Reklama

W tym artykule:

  1. Na zamku króla artysty i ogrodnika
  2. Koniec świata pod ochroną
Reklama
Na samym krańcu Europy, na wysokich skałach, wyżej niż ścielą się chmury, stoi zamek z kolorowymi wieżami. Mieszka w nim król, królowa i ich dzieci: pięciu królewiczów oraz dwie księżniczki. Żyje im się szczęśliwie...

Na zamku króla artysty i ogrodnika

Tata – król Ferdynand II – zamiast polowań w gęstych lasach, do których strach było wejść nawet za dnia, całymi godzinami maluje obrazy i ozdabia nimi pałacowe ściany. To głównie dzięki niemu pałac Pena w Sintrze jest taki bajeczny. Poddani nazwali nawet Ferdynanda królem artystą. Mama – królowa Maria II – całymi dniami bawi się z książętami w przepięknym pałacowym ogrodzie, gdzie rosną rośliny z czterech stron świata. Dwórki i dworzanie nazwali ją więc „dobrą nauczycielką”.

Żeby nikt nie zakłócał im spokoju, na straży postawiono potężnego Trytona – pół człowieka, pół rybę. Ten dziwaczny, ale i przerażający stwór siedzi w ogromnej muszli i wypatruje, czy od strony oceanu nie nadciąga niebezpieczeństwo.

To nie fragment baśni Hansa Christiana Andersena, który zresztą bawił w Sintrze. To najprawdziwszy opis pałacu Pena – jednego z siedmiu cudów Portugalii. Ta bajkowa budowla stoi wciąż dumnie na skałach powyżej miasta. Zarys pałacu widać z daleka, jadąc od strony Lizbony, od której jest oddalony zaledwie o 30 km. Zobaczyłem go w pełnej krasie. Był wczesny jesienny ranek, żółte i czerwone wieże lśniły w słońcu, na tle błękitnego nieba. Wokół soczysta zieleń gigantycznych drzew, w oddali siny błękit oceanu. – O tej porze roku zamek często zanurzony jest w gęstej mgle, zdarzają się wichury, które powalają drzewa, lub pada deszcz. To chyba Tryton zadbał o pogodę dla ciebie – żartuje przewodniczka Joana Macedo.

Dziwna romantyczna budowla. Pomieszanie z poplątaniem stylów, ale urocze. Trochę jak zamki nad Loarą lub nad Renem. Takie łuki i kopuły gdzieś już widziałem, przypominają mi te z Hiszpanii. Średniowieczne krużganki, fragmenty wnętrz jak w gotyckich katedrach. W środku, tak jak i na zewnątrz – bajkowo i bogato. Oryginalne sprzęty, tkaniny, naczynia. Wszystko jest na swoim miejscu jak za dawnych czasów. A może pałac ożywa, kiedy strażnicy zamykają ogromne bramy, a z parkingu odjeżdża ostatni autobus z turystami? Król Ferdynand siada wtedy przed sztalugą i kończy swój obraz, królowa kładzie do snu książęta i bierze do rąk tomik tego awanturnika lorda Byrona. W pałacowej kuchni kuchciki szorują miedziane rondle. Może i tak jest.

Wracam jednak do rzeczywistości. Dziś, za dnia, pałac żyje nie tylko turystami. Jego wspaniale urządzone sale są wynajmowane np. młodym parom na przyjęcia weselne albo na party urodzinowe, spotkania, prezentacje biżuterii. Szampan na balkonie, w blasku zachodzącego na złoto słońca, konie, karoca, letnia bryza od oceanu, stroje z epoki. Do tego równie bajkowy i romantyczny jak pałac ogród.

Fot. Getty Images

Na prawie 200 hektarach skalnych tarasów rosną nastroszone miłorzęby z Chin, ogromne paprocie z Australii i Nowej Zelandii, wysokie kalifornijskie sekwoje, kwitnące na pastelowo magnolie z Ameryki Południowej. Sadzawki, strumyki, kręte ścieżki, samotnie dla rozkochanych w sobie par. Raj dla miłośników świata roślin. Ogród był pomysłem Ferdynanda II. Nie była to fanaberia króla, wiedział, co robi. – Nigdzie bodaj na świecie tak różnorodne gatunki nie utrzymałyby się w naturze. Tu mają idealne warunki, dużo słońca i wody – podpowiada Joana Macedo.

Idealne warunki do życia od zawsze mieli tu też ludzie. Miejsce dzisiejszej Sintry obrali za swój teren już ci z epoki kamienia łupanego i od tamtej prehistorii wciąż coś się tu działo. Jeden z opisów podaje, że w XVI w. było to ulubione miejsce kurtyzan. Osiedlali się tu też bogaci Portugalczycy, którzy popadli w niełaskę na dworze królewskim. W dzisiejszej Sintrze jest mnóstwo pamiątek jej historii, pałaców, kapliczek w ciasnych uliczkach. A bajkowy zamek królów Portugalii otoczony wspaniałym ogrodem to nie jedyne miejsce zakochanych.

Koniec świata pod ochroną

Niedaleko od Sintry jest miejsce, które jeszcze bardziej działa na wyobraźnię. Cabo da Roca – skalny przylądek. Do czasu, kiedy Krzysztof Kolumb nie odkrył Ameryki, Europejczycy uważali to miejsce za koniec znanego im świata. Dzikie pustynne skały, szarpane przez szalejące fale oceanu, potężny wiatr, aż po widnokrąg stalowe niebo i czarne chmury. Sceneria idealnie pasująca do końca świata. Miejsce nie do życia dla ludzi i zwierząt. Do dziś Cabo da Roca, najbardziej na zachód wysunięty kraniec Eurazji, przemawia do wyobraźni.

Gdyby obok mnie nie było nikogo na cyplu, ani latarni, ani sklepu z pamiątkami i kawiarni oraz gdyby zniknął ulubiony przez turystów kamienny pomnik z krzyżem i napisem: Aqui, onde a terra se acaba e o mar começa („Gdzie ląd się kończy, a morze zaczyna”), a zamiast tego byłaby dramatyczna pustka, to uwierzyłbym, że to koniec. Mógłby wyglądać właśnie tak. Albo jak 1 listopada 1755 r. Zatrzęsła się wtedy ziemia, przyszło niszczycielskie tsunami. Fale w rejonie Cabo da Roca osiągnęły ponad 50 m wysokości. Widowisko, które mogło mieć miejsce w czasie stworzenia świata albo będzie podczas jego zmierzchu. W każdym razie badania wykazały, że dzisiejszy wygląd skalistego, poszarpanego wybrzeża z małymi plażami to pozostałości po tamtym wydarzeniu.

Trudno sobie wyobrazić, co się wówczas działo, bo kiedy człowiek zaczyna o tym myśleć, paraliżuje go lęk. Racjonalne argumenty i wiedza nie docierają. Choćby np. to, że po drugiej stronie oceanu, w odległości prawie 5700 km, jest amerykańska stolica. Stałem więc owiewany wiatrem od oceanu i bardziej niż fakty geograficzne przemawiały do mnie słowa piosenki Anny Marii Jopek: „Czy tu się kończy świat, czy drugą stronę ma? To wie jedynie wiatr, jesteś na Cabo da Roca”. Na tym końcu świata, raptem 40 km od Lizbony, słońce zachodzi tak pięknie, że mam ochotę przyjechać tu nad ranem i poczekać na jego wschód. Portugalczycy wiedzą, jakim skarbem jest ten widok, i nie pozwalają go zniszczyć. Dlatego na Cabo da Roca nie ma nowych hoteli, fast foodów. Jest to, co stanęło wiele lat temu. Na budowę czegoś nowego nie pozwala prawo.

Fot. Getty Images

Za to w Cascais, nieco ponad 15 km od końca Europy, jest inaczej – ocean łagodnieje, niebo nabiera błękitu, złoty piasek z plaży wysypuje się na ulice. W tym miasteczku okrągły rok jest wakacyjnie. To miejsce dla „bogatej Lizbony”. Luksusowe posiadłości, limuzyny, prywatne jachty. Kiedyś Cascais było małą wioską dostarczającą świeże ryby dla mieszkańców Lizbony. Z czasem ta mieścina przerodziła się w światowy kurort. W czasie II wojny światowej był to azyl dla królewskich rodzin z Węgier, Hiszpanii, Włoch i Bułgarii. W ogóle w Cascais i w okolicy roiło się od arystokratów, artystów, pisarzy, szpiegów niemieckich, brytyjskich i polskich. „Nasi” mieszkali kilka kilometrów od Cascais, w Estoril. Tam gdzie jest słynne kasyno – pierwowzór Casino Royale, w którym grywał James Bond.

W tamtejszych eleganckich hotelach mieszkali były wiceminister spraw zagranicznych Jan Szembek oraz tajemniczy pułkownik Jan Kowalewski, bohater wydarzeń związanych z Enigmą, i Ludomir Danielewicz, jeden z konstruktorów maszyny szyfrującej. Dziś Polacy też są obecni w życiu mieszkańców Cascais i okolic. Przekonałem się o tym w miejscowej tawernie przy talerzu z pyszną rybą i lampką wybornego wina. – Polo, Polo – wykrzyknął zachwycony kelner i dalej już po angielsku opowiedział mi, że niedaleko, przed kościołem, stoi pomnik Jana Pawła II. Cascais potrafi zachwycić zwłaszcza plażami. Jest ich tam pięć.

Najbardziej przypadła mi do gustu Praia da Rainha, czyli plaża Królowej. Jest mała, ma jakieś 50 m długości, i po bokach otoczona skałkami, a na jej tyłach stoi dom. Na plażę schodzi się po schodkach przy ulicy Frederico de Arouca. Ponoć było to ulubione miejsce kąpieli Amelii, ostatniej królowej Portugalii. Nie odważyłem się wskoczyć do lodowatej wody oceanu. Wracając jednak do Lizbony, pożałowałem trochę, że tego nie zrobiłem.

Reklama

Pociąg przez większość swojej trasy jedzie wzdłuż oceanu. Po drodze na mijanych plażach były setki, jeśli nie tysiące surferów. Podobną scenę widziałem na Praia do Guincho, malowniczej plaży otoczonej wydmami. To właśnie tam James Bond w filmie W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości ratował chcącą się utopić w falach oceanu Teresę di Vicenzo, która została jedyną żoną agenta 007. No cóż, takie rzeczy, kiedy zatwardziały kawaler się żeni, możliwe są jedynie na krańcu świata.

Reklama
Reklama
Reklama