Szkocja: Pozdrowienia z… Edynburga
W marcu zadzwonił do mnie kolega Tomek z informacją, że znalazł tanie połączenie do stolicy Szkocji. Za oknem lało i chciałem go posłać w diabły, żeby może jakieś Włochy czy Hiszpania. Ale wyjazd miał być dopiero w czerwcu. Po naradzie z żoną zgodziłem się.
Jak się chce latać w cenie biletu kolejowego (tu akurat 300 zł), trzeba przyjmować warunki tanich – pardon – niskokosztowych przewoźników. Wśród śmieci na podłodze znajduję dwa nienaruszone batoniki, więc mogę zażyć niskokosztowości osobiście. Nie korzystam, lecz dyskretnie przesuwam nogą słodycze pod fotel przede mną. Obawiam się, że mogą tak latać jeszcze długo. Same fotele to temat rzeka dla ergonomów. Kto leciał, ten wie, kto nie leciał, tego nie ma co zniechęcać, bo dwie godziny za te pieniądze to i na stojąco można wytrzymać. W temacie lotu jeszcze słowo o bagażu. Spośród 200 osób (na oko) w kolejce do końcowej odprawy tylko moja walizka wydała się obsłudze podejrzana rozmiarowo. Ku jawnej uciesze reszty kolejkowiczów razem z servicewoman wepchnąłem moją walizeczkę do stojaka pomiarowego. Byłem pewny swego, bo przed wyjazdem mierzyłem calówką, ale serce zadrżało. Walizka weszła gładko. Ale wyjść nie chciała – zaklinowała się zewnętrzna kieszeń.
TRANSPORT
Brytyjskie taksówki – archaiczny wygląd. Już nie wyłącznie czarne, jak na zapamiętanych filmach. I co za wygoda! Wsiadamy w czwórkę do tyłu, lokujemy się twarzami do siebie i jeszcze jest miejsce na nogi. Widziałem, jak do takiej taksówki wsiadła kobieta z dziecięcym wózkiem – bez składania wjechał do środka. Ten model warto inkorporować do ojczyzny.
Polecam też przeniesienie samych taksówkarzy – wkładają i wyjmują walizki, odnoszą je do recepcji. Poza tym nasz kierowca miał krawat.
HOTEL
Najważniejszą zaletą naszego miejsca zakwaterowania jest widok z okna na castel, czyli zamek. Poza tym hotel jak hotel, tylko stylistyka mało brytyjska, bo zamiast mahoniowego drewna i mosiądzu – modernizm. No i oczywiście szatańskie krany w łazience. Nie wiem, jak można było zbudować imperium, w którym nigdy nie zachodzi słońce, i jednocześnie wymyślić dwa krany w umywalce. Jeden z wrzątkiem, drugi z lodowatą wodą. Tym pierwszym spokojnie można zaparzyć popołudniowego earl greya, to drugie dodać do innego lokalnego produktu, czyli szkockiej. Jak sprawdziłem w internecie, polscy studenci mieszkający na Wyspach zawstydzili miejscowych hydrologów butelką typu pet z dwoma dodatkowymi otworami – to łatwy do wykonania i tani mieszacz wody.
RUCH LEWOSTRONNY
Bez złośliwej krytyki należy stwierdzić, że zmiana biegów lewą ręką, gdy kierownicę trzymamy prawą, jest w zasadzie słuszna i bardziej logiczna (przynajmniej statystycznie) niż nasz standard. Brak mi jedynie napisów widzianych w Dublinie na przejściach dla pieszych – look left albo look right. Turystom to pomaga, bo my kilkakrotnie zostaliśmy zaskoczeni przez pojazdy nadjeżdżające nie z tej strony, z której się spodziewaliśmy. Ale obcokrajowców tu dosyć dużo i kierowcy raczej uważają.
SZKOCKA KRATA
Wszechobecna. Przez trzy dni słyszałem dudy i widziałem kratę zwaną tu tartanem. Nawet jako pokrycie siedzeń w autobusie. W końcu uległem i jako pamiątki nabyłem szalik, krawat i komplet chusteczek do nosa – wszystko w narodowym wzorze Szkotów.
SZKOCI
Mam tu na myśli Szkotów klasycznych. I nie będę używał określenia fachowego „kilt”, a jedynie wolnego tłumaczenia na język polski, czyli kieca. Nad wyraz często widzi się na ulicy facetów w strojach narodowych, i to pomijam wspomnianych wcześniej dudziarzy. Można tu spotkać mężczyzn w strojach ludowych znacznie częściej niż na przykład górali w Zakopanem. Wyraźnie lubią swój ubiór. To coś więcej niż tylko spódnica. Mnie najbardziej podobają się wsunięte za podkolanówki niewielkie noże, które skutecznie przeciwdziałają podśmiewaniu się z tych strojów przez Europejczyków kontynentalnych. Szczególną uwagę należy zwrócić na buty. Zawsze wyglancowane do granic wytrzymałości wzroku. Dają chyba więcej światła niż słońce w tej pochmurnej krainie.
KUCHNIA
Przed podróżą jakoś nic mi się nie kojarzyło z kuchnią szkocką. Jedynie… McDonald’s, z racji owego przedrostka Mc. Wizyta w Edynburgu niewiele w tym zakresie zmieniła. Może dlatego, że specjalnie nie poszukiwaliśmy doznań kulinarnych. Ograniczyliśmy się do sieci chińskich restauracji z bufetem szwedzkim. Tanio, rozmaicie, z deserem w cenie. Chyba to dosyć popularna forma stołowania się, bo zawsze spożywaliśmy posiłek w pełnym lokalu.
ZAMEK
Centralnym punktem na turystycznej mapie Edynburga jest zamek. Imponującą budowlę, położoną na wysokiej skale w środku miasta, widać z każdego miejsca. Na najwyższej wieży powiewa Union Jack, choć w mieście najczęściej widać flagi szkockie, czyli granatowe z białym krzyżem. Ku naszemu zaskoczeniu dojście do bramy zamku poprzedza wyasfaltowany plac z setkami plastikowych krzesełek na stalowej konstrukcji, coś na kształt trybun piłkarskich. Odbywają się tu liczne koncerty, m.in. znany z DVD występ Mike’a Oldfielda pod tytułem „Dzwony rurowe”. Wieczorem, przy odpowiednim oświetleniu i nastroju wrażenie jest pewnie kolosalne, ale w dzień szpetna konstrukcja przysłania zamek od strony głównej ulicy, brukowanej Royal Mile. Turyści mogą wejść na zamek od godz. 10. Wcześniej oglądają rozprowadzenie wart przez Gwardię Szkocką. To naprawdę fantastyczne widowisko. Najpierw na placu pojawia się oficer. Z pobliskiej bramy dochodzą głośne komendy, po czym wychodzi z niej paradnym krokiem wojskowa orkiestra z dudami w roli wiodących instrumentów. Wojsko występuje oczywiście w tradycyjnych szkockich strojach. Rzecz jasna każdy turysta strzela sobie fotkę z wartownikiem – a temu nie drgnie nawet powieka. Co ciekawe, nikt nie odgania turystów od straży. Po chwili dziwimy się jeszcze bardziej – na dziedzińcach zamku można spotkać gwardzistów patrolujących teren. Bardzo chętnie, z uśmiechem na twarzy i niezwykłą cierpliwością pozują do zdjęć z setkami turystów. A przecież to nie są przebierańcy zatrudnieni na etacie „niedźwiedzia”, lecz regularna armia.
Ekspozycje na zamku nie odbiegają od tego, co można zobaczyć w innych takich muzeach. Jedynie skarbiec z królewską koroną robi większe wrażenie.
SZKOCKA
Mówisz Szkocja, widzisz whisky. Liczba sklepów z setkami najszlachetniejszych gatunków single maltów jest imponująca. Spędzamy tam z kolegą dużo czasu, podczas gdy nasze małżonki sprawdzają zaopatrzenie sklepów odzieżowo-obuwniczo-kaletniczych. Podobno też są niezłe. Nasz wybór jest jednak zdecydowanie lepszy. Tym bardziej że w wielu miejscach sprzedawcy aktywnie podchodzą do promocji swego towaru. Nalewają wprawdzie naparstki, ale przemnożone przez liczbę sklepów pozwalają rozeznać się w produkcji lokalnych destylarni. Do tego zazwyczaj sklepy prowadzą przyzwoite działy z cygarami, a nic tak pięknie nie konweniuje jak cygarko i kieliszek malta. I każdy czuje się Winstonem Churchillem. Przyjemnie też porozmawiać ze sprzedawcami, bo znają swój fach i oferowany produkt. Niestety mogę sobie pozwolić jedynie na zakup do skosztowania na miejscu, w Szkocji, bo wiedziony instynktem sknery wykupiłem bilet lotniczy tylko z podręcznym bagażem. A to uniemożliwia zabranie na pokład samolotu butelek o pojemności powyżej 100 ml.
MUZEUM WHISKY
Temat z poprzedniego akapitu będzie kontynuowany w dziale muzealnictwo. Bowiem koło zamku jest muzeum, rzec by można – idealne. Najpierw zwiedzający wsiadają do dwuosobowych beczek służących do przechowywania whisky. Suną one po multimedialnej wystawie ukazującej prosty w gruncie rzeczy proces produkcji króla (a może i cesarza) trunków. Wszystko z wyjaśnieniami po polsku, płynącymi z głośnika w każdej z beczek. Ale to tylko preludium. Potem bowiem następuje wprowadzenie do whiskowego raju – największej na świecie kolekcji butelek z tym trunkiem. Zebrane przez dziesiątki lat 3,5 tys. butelek wywołuje wzruszenie u każdego. U każdego mężczyzny, dodajmy. U mnie przewyższające nawet to, jakiego doznałem, stając przed dziełami Leonarda. Jeżeli gdzieś bym chciał poprosić o azyl, to tu. Warto też wspomnieć, że można wysłuchać w języku polskim multimedialnej prelekcji o regionalnych różnicach w smaku i zapachu trunku. Można też doświadczyć owych różnic w realu, a kieliszek, w którym się tej próby dokonywało, zapakowany w zgrabne pudełko zabrać ze sobą jako pamiątkę.
PIENIĄDZE
Tu się płaci funtami. Dobra, mocna waluta, niestety ostatnio poszła w górę. Jak już mowa o pieniądzu, polecam muzeum funta w Banku Szkocji. Jak przystało na taką placówkę… nie trzeba płacić za wejście. W zasadzie jeden eksponat jest godny obejrzenia. Milion w banknotach 20-funtowych. Spory bagaż, wielkości solidnego materaca do łóżka. To skojarzenie wzięło się chyba z porzekadła „spać na pieniądzach”. W każdym razie nie da się ich upchać po kieszeniach.
JĘZYK
Z informacji turystycznej wynika, że obowiązuje tu angielski. W praktyce jego szkocka odmiana brzmi jak szwedzki czy flamandzki. Dla osoby takiej jak ja, ze szkolną znajomością języka, rodzi to pewne problemy komunikacyjne. Ale tylko na początku. Bowiem drugim językiem obowiązującym na miejscu jest polski. O ile rozmówca w sklepie, pubie czy hotelowej recepcji nie jest wyraźnym Afrykaninem albo Azjatą, to z pewnością jest Polakiem. Po polsku łatwiej tu się porozumieć niż np. na Słowacji.
PUB
To pojęcie jest tu dosyć szeroko rozumiane. Wybierając się na wieczornego drinka, poszukiwaliśmy lokalu w gatunku takiego jak występujący u nas kiedyś John Bull Pub. Taki stereotyp pubu. Znaleźliśmy bez problemu. Królowało w nim nie whisky, lecz piwo – w wielu odmianach i gatunkach, o czym świadczył długi rząd nalewaków. W Polsce najpopularniejsze jest piwo typu lager, ale tu znajduje się ono w mniejszości. Przed nami duży wybór piw od niemal czarnych w barwie, zupełnie nieprzezroczystych, poprzez brązowe do czerwonych w różnych odcieniach. Zamawia się przy barze i samemu niesie do stolika, o ile go znajdziemy. W środku bowiem pełno klientów, wszystkie stoliki zajęte, tłum przy barze, na stojąco i siedząco. Do tego zaczęły się mistrzostwa piłkarskie, więc z licznych telewizorów przebijają się przez gwar gości dźwięki trąbek charakterystycznych dla kibiców z RPA. Właśnie tak wyobrażałem sobie pub w piątkowy szkocki wieczór.
SUMMA SUMMARUM
Niespełna trzydniowy wypad do Edynburga był dla naszej czwórki czasem intensywnego, ale bardzo odprężającego wypoczynku. Zobaczyliśmy miasto nowoczesne, estetyczne, tętniące życiem, przyjazne dla turystów, zaskakujące. Godne polecenia. Nie dziwi więc wcale, że stało się nowym domem dla wielu Polaków. W planach mamy powrót do Szkocji na trochę dłuższy odpoczynek, tym razem jednak chcielibyśmy odwiedzić prowincję, wybrzeże, liczne jeziora, Góry Kaledońskie, kamienne zamki, mosty jak z baśni. Chyba że Tomek znajdzie tanie bilety do całkiem innego miejsca.
1 z 1
edynburg