Reklama

W tym artykule:

  1. Oko na łosia
  2. Rok suma
  3. Lot na deser
  4. Sami swoi
Reklama

Instruktor znowu próbuje zorientować się, z której strony wieje. A ponieważ wiatr ciągle się zmienia, puszcza jak opętany kolejne dmuchane baloniki i sprawdza, gdzie polecą. Po 45 minutach wreszcie mówi, że już wie, i każe jechać za sobą.

Dojeżdżamy do czyjegoś pola. Okazuje się, że to prywatny teren, ale właśnie stąd najlepiej byłoby wystartować, by dolecieć nad Biebrzę. To się gospodarz zdziwi, jak wyjrzy przez okno: my, ogromny balon, wentylatory do napełniania czaszy. Gdy balon podnosi się delikatnie, instruktor odpala palniki i każe nam wskakiwać do kosza. Dodajemy gorącego powietrza i po chwili unosimy się w powietrzu. Sterowność mamy prawie żadną. Jesteśmy zdani na wiatr i jego humory. Poziom adrenaliny wzrasta wraz z kolejnymi metrami nad ziemią.

Oko na łosia

Na szczęście dziś pogoda jest przychylna. I lecimy mniej więcej w dobrym kierunku. Zasady latania są dość proste. Ciepłe powietrze sprawia, że unosimy się do góry. Im większa różnica temperatury pomiędzy tym, co w czaszy, a tym, co na zewnątrz, tym wyżej się możemy wznieść. Dlatego lepiej latać, gdy jest zimniej, czyli na przykład nad ranem. Po kilku minutach uzyskujemy wysokość przelotową. Nie wiem, ile metrów dokładnie, ale świat pod nami zmienił się na obrazek niczym z dziecięcego rysunku: domy wyglądają jak pudełka, pola jak pokolorowane kredkami kartki papieru, a ludzie jak robaczki. Chodzące na dwóch nogach, ale jednak robaczki. Widok zdecydowanie lepszy niż z samolotu, który zazwyczaj lata dużo wyżej i dużo szybciej.

Krajobrazy z perspektywy balonu zmieniają się powoli, można więc je kontemplować. A do tego w balonie panuje niezwykła cisza. Nie dochodzą już dźwięki z ziemi, a ponieważ lecimy z prędkością wiatru, nie ma żadnego szumu. Nie czujemy też chłodu. Na chwilę jesteśmy zawieszeni w czasoprzestrzeni. Do porządku przywołuje nas jednak instruktor, który co rusz chce nam coś pokazać. Na przykład przechadzające się łosie (tak, można je dostrzec wprawnym gołym okiem). Żyje ich w okolicy prawie tysiąc!

Rok suma

Do Biebrzy dolatujemy mniej więcej po 20 minutach. Najpierw z oddali widać wijącą się wśród pól nitkę. Im bliżej rzeki, tym robi się bardziej malarsko. Grafiki zmieniają się w impresjonistyczne obrazy. Biebrza jest na tyle spokojna, że gdy lecimy nad nią, możemy zrobić zdjęcie swojego odbicia w jej leniwym nurcie. I naszych twarzy, na których rysuje się błogość. Tę przerywa na chwilę łopot skrzydeł uderzających o taflę wody. Co roku przylatują tu tysiące ptaków: gęsi, żurawie, bociany, czajki, rycyki. Długo można wymieniać. Gdzieś z tyłu słychać owady, a pod nami pluskające ryby. Może to sum, zastanawiamy się. Jest szansa, choć populacja tych ryb maleje na tyle, że 2015 r. nad Biebrzą okrzyknięto „rokiem suma”. Przez następne trzy lata nie będzie można ich łowić i rozpocznie się szczegółowy monitoring populacji. Takie akcje odbywają się nad Biebrzą regularnie, dzięki czemu zachowany jest jej zupełnie dziki i naturalny charakter.

Nad samym ranem, a jest dopiero siódma, odbywa się tu prawdziwe ptasie radio. Na horyzoncie nie widać żadnych oznak cywilizacji. Przez prawie 40 km nie ma mostu na Biebrzy. To dlatego, że wiosną rzeka tworzy nawet kilkunastokilometrowe rozlewiska. Jedyne takie w całej Europie. Nie ma też słupów wysokiego napięcia, kominów ani reklam. Nie dziwi więc fakt, że Biebrza ma grono swoich wiernych miłośników. Nazywa się ich pieszczotliwie biebrzniętymi.

Lot na deser

Zaczynam rozumieć, dlaczego zainteresowanie lotami nad Biebrzą jest na tyle spore, że termin trzeba rezerwować najlepiej z dwutygodniowym wyprzedzeniem. – Mamy zapytania nie tylko z całej Polski, ale i z całej Europy – mówi Miłosz Dzieszkowski z firmy Tylko Balonem, która organizuje takie loty. Obcokrajowcy są Biebrzą zachwyceni. Szczególnie Holendrzy, dla których ogromny teren bez zabudowań stanowi niezwykły widok.

Robert Dembowski z Biebrza Adventure potwierdza. Sporo gości z jego agroturystyki kusi się na taki przelot. – Szczególnie że mamy idealną lokalizację w samym środku Biebrzańskiego Parku Narodowego, nieopodal rezerwatu Czerwone Bagno. Szanse, by zobaczyć najbardziej malownicze odcinki Biebrzy, są więc naprawdę spore – dodaje.

Goście fundują sobie taką przyjemność często w ramach jakiejś specjalnej okazji: rocznicy ślubu czy urodzin. Lub jako kolejną atrakcję podczas dłuższego urlopu w okolicy. Są tratwy, przedzieranie się przez bagna i obserwowanie ptaków. A na deser lot w przestworzach. On zawsze swoich gości zachęca, bo sam leciał i wie, że widoki są nieziemskie.

Sami swoi

Ja też już to wiem. I szkoda, że za chwilę nasza przygoda dobiegnie końca. Pokonaliśmy dystans ok. 15 km. To niezły wynik, choć czasem podobno udaje się przelecieć ponad 20. Nasz balon tańczy z każdym podmuchem wiatru i do końca nie wiemy, gdzie wylądujemy. Mamy tylko nadzieję, że wodowanie nie wchodzi w grę.

Instruktor robi się trochę nerwowy, bo przed nami las. A przecież wylądować można tylko na płaskim, niezalesionym kawałku ziemi. Podczas gdy my robimy kolejne zdjęcia i zachwycamy się kaczeńcami, on dodaje ciepłego powietrza, żebyśmy polecieli jeszcze dalej. W końcu pokazała się nam jakaś wioska, a w niej dom z pięknie wystrzyżonym trawnikiem. Instruktor stwierdza, że to najlepsze miejsce w okolicy, więc zaczynamy schodzić i celować w ów trawnik.

Nasze zmagania widzą wszyscy okoliczni mieszkańcy, którzy zeszli się na nasz wypatrzony kawałek ziemi i zajmują nam miejsce do lądowania. Trudno, będą musieli się przesunąć. Chwilę przed wylądowaniem instruktor kurtuazyjnie macha, co ma być pytaniem, czy możemy tu wylądować. Choć przecież gdyby nam odmówili, to i tak nie mielibyśmy wyjścia. Na szczęście właściciel chałupy kiwa potakująco głową. A my miękko opadamy na ziemię, żeby na koniec porządnie łupnąć o trawnik. Zbiegają się gapie. Instruktor nie pozwala nam jeszcze przez chwilę wysiąść, bo wtedy balon mógłby odlecieć. W tym czasie jesteśmy niezwykłą atrakcją. Robią nam zdjęcia. Słyszymy rozmowy, w których zastanawiają się, skąd przybyliśmy. Z Rosji, ze Szwecji, a może z Ameryki?

Przez chwilę czujemy się, jakbyśmy lecieli w 80 dni dookoła świata jak bohaterowie książki Juliusza Verne’a. Gdy mówimy, że z Goniądza, ekscytacja opada. – Oni z Goniądza, to nasi! – krzyczy właściciel chaty. A potem tłumaczy, że czuje się prawdziwym szczęściarzem, bo balon wylądował właśnie u niego. Będzie miał dziś o czym swoim znajomym opowiadać. My, po naszym locie, też.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama