Reklama

To tutaj mieszka diabeł – słyszały dzieci z okolic Tylicza, kiedy zbliżały się do bulgoczącego leśnego stawu, wokół którego roznosił się zapach siarki. Nie raz znajdowano tu martwe zwierzęta, a na brzegach zamiast bujnej zieleni rosły wątłe źdźbła trawy.

Reklama

Im bliżej źródła, tym kwaśny zapach staje się bardziej intensywny. Wiem jednak, że nie natknę się na wcielenie zła, ale na jedno z największych bogactw okolic Krynicy-Zdroju. Ujście wody mineralnej rzeczywiście może być zabójcze: wysoka zawartość dwutlenku węgla ulatniająca się z mofety – chłodnego wyziewu wulkanicznego – sprawia, że na wysokości kilkunastu centymetrów panuje próżnia tlenowa. Dwutlenek węgla nie wydziela zapachu i zwierzęta, próbując napić się ze stawu, traciły dostęp do tlenu. Właściwości źródeł nie mają więc nic wspólnego z diabelskimi sztuczkami i da się je wytłumaczyć naukowo. Również wtedy, gdy woda staje się lekarstwem na całą listę dolegliwości.

Jan i Zuber

Właśnie to bogactwo Krynicy sprawiło, że od połowy XIX w. małą miejscowość wśród wzgórz Beskidu Sądeckiego zaczęli odwiedzać arystokraci, rodziny królewskie i artyści. Bywali tu Jan Matejko i Henryk Sienkiewicz, a na zaproszenie słynnego śpiewaka Jana Kiepury gościła księżniczka Juliana, przyszła holenderska królowa. Korzystali z czystego górskiego powietrza, leczniczego mikroklimatu i uzdrawiających właściwości tutejszych wód.

Z kraników przytwierdzonych do ściany Pijalni Głównej wypływają cenne trunki, z których każdy potraf coś innego. „Jan” obniża poziom cholesterolu i wspomaga leczenie cukrzycy, bogata w magnez „Słotwinka” leczy dolegliwości żołądkowe, łagodzi stres i działa przeciwzapalnie, a najmocniejszy „Zuber” jest dobry na wszystko i leczy m.in. przykre objawy spożycia alkoholu. I być może właśnie tą wodą najczęściej raczyli się arystokraci po obfitych kolacjach i po dansingach, które „po godzinach” były obowiązkiem każdego kuracjusza. Najbardziej dietetyczne potrawy, jakie spożywano, to rydze na maśle i kwaśnica z kawałkiem wieprza, najlepiej w karczmie Cichy Kącik, ulubionej wśród krynickiej elity.

Choć „degustacja wód” brzmi kusząco, ma mało wspólnego z porównywaniem bukietu smaków. Odbywa się raczej zgodnie z zasadą: im trudniej przełknąć, tym zdrowiej. W tej kategorii „Zuber” ma małą konkurencję. Kiedy próbuję wziąć leczniczy łyk, w ustach zostaje metaliczny smak żelaza ze słoną nutą. Jedyne wyjście to zatkać nos i przepić delikatniejszą „Kryniczanką”. Jednak ta tortura ma naprawdę zaskakujące skutki, bo już kilka minut po zastrzyku minerałów czuję się niemal jak po dwóch puszkach napoju energetyzującego, zmysły się wyostrzają, a ja mogę przenosić góry. Dla spragnionych mocniejszego doładowania czekają zabiegi pielęgnacyjne i lecznicze w okolicznych sanatoriach.

Odkrywanie historii

Po takiej regeneracji czas na przygodę. Do wyboru mam m.in. szukanie skarbu w „zbójeckiej grocie”, pontonowy spływ rwącym nurtem Popradu i trekking na Kopiec Pułaskiego. Albo szukanie zapomnianych historii mieszkającej niegdyś w tych okolicach ludności łemkowskiej. Ta ostatnia opcja jest szczególnie fascynująca, bo oprócz pięknych widoków odkrywam w trakcie zwiedzania prawdziwe perełki. Jak choćby najpiękniejszą i najstarszą w całych Karpatach cerkiew św. Jakuba Apostoła w Powroźniku.

Z zewnątrz kościółek wygląda niemal skromnie. Modrzewiowe belki połączone ze sobą w tradycyjny sposób – bez użycia gwoździ, ściemniały przez setki lat. Jednak po przekroczeniu ciężkich drewnianych drzwi odsłania się inny świat. Ściany ozdabiają kolorowe ikony z początków XVI w. wsparte na malowanych cokołach, a na suficie w malutkiej zakrystii ukryta jest malowana farbami roślinnymi polichromia z 1607 r. Częściowo wyblakłe, miejscami zatarte malowidła znanych scen biblijnych
wypełniają całą powierzchnię sufitu i nadal oszałamiają kolorami i szczegółami. Jest tu krzyż na Golgocie, wjazd Chrystusa na osiołku do Jerozolimy i nadanie Dziesięciu Przykazań. Być może również w tej cerkiewce bywał znany dziś na całym świecie malarz z Krynicy nazywany Nikiforem.

Reklama

Pamiątki z Krynicy

Właśnie na jego obrazach, malowanych prostą, niemal dziecinną kreską – przez co został później mianowany jednym z pionierów prymitywizmu w sztuce – nadal żyje świat prawosławnej ludności łemkowskiej, do której Nikifor należał. W przenośnym warsztacie artystycznym, mieszczącym się w dwóch walizeczkach, ten niepiśmienny malarz w przydługich spodniach i eleganckiej pelerynie młodopolskiej sprzedawał przy deptaku Pułaskiego w Krynicy kolorowe obrazy. Przedstawiały drewniane cerkiewki, wizerunki świętych i krynickie pejzaże. Swoje malunki, o które dziś walczą muzea z całego świata, nazywał po prostu „pamiątkami z Krynicy”. Dziś są także pamiątką po kulturze, która w wyniku powojennej wymiany mieszkańców i akcji „Wisła” zniknęła z tych terenów. Po Łemkach zostały drewniane krzyże, cerkiewne malowidła i obrazki z życia codziennego uwiecznione przez Nikifora. I tradycje, które próbują zachowywać ci, co pamiętają wcześniejsze czasy: łemkowskie śpiewy, smak warianki z pierogami – zupy z kiszonej kapusty, łemkowskie soroczki – tradycyjne koszule, oraz opowieści, których w Krynicy nie brakuje.

Reklama
Reklama
Reklama