Afryka: Pozdrowienia z Kenii [RELACJA]
Dla mnie Kenia to kwaśna kapusta twardej rzeczywistości, przecier pomidorowy czerwonych dróg zaraz po deszczu, przyprawa ostrego słońca. Spróbujcie mojego bigosu po kenijsku!
Zaczynam kroić poszczególne składniki do bigosu, tego polskiego, i przed oczami pojawia mi się Kenia. Odwiedziłam ją rok temu w maju. Mogłam tam być dzięki mojej siostrze i jej rodzinie, która pomaga w kilku projektach przeprowadzanych przez wspólnotę St. Martin w Nyahururu.
KAPUSTA
Jest kwaśna i takie też wydało mi się na początku życie w Kenii. Bieda, trudne warunki, wszędzie śmieci, jedna wielka prowizorka. Ludziom większość życia mija tu na chodzeniu. Chodzą boso. Chodzą po ciemku. Oczywiście bez światełek odblaskowych i to paradoksalnie dla bezpieczeństwa, by nie być widocznym dla rabusiów. Noc równa się strach przed napadem. Oczywiście są wtedy niewidoczni dla kierowców, ale tych nocnych można policzyć na palcach jednej ręki.
Miasteczka. W księgarni można zrobić ksero, kupić zegarek, znaczki pocztowe, szyldy God bless our home. A wszystko to na 8 m2. Małe supermarkety to też historia. Jest w nich właściwie wszystko prócz chleba, bo go się tam nie jada. Jest za to marmolada firmy Zesta, ze skórką pomarańczową. Gorzka i słodka zarazem – dokładnie smak Kenii.
Ulice. Chaos, ale uporządkowany. Podobno jest ruch lewostronny, ale ciężko mi w to uwierzyć. Każdy jedzie tak, by ominąć dziurę i przejechać przez próg zwalniający w dogodnym miejscu.
Dla mnie Kenia to kwaśna kapusta twardej rzeczywistości, przecier pomidorowy czerwonych dróg zaraz po deszczu, przyprawa ostrego słońca. Spróbujcie mojego bigosu po kenijsku!
PRZYPRAWY
Ostre, czyli słońce! Nadaje smaku i koloru temu, co może nie takie piękne. Było, już nie pamiętam gdzie, takie miasteczko pełne czarnego błota. Normalnie ziemia jest wszędzie czerwona i sucha. Rudery pomalowane ostrymi kolorami reklamowały trzech najważniejszych dostawców internetu i tyle. Nie lubiłam tego miejsca. Choć w oświetlonym tym słońcem miasteczku nawet bieda nie wydała mi się taka biedna – raczej spokojna i dość szczęśliwa. Pamiętam pana piekącego kukurydzę przy drodze. W pochmurny dzień żal mi go było, ale jak świeciło słońce, pomyślałam: spokojne ma życie. Grilluje sobie kukurydzę, może kilka sprzeda, a co nie sprzeda, to zje na kolację. Ma czas na rozmowy z kupującymi i sąsiadami z drugiego straganu.
GRZYBKI
Lake Elementaita. To powulkaniczne jezioro od razu mi się spodobało. Na dru gim brzegu widać było wzgórze łudząco podobne do Giewontu. Ponoć to śpiący wojownik, który się zbudzi, gdy ziemia Masajów będzie w niebezpieczeństwie. Niestety zaspał, bo tereny wokół jeziora zostały odebrane Masajom, a ich samych przesiedlono do pobliskich rezerwatów.
Thompson Falls. Przyznaję – widok spadającego 75 m w dół wodospadu robi wrażenie. Akurat po porze deszczowej był bardziej spieniony. Jeszcze tylko obowiązkowe zdjęcie z miejscowymi wojownikami i można schodzić. Niby tylko 100 m, ale z jednej strony plątanina lian, z drugiej zarośla jak dżungla, za zakrętem ściana skał, a na dole rozszalała rzeka z czarnymi jak smoła głazami.
Przy większych atrakcjach turystycznych pobudowano loggie. Tam europejskie toalety, wygodne fotele – nic, tylko sączyć drinka z palemką. Mam wrażenie powrotu do czasów kolonialnych. Czarnoskóry kelner zapytał, czego sobie życzymy. A ja pomyślałam: Właściwie iść stąd, bo to sztuczna Afryka.
Równik! Budki z pamiątkami, szyld – You are now crossing the equator – pod którym każdy szanujący się turysta robi sobie zdjęcie. I to wszystko. Naturalne i zwyczajne. Za opłatą usłyszałam o sile Coriolisa i zobaczyłam na własne oczy, że woda na półkuli północnej kręci się w prawo, na południowej w lewo, a na równiku spływa lejkiem prosto w dół.
DZICZYZNA
Safari w Nakuru Park. Kenijskie małpy są zdolne do wszystkiego. Już na wstępie koczkodan ugryzł mnie w łydkę, bo nie chciałam, by okradł nam samochód. Później pawian wywrócił mi kubek z kawą, ukradł kanapkę, zjadł ją razem z folią (oby dostał niestrawności) i na koniec siłował się ze mną o reklamówkę z jedzeniem. Wygrałam! Myśl, że było to jedzenie dla ośmioosobowej grupy na cały dzień, zmieniła mnie w King Konga. To było jak walka o przetrwanie. W dżungli. Dalej już różowe morze flamingów. Za sąsiadów mają marabuty, bawoły i zebry. Zgubiliśmy drogę i ujrzeliśmy lwicę wygrzewającą się na konarze. Dalej pojedyncze antylopy, gazele. Na deser para nosorożców przeszła kilka metrów od naszego samochodu. W ogóle nie zwracała na nas uwagi.
Crescent Island. Płynęliśmy po jeziorze Naivasha na wysepkę, na której kręcono Pożegnanie z Afryką. Dziesiątki żyraf; tak blisko, że można by przejść slalomem między ich nogami i sprawdzić, czy nas zauważą. Była nawet matka karmiąca „małe”. Wracając, mijaliśmy kilometry szklarni. Zrobiłam wielkie oczy, gdy się dowiedziałam, że hoduje się tu większość holenderskich tulipanów.
Ranczo Mugie. Przedostatni dzień w Kenii. O poranku wyruszyliśmy na sawannę. Tuż po porze deszczowej trawa była wysoka, ale udało się nam zobaczyć strusie i wielkie stado bawołów. Póki siedzieliśmy w samochodzie, nic nam nie groziło – podobno. Ja jednak czułam niepokój, gdy pięć wielkich byków podeszło i wyciągnęło szyje, jakby pytając: „A wy czego tu?”. Tak naprawdę czekaliśmy na słonie. Przez trzy tygodnie ani razu ich nie widzieliśmy. Wtem z zarośli wyłoniła się cała rodzina. Jakby dopiero co wstały, przeciągały trąby, skubały trawę i szły do wodopoju. Warto było tyle czekać.
WINO
Miejscowi. Uśmiechnięci, powolni. Na pewno swoje wiedzą i myślą. Jak nasi górale. Nie wszystko łatwo zrozumieć. Bałam się ich na początku. Zdawało mi się, że w ogóle nie wyjdę poza ogrodzenie domu. Po tygodniu poszłam na pocztę. Nie było źle, choć jako jedyna biała na ulicy czułam się trochę nieswojo. Czasem trudno się porozumieć. Niby znasz angielski, ale wymowa miejscowych jest specyficzna. Ze starszymi można tylko wymienić uśmiech i pomachać im przyjaźnie, no chyba że się zna suahili, kikuju, luo lub inny język plemienny.
Ludzie nie lubią być fotografowani. Ci na sawannie wierzą, że zdjęcie kradnie im duszę. Dostałam paraliżu fotograficznego. Przez pierwszy tydzień nie zrobiłam ani jednego zdjęcia.
Więźniowie i klauni. Trzeci dzień pobytu, a tu taka propozycja: „Może chcesz jechać do kenijskiego więzienia niedaleko Rumuruti?”. Wiedziałam tylko tyle, że tam kończy się asfalt. Już na miejscu zobaczyłam wysoki żywopłot z kaktusów, który uniemożliwia ucieczkę. Potem razem z innymi więźniami oglądałam pokaz cyrkowy. Obiektyw mógł być skierowany tylko na plac, bo jak nie… wolałam nie pytać. A sami więźniowie? Niektórzy trochę się krygowali, by brać udział w skeczach. Ale ci, co się odważyli, dawali niezłe widowisko. Naprawdę trudno mi było uwierzyć, że zrobili coś złego, a byli tam i drobni przestępcy, i tacy, co mieli dużo na sumieniu. Taki miszmasz, bo to więzienie o mniej zaostrzonym rygorze.
ŚLIWKI
St. Martin. Wspólnota powstała przy parafii w Nyahururu. Założona 12 lat temu przez o. Gabriela z Włoch. Zaczynał od odwiedzania rodzin. Zaczął angażować wolontariuszy, którzy chodzili w odleglejsze miejsca. Dziś wspólnota ma około stu miejscowych pracowników i tysiąca wolontariuszy. Programy pomocy obejmują ludzi niepełnosprawnych, dzieci ulicy, ofiary przemocy, chorych na AIDS i uzależnionych od alkoholu i narkotyków. Obrała sobie hasło „Tylko przez wspólnotę”. I to prawda, wiele zdziałali dzięki wzajemnej pomocy i wsparciu. I nie chodzi tu o pieniądze, a o czynne zaangażowanie się. Może nim być nawet pranie ubranek dzieciom z wirusem HIV z sierocińca albo przyniesienie worka ziemniaków czy dziesięciu główek kapusty na obiad dla nich.
Właśnie, ten sierociniec Talitha Kum. Dziwiłam się, że dzieciaki w tak różnym wieku chodzą do podstawówki. Tyle że gdy już dostaną się do sierocińca, trzeba je najpierw doprowadzić do takiego stanu fizycznego i psychicznego, by mogły iść do szkoły. Są słabe, chorowite, ciężej im się uczy. Zipporah… Wtedy jeszcze żyła. Do dziś pamiętam SMS z informacją o jej śmierci, otrzymany kilka miesięcy później, o drugiej w nocy. Na szczęście był też Thomas z podciągniętymi po pachy spodniami i uśmiechem szerokim jak równik. On ma się dobrze.
Droga krzyżowa, chwilami stromo pod górę, prowadzi do źródełka z krystalicznie czystą wodą. Została zbadana i nie zawiera żadnych bakterii, można ją pić bez obaw. Właściwie cud, bo gdy sobie przypomnę, jak się uzdatnia deszczówkę – trzeba ją gotować, studzić, filtrować. Ale wypiłam. Jeszcze kapliczka, gdzie rzekomo objawiła się Matka Boska. Normalnie ciężko mi wierzyć w takie rzeczy, ale tu, gdzie spotyka się półkula północna z południową, bije źródełko z czystą wodą, tysiące ludzi się zbiera z potrzeby serca, pewnie wszystko jest możliwe.
***
Kończę krojenie z myślą: bigos im dłużej gotowany, tym lepiej smakuje. Teraz patrzę na Afrykę nieco inaczej. Wtedy wyczuwałam każdy składnik osobno. Hm, najlepszy jest bigos odgrzewany. Trzeba tam wrócić, najlepiej na dłużej, i jeszcze raz jej posmakować, już jako całości. Idę zatem do pokoju, siadam przy komputerze i rezerwuję bilet.
Bogumiła Jarecka