Reklama

Aborygeni wierzą, że cały ich świat jest poprzecinany „ścieżkami śpiewu”. Te ścieżki żyją. Aby Australia przetrwała, należy te ścieżki „wyśpiewać”. Dlatego co pewien czas wyruszają oni na swój walkabout – czyli wędrówkę mitycznymi drogami, którymi podążali ich przodkowie i bogowie.

Nie jest to tylko wędrówka geograficzna, dlatego przemierzając kraj, odbywają oni także podróż w głąb siebie. Topografia przecina się wtedy z mistyką. A wyśpiewując ziemię, wyśpiewują siebie. Czasem na swym walkabout można spotkać duchy, bóstwa, a nieraz kogoś, kogo hindusi nazywają street teacher, przypadkowego nauczyciela, który wydaje się pojawiać tylko w jednym celu – ma nas popchnąć w odpowiednim kierunku. To nie tylko przywilej Aborygenów. W walkabout i wyśpiewanie siebie może się zamienić zwykła wycieczka kolejką do Sochaczewa.

Reklama

PODRÓŻ 1 USA

Nie ma rzeczy nieistotnych

Kaktus peyotl ma właściwości halucynogenne, jego międzynarodową karierę rozpoczął amerykański znawca kultury Indian Carlos Castaneda. Zep też jest szamanem peyotlowym. W kuchni jego teksaskiego domu czyściliśmy broń. Mały jamnik kręcił się pod naszymi nogami, na stole stały kubki z gorącą peyotlową herbatą. Wokół rozrzucone pióra, koraliki i talizmany. Zep załadował sztucer. Odstawił go na bok. Popchnął w moim kierunku kubek z halucynogennym naparem. – Pij tylko trochę. Tyle żebyś poczuł Dziadka – powiedział.

Gorzki napój stanął mi w gardle. Chciałem zwymiotować, ale Zep sięgnął po skrzydło orła i muszlę z paląca się szałwią. Zaczął mnie okadzać i śpiewać modlitwę do Dziadka Mescalito – ducha peyotla. Wzięliśmy broń i jamnika. Niosłem na ramieniu torbę z szamańskim „stafem” i broń. Potrzebowaliśmy świętego jelenia. Za parę dni Zep miał ceremonię leczniczą, mięso tego zwierzęcia, będącego symbolicznym odpowiednikiem peyotla, było mu niezbędne. Po paru godzinach spomiędzy drzew wyszedł do nas jelonek. Stanął i patrzył na nas. Zep podniósł sztucer i zapytał: – Bracie, przyszedłeś, aby poświęcić się dla nas?

Po powrocie do domu ściągnęliśmy z niego skórę. Wyszliśmy na zewnątrz, pomiędzy drzewami usypałem z ziemi i kamieni ołtarz. Zep kazał mi na nim położyć ciało jelenia, a potem, kiedy przykląkłem, wciągnął na mnie jego skórę. Dostałem świeży peyotl, jego zielona główka była gorzka i piaszczysta. Rozciągnięta skóra pyska jelenia opadała mi na twarz. Na czole miałem śluz i krew. Położyłem się na ziemię. Czułem, że kaktus jest wszędzie. Zaczęły się wizje. Powoli stawałem się jeleniem: widziałem jak on, czułem jego strach. Po paru godzinach przyszedł Zep. Leżałem w kałuży wymiocin wymieszanych z krwią. Krew utworzyła na moim ciele ciemne, popękane plamy. Szaman kucnął i tłumaczył: – Nie zawsze rozumiemy to, co widzimy, co się przydarza i dlaczego. Ale z czasem zaczynamy pojmować, że nie ma nieistotnych wydarzeń. Wszystko ma znaczenie.

Podróż 2 Bali

Zobaczyć dobro
Deszcz na Bali wydawał się freudowską projekcją mojej osobowości. W przeciwieństwie do europejskiego, zwykłego deszczu monsunowy ma charakterek i skoki nastrojów. Jest więc nachalny, namiętny, czasami wkurzający i nudny, wpycha się wszędzie, gdzie może. Ma własne zapach i melodię. Zamienia każdą drogę, ścieżkę w strumień lub lawę błota. Monsun zmienia wszystko. Kolory stają się wyblakłe, a słynny smutek tropików w monsunie staje się nareszcie zrozumiały. Pod niewielkim dachem swojego domu w Denpasar siedział Ketut. Z wizytówki wynikało, że jest uzdrowicielem i wróżbitą, balijskim szamanem od kilku pokoleń. Ketut ciągle się śmiał, pokazując z dumą nierówne zęby, które dzięki książce Elizabeth Gilbert Jedz, módl się, kochaj stały się znakiem firmowym balijskiej duchowości. Po tej bestselerowej powieści świat oszalał na punkcie tego balijskiego szamana. Ketut trzymał na kolanach spisane przez przodków przepisy na lekarstwa i skuteczne wróżby. – Nigdy nie mówię ludziom złych rzeczy. Po co mają się martwić? Widzę w nich to, co dobre. To jest najważniejsze. Dzięki temu ludzie się śmieją, a śmiech jest dobry. Kiedy się śmiejesz, wszystko idzie lepiej. Ja się śmieję nawet wtedy, gdy kryzys zrobi mi w banku dziurę. Bo na końcu zostaje tylko śmiech.


Podróż 3 RPA

Nie zmarnować darów
Przodkowie są najważniejsi. Po śmierci zamieniają się w Duchy i w zaświatach pełnią funkcje podobne do tych, które pełnili na ziemi. To oni decydują, jak ma wyglądać ludzki los. Czy będzie fajnie i przyjemnie? Czy człowiek znajdzie dużo wody, jedzenia i cienia? Czy też będzie miał przerąbane? Na szczęście nie jesteśmy wobec Duchów bez szans. Ale musimy znać jakiegoś dobrego czarownika sangomę.

Na bazarze w Durbanie na stosikach można znaleźć wszystko, co potrzebne, żeby uleczyć duszę i ciało. Ze straganów wyciekają na wąskie uliczki kości, kawałki mięsa zagrożonych gatunków, korzenie, owoce, talizmany. Z zadaszeń zwisają kawałki skór, pęki ziół, dziwnych kwiatów i gałęzi, obok kolebią się skrzydła nietoperzy, kręgosłupy małp, skóry węży i zasuszone główki jakichś dziwnych zwierząt. Poruszający się w rytm niesłyszalnej muzyki sprzedawcy wiedzą wszystko o sangomach. Bez trudu rozróżniają specjalistów od wróżb, leczenia, odnajdywania skradzionego bydła oraz tych ogólnych, bez specjalizacji. – Bo sangoma wie wszystko. On rozmawia z Duchami, a one mu mówią, co robić. Na przykład jak odrzucić klątwę innego sangomy – mówi nam, zajadając się jakąś dziwną zupą, sprzedawczyni magicznych amuletów.

Jedna z kobiet czarowników przyjęła nas w stojącej koło jej domu okrągłej, pobielonej wapnem lepiance nazywanej Chatą Przodków. W środku pusto, tylko bęben, ołtarzyk, parę kości, piór i przerobiony na ceremonialną miotełkę ogon zebry. Na ziemi kilka skór. Usiedliśmy. Sangome wzięła do ręki miotełkę, zaczęła tańczyć i coś krzyczeć, jakby kłóciła się z niewidocznym rozmówcą. Kilka razy pochyliła się do ziemi, przez chwilę milczała. Nagle z zamkniętymi oczami zaczęła mówić. – Ty, słuchaj – pokazała na mnie miotełką. – Duchy przodków dają każdemu jakiś dar. Jeśli go nie wykorzysta, dają mu jeszcze jedną szansę. Gdy ją znowu zmarnuje, zaczynają się denerwować. Wtedy jest już gorzej. Jak wy to mówicie: to fuck. Trzeba zrozumieć to, co dali nam przodkowie. Wtedy będziemy szczęśliwi.

Podróż 4 Birma

Znaleźć w sobie ciszę
Zanim Budda został Buddą – Oświeconym, był księciem. Odwrócony model american dream: od bogatego księcia do bezdomnego mnicha. Myślałem o tym, kiedy trzech ubranych jak książęta birmańskich chłopców wędrowało ulicami Inle Lake. Procesja prowadzona przez muzyków ciągnęła się przez kilka ulic. Za nimi na koniach jechali kolejni muzycy i tancerze, potem szły kobiety niosące na głowach tace z darami dla świątyni. Chłopcy mieli tego dnia wstąpić do buddyjskiego klasztoru, dlatego przez kilka godzin ceremonii przeżywali całe życie Buddy.

Najpierw byli traktowani jak książęta krwi: dbano o nich, ubierano, karmiono, obsypywano prezentami. Później, po ogoleniu im głów i ubraniu w mnisie szaty, musieli oddać wszystko, co przez chwilę było ich. Bo przecież istotą życia jest cierpienie. Nie przywiązuj się więc do niczego, zrozum, że to, co masz, jest tylko majaczeniem, pozbawioną znaczenia ułudą.

Następnego dnia, chwilę po wschodzie słońca, chłopcy wyszli z klasztoru z lakowymi miskami w rękach, aby stojąc na rogach ulic, żebrać o jedzenie. Na poboczu drogi widać było jeszcze ślady wczorajszej parady: spalone gałązki kadzideł, połamane dekoracje i wstążki, które oderwały się od ofiarnych koszy.

Zbierających jedzenie chłopców spotykaliśmy jeszcze przez kilka kolejnych dni. Uśmiechali się do nas, gdy wrzucaliśmy do ich misek banany i ryżowe ciastka. Potem się za nas modlili.

Pewnego popołudnia przyszliśmy do klasztoru. Na świątynnym placu w podwiniętych mnisich szatach grali w piłkę chłopcy z nowicjatu. Starszy zakonnik czytał jakąś sportową gazetę i przy każdym wyjątkowo ciekawym zagraniu wymachiwał swoim różańcem.

Ceremonia, odgrywanie życia Buddy, klasztor i żebranie – wszystko po to, aby ci chłopcy zrozumieli, że nieważne, co się dzieje z ich światem na zewnątrz. Czy są książętami, czy żebrakami. Najważniejsze, aby znaleźć w sobie spokój, harmonię i ciszę... – tłumaczył. – Widzieliście?! Widzieliście?! To był faul! – wykrzyknął nagle. Zerwał się i pobiegł do trzymającego się za nogę chłopca. Jego chińskie żółte klapki zostały na ziemi.


Podróż 5 Kanada
Gotowość na śmierć
Leżałem w cieniu drzewa koło pnia, więc mogłem wygrzebać mały dołek, by zmieściła się w nim moja twarz. Z głową przytuloną do ziemi było mi chłodniej. Kuliłem się, by jak najwięcej ciała znalazło się w przydzielonym mi cieniu.

Od kilku dni temperatura nie spadała poniżej 40 stopni. Słońce wypalało w mózgu dziurę wielkości Alaski. Obok leżał David, 60-letni psycholog z Seattle, który zanim został Tancerzem Słońca w rezerwacie Czarnych Stóp, był mormońskim biskupem. Za nim kulił się Chuck, genialny komputerowiec o siwych włosach, jeszcze dalej drzemał Ron, Indianin z plemienia Cherokee.

Na placu, naprzeciwko drzewa, stał potężny Bear, który po tym, jak rzucił gang, poświęcił swoje życie odnowieniu populacji mustangów w Ameryce. Pochylał się nad trzydziestoparoletnim Indianinem z tego rezerwatu, który w tym roku tańczył taniec four direction. Miał wizję, że będzie tańczył przywiązany do czterech wbitych w ziemię słupków. Z każdym z nich połączony był liną przywiązaną do wbitych w jego ciało kołków. Prowadzący taniec zaczęli wciągać na plac powiązane ze sobą czaszki bizonów. To był Buffalo Day.

Pod drzewo wniesiono bizonią skórę. Za jakieś kilkadziesiąt minut mieliśmy na niej stawać, aby szamani mogli przekłuć nam plecy i przeciągnąć przez skórę drewniane kołki, do których potem przywiązywano czaszki bizonów. Mieliśmy ciągnąć je po placu tak długo, aż ciężar czaszek wyrwie nam kołki z ciała.

Reklama

Bębniarze dali znak. Skończyła się przerwa. David zaczął się z trudem podnosić. Miał cukrzycę i raka, cztery dni bez picia i jedzenia były dla niego zabójcze. Kiedy trzy dni temu zaczynaliśmy tańczyć, był innym człowiekiem: miał spięte w kucyk długie włosy i zdrową uśmiechniętą twarz. Teraz jego włosy pozlepiały pył i kurz, twarz była szara, a język biały od braku wody. Krew zastygła mu wokół przebijających piersi kołków. Z trudem się uśmiechał. – Edi... To dobry dzień, by umrzeć. Zawsze musisz żyć tak, jakbyś to właśnie dzisiaj miał umrzeć – powiedział. – Demagogia! – wysyczałem przez wysuszone usta. – Nie. Doświadczenie – uśmiechnął się i podał mi rękę, pomagając wstać.

Reklama
Reklama
Reklama