmer. Trzeba przywyknąć do nowych dźwięków, żeby nie dać się wyprowadzić w pole przez własną wyobraźnię. Możliwie spokojny sen to podstawa, żeby mieć siły następnego dnia.
Ostatnią noc spędzam za Władysławowem. Budzi mnie zacinający deszcz. Nie odpuści przez następne 10 godz. Idę więc z mokrym tyłkiem (wieje z zachodu tak mocno, że krople lecą poziomo) i w przemoczonych butach. Jest zimno, zaledwie kilka stopni powyżej zera, mam mocno spuchniętą nogę, brnę w kopnym piasku. Moim celem jest dotarcie tego dnia do Helu. Najbardziej irytuje mnie to, że końcówka helskiego cypla zakręca. Z tego powodu co chwila wydaje mi się, że to już koniec, że już za kolejnym zakrętem skończę mój marsz, że za tym to już na pewno. A tam ciągle nic, tylko piasek. Nawet bursztynów nie ma, mimo teoretycznie idealnych warunków.
Wreszcie ukazuje się ten prawdziwy koniec. Jestem cały szczęśliwy, obolały i mokry – tak bardzo, że nie zwracam zbytnio uwagi na wygląd wybrzeża. Na to, jak bardzo jest brudne i zawalone popękanymi kawałkami betonu. Siadam na jednym z nich i patrzę na morze. Dla mnie to najlepsza plaża pod słońcem – bo stanowiła mój cel, o który ciężko walczyłem przez dokładnie 9 dni i 7 godz.
POLSKIE WYBRZEŻE - NO TO W DROGĘ
Na plażach w Polsce nie można biwakować. Pod pojęciem „biwak” prawo rozumie rozbicie namiotu, czasem także rozpalenie ognia. Ja namiotu nie miałem, korzystałem z podłogi biwakowej.
Na całym polskim wybrzeżu obowiązuje zakaz wchodzenia na nadmorskie wydmy!
Co zabrać? Dobre buty trekkingowe, ochraniacze (gaitery) zabezpieczające przed wpadaniem piasku do butów oraz przed deszczem, kijki trekkingowe, kremy z filtrem UV, apteczkę – a w niej koniecznie środki przeciwbólowe i plastry na odciski!, miniaturową maszynkę na gaz. Warto także wziąć bukłak na wodę, saperkę i pudełeczko na bursztyny. Ubrania – minimum jedna para skarpet syntetycznych na dzień, spodnie wodoodporne, kurtka wodoi wiatroszczelna. Obowiązkowo ubranie do spania (kalesonki i bluza) zawinięte w wodoszczelny worek. Suche ciuchy w czasie snu zapewnią dobry odpoczynek.
Lekki dwukołowy wózek do transportu bagażu, ciągnięty na lonży, może być lepszym rozwiązaniem niż plecak.
W Polsce jest wiele osób chodzących po plażach (Bałtyccy Długodystansowcy). Warto się z nimi skontaktować, jeżeli chcemy przejść nasze wybrzeże lub jego część. Polecam stronę Kuby Terakowskiego: www.popiasku.pl – to kopalnia praktycznych informacji. Przydatny może też być blog Pawła Kamińskiego: www. majowepiaski.za.pl.
Jedzenie: polecam Starą Tawernę Helską, ul. Wiejska 82.
Apel do właścicieli czworonogów – zbierajcie lub zakopujcie kupy waszych psów, bo nie jest niczym przyjemnym chodzenie po brudnej plaży!