Pozdrowienia z Mongolii. Wyprawa do świata stepowych nomadów
Koni nie było w umówionym miejscu. Na pytanie, gdzie są, nasz mongolski przewodnik zrobił minę: „A skąd niby miałbym wiedzieć?”, i teatralnym gestem rozłożył ręce. Dopiero gdy rozbiliśmy namioty i rozpaliliśmy ognisko, usłyszeliśmy tętent i rżenie.
Przypędzone do naszego obozu konie skubały trawę w cieniu sosen. Nadeszła pora, by każdy z nas wybrał sobie rumaka, na grzbiecie którego spędzi kolejne dwa tygodnie. „Wranglersi” pomagali nam siodłać wierzchowce, po czym próbowaliśmy je na rozległej łące. Dla Mongołów dobry koń to taki, który jest szybki i silny, a to najczęściej oznacza, że jest również niezatrzymywalny w żaden rozsądny sposób. Potrzeba wtedy naprawdę twardej ręki, mimo że mongolskie kiełzno do łagodnych nie należy.
SIODŁA OD DŻYNGIS-CHANA
Mongolskie siodło również stanowi nie lada wyzwanie, nawet dla doświadczonego jeźdźca. Jest to przedziwna drewniana konstrukcja wznosząca się wysoko nad końskim grzbietem. Nie da się w nim wygodnie usiąść, bo oprócz boleśnie uciskających drewnianych elementów, w strategicznym miejscu ud wypadają ogromne, ozdobne metalowe nity. Podobno takie siodła stosowała armia Dżyngis-chana, aby dzięki ich niewygodzie zapobiec zasypianiu jeźdźców podczas długich przejazdów. Na szczęście nasze rumaki były wyposażone w bardziej cywilizowaną wersję siodeł, dużo brzydszych, ale za to z siedziskami wypchanymi gąbką. Na pytanie, dlaczego większość Mongołów nadal używa staromodnych drewnianych siodeł, zawsze padała tylko jedna odpowiedź: tradycja. Jeśli coś było dobre za Dżyngis-chana, najlepiej tego nie zmieniać.
Mongolskie konie to właściwie dzikie zwierzęta. Zazwyczaj pozwalają dotknąć się tylko wtedy, kiedy mają na grzbiecie siodło – a oznacza ono podporządkowanie. Można zbliżyć się do nich wyłącznie od lewej strony – z której się je dosiada. Przy próbie podejścia do ich prawego boku na ogół panikują lub buntują się, próbując gryźć albo kopać. Do ich kantarów są przywiązane na stałe długie liny lub taśmy, które podczas jazdy trzyma się w ręku – w razie upadku jest szansa je później złapać.
CZARNA STRZAŁA
Mój mąż wybrał mi karego konika, który przyspieszał jak ferrari i potrafił zrobić przysłowiowy „zwrot na sześciopensówce”. Miał miękki i przyjemny kłus, więc nadaliśmy mu imię Easy Rider. Szybko musiałam jednak przechrzcić go na Black Arrow (Czarna Strzała). Black Arrow był przywódcą. Podczas jazdy nie tolerował żadnych koni przed sobą. Wychodził na prowadzenie i dopiero wtedy można go było nieco wyhamować. W miarę upływu czasu zamiast okazywać zmęczenie, rozgrzewał się i stawał się coraz bardziej podekscytowany. Puszczony galopem pruł bez popędzania całymi kilometrami. Kiedy tak gnaliśmy przez step, wydawałoby się, pełną parą, wystarczyło szepnąć mu „czu!” – mongolski odpowiednik cmoknięcia zachęcającego do szybszej jazdy – a Black Arrow włączał dopalanie. Miałam wtedy wrażenie, że wyjedzie spode mnie. Ten koń miał skrzydła. Albo pakt z diabłem.
TYLKO DLA SMAKOSZY
Skoro wierzchowce zostały rozdysponowane, należało jeszcze zatroszczyć się o prowiant. Sól, cukier, mąkę do codziennego pieczenia chleba nabyliśmy już wcześniej w Tosoncengel – małym miasteczku będącym jedyną w okolicy ostoją cywilizacji. W pobliskiej jurcie kupiliśmy świeże mleko jaka, jogurt i... barana – nasze pięć obiadów. Baran obserwował nas bacznie swoimi bursztynowymi oczami – najmłodszy już nie był, swoje w życiu widział i bezbłędnie przeczuwał swój los. My zaś przeczuwaliśmy, że będzie twardy i łykowaty.
W Mongolii nie jada się jagniąt. Nomadzi uważają zabijanie młodych zwierząt za marnotrawstwo – przecież za chwilę podrosną i będzie na nich więcej mięsa, po co więc zużywać niedojrzały produkt? Argumenty o lepszych walorach smakowych młodego mięsa rozbijają się o mur kompletnego niezrozumienia. A co niby niesmacznego w starym baranie? A poza tym jagniąt się nie je i już. Taka tradycja.
Zanim zdążyliśmy się zakumplować z baranem, jeden z naszych wranglersów, Adja, przerobił go na zapasy mięsne tradycyjnym mongolskim sposobem. Przez kilkucentymetrowe nacięcie na brzuchu zwierzęcia włożył mu rękę w trzewia po łokieć. Następnie palcami zacisnął aortę, aż serce przestało bić. Podobno to bardzo humanitarna i bezbolesna metoda. Mongołowie twierdzą, że w ten sposób krew zostaje w tkankach, więc mięso jest potem smaczniejsze. (Muzułmanie na przykład uważają wprost przeciwnie – kolejny dowód na to, że gusty nie podlegają ocenie). Po podzieleniu tuszy ze wszystkich części, które uznaliśmy za odpady, nasi wranglersi ugotowali potrawkę i zajadali się nią z lubością. Co odważniejsi z nas spróbowali tego smakołyku i zgodnie stwierdzili, że nie da się go przełknąć. Pozbawione jakichkolwiek przypraw i dodatków baranie trzewia, obgotowane w osolonej wodzie, miały twardość i smak starego buta. Stanowczo opowiedzieliśmy się przy naszej własnej wersji baraniny – gulaszu z dodatkiem jarzyn i dużej ilości ziół.
Regularnie zajeżdżaliśmy do okolicznych jurt, nie tylko w celu uzupełnienia zapasów żywności, ale również towarzysko. Byliśmy większą atrakcją dla nich niż oni dla nas. Zawsze podejmowano nas najlepszymi smakołykami: gospodynie gotowały nam słodkie, tłuste kluski i parzyły mongolską herbatę – mleczną i słoną. Dzieciaki nie spuszczały z nas wzroku, niektóre z nich pierwszy raz widziały białych turystów. Chociaż i tu dotarła cywilizacja – przy większości jurt stały talerze satelitarnych anten. Za dnia przenośne panele słoneczne ładowały stare samochodowe akumulatory, do których podłączało się potem malutkie telewizorki, a czasem i żarówkę. Przed niektórymi jurtami oprócz przywiązanych koni stały zaparkowane motocykle – nowa miłość Mongołów: podobne w dosiadzie, a wilki nie zjedzą. Ale namiętność do koni jest wszechobecna: filcowe ściany każdej jurty były ozdobione plakatami z wizerunkami końskich gwiazd, bohaterów Naadamu.
NAADAM
To najważniejsze mongolskie święto i największe wydarzenie sportowo-kulturalne. Centralne obchody odbywają się w lipcu w Ułan Bator, wcześniej w miasteczkach całego kraju rozgrywane są zawody lokalne. Konkurencjami Naadamu są: mongolskie zapasy, łucznictwo i wyścigi konne. Stroje, sprzęt i zasady nie zmieniły się od czasów Dżyngis-chana. Cóż, tradycja.
Każdego roku ok. 40 tys. koni startuje w naadamowych wyścigach w całej Mongolii. Dżokejami są dzieci w wieku 5–12 lat, aby wierzchowce niosły jak najmniejszy ciężar. Większość z nich jedzie na oklep, ale nie obowiązują w tym względzie żadne reguły – niektórzy pokonują trasę w tradycyjnych drewnianych siodłach.
Według ludowych przesądów pot zwycięskiego konia przynosi szczęście i gwarancję sukcesów, dlatego po skończonym wyścigu widzowie próbują za wszelką cenę dopchać się do czempiona. Tłum bywa nieobliczalny. Dżokeje usiłując wyrwać się z ludzkiej ciżby, okładają batem publiczność, zaś na centralnym Naadamie policja eskortująca zwycięzców traktuje zdesperowanych poszukiwaczy szczęścia prądem (oczywiście funkcjonariusze bez skrępowania ocierają się o bohaterskiego rumaka).
Najbardziej jednak szokującą wizualnie dyscypliną są mongolskie zapasy – zarówno ze względu na tradycyjne stroje, przypominające dwuczęściowy kostium kąpielowy, jak i na obowiązkowy rytualny taniec zwycięzcy wykonywany przez każdego zawodnika, który wygrywa daną rundę. Najlepsi zapaśnicy stają się największymi celebrytami, a ich obwieszone medalami wizerunki zdobią kalendarze i naturalnej wielkości makiety fotograficzne.
TRANSAKCJA NIE DO ODRZUCENIA
Również i my miewaliśmy gości w naszych obozowiskach. Przejazd kilkunastoosobowej grupy jeźdźców nie pozostawał niezauważony, a widok obozu, kolorowych namiocików, ogniska i krzątających się wokół ludzi zawsze ściągał ciekawskich. Zazwyczaj bywał to samotny jeździec z pobliskiej jurty, który zsiadał z konia i kucał w odległości kilku metrów od nas, czekając na rozwój wydarzeń. Siedział tak cierpliwie, nie wykonując żadnych gestów i nie odzywając się. Ktoś z nas zanosił mu kubek gorącej herbaty – sygnał, że jest mile widzianym gościem. Dosiadał się wtedy na pogaduszki. Na szczęście mieliśmy tłumaczkę, bo mongolski język nie przypomina niczego. Czasem nie przypomina w ogóle ludzkiej mowy. Na ogół okazywało się, że gość wypatrzył nas przez lunetkę, szukając w stepie swoich koni. Mongołowie najczęściej używają małych lunetek, przez które patrzy się jednym okiem. Pewnego dnia przysiadł się do nas 78-letni, niemal bezzębny dziadek, którego wielce zafrapowała nasza lornetka. Wybitnie spodobała mu się koncepcja patrzenia przez nią dwojgiem oczu. Bawił się nią ponad godzinę, usiłując namówić nas na wymianę: my damy mu lornetkę, on nam swojego konia. Po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że ta propozycja transakcji wcale nie jest żartem. I choć kusząca – gniady wałach musiał zostać z dziadkiem. Kolejny kubek herbaty i mężczyzna podniósł się, narzekając, że jest już stary i nie ma tyle sił co kiedyś, a do domu daleko. Po czym wskoczył na konia jednym zgrabnym ruchem, odbijając się od ziemi urgą. (Urga to rodzaj mongolskiego lassa – długi, około trzymetrowy prosty kij z rzemienną lub sznurkową pętlą na końcu. Na co dzień służy do wyłapywania owiec ze stada).
My gramoliliśmy się na nasze konie w bardziej konwencjonalny sposób, a one wykorzystywały to podle, ruszając dziarsko do przodu, kiedy wisieliśmy jedną nogą w strzemieniu. Zwykle jazdę zaczynaliśmy jak najwcześniej, aby skorzystać z chłodu poranka, zanim zamieni się w suchy 30-stopniowy upał, pełen stepowego pyłu i rojów dokuczliwych owadów. Pobudka następowała o szóstej rano, kiedy trawę i nasze namioty pokrywała jeszcze gruba warstwa szronu. Na śniadaniu pojawialiśmy się w puchowych kurtkach i czapkach. Pozbywaliśmy się tej izolacyjnej warstwy gdzieś pomiędzy owsianką a kawą, bo temperatura powietrza wzrastała gwałtownie z minuty na minutę. Koni dosiadaliśmy ubrani w lekkie koszule lub bluzy, a podczas pierwszej przerwy na herbatę upał był już nie do zniesienia. Nigdy też nie było wiadomo, ile czasu spędzimy w siodle. Mongołowie mają dwie definicje odległości: „bardzo daleko” i „nie tak bardzo daleko”. Nie udało nam się odkryć żadnego przelicznika tych określeń.
TUTAJ WSZYSTKO SIĘ ZACZĘŁO
Mongolia zajmuje pierwsze miejsce na świecie pod względem liczby koni przypadających na jednego mieszkańca. Oprócz koni domowych żyją tutaj jeszcze na wolności ich przodkowie – konie Przewalskiego, czyli takhi. Koniom Przewalskiego groziło wymarcie – w latach 40. XX w. ostatnie egzemplarze żyły już tylko w ogrodach zoologicznych. Dzięki wspólnej akcji Londyńskiego Towarzystwa Zoologicznego i grupy mongolskich naukowców dziewięć koni zostało przewiezionych z powrotem do Mongolii i wypuszczonych na teren Parku Narodowego Khustain. Przywrócenie naturze wychowanych w ogrodzie zoologicznym zwierząt wymagało sporej pomocy ze strony ludzi. Obecnie na terenie parku żyje kilkaset dzikich koników. Jest to jedyne miejsce, gdzie można je zobaczyć w naturalnym środowisku, na stepie. Najlepsza pora na ich obserwację przypada pod wieczór, kiedy stada przychodzą do wodopoju. Obowiązują ścisłe zasady – nie wolno zbliżać się do koni na odległość mniejszą niż 200 m, aby nie przyzwyczajać ich do kontaktów z ludźmi. Czuwają nad tym parkowi przewodnicy, potrafią wiele opowiedzieć o tych fascynujących zwierzętach.
Na obrzeżach parku wypasają się też stada koni domowych. Zaciekawiło nas, czy nie jest to niebezpieczne dla zachowania czystości gatunku takhi, zwłaszcza że okoliczni hodowcy bardzo cenią sobie źrebaki krzyżówki – konie z domieszką krwi takhi są zdrowsze, wytrzymalsze i silniejsze. Okazało się jednak, że dzikie ogiery takhi są o wiele bardziej agresywne niż konie domowe i nie dopuszczają do pokrycia swoich klaczy przez intruzów. A gdyby nawet, to ich potomstwo i tak jest bezpłodne – to dwa odrębne gatunki zwierząt. Podobnie jest z mułami, będącymi krzyżówką konia oraz osła – one również nie mogą się rozmnażać.
Przy zapadającym zmierzchu zafascynowani obserwowaliśmy kilka małych stad, śledząc zachowania ogierów pilnujących swego haremu, klaczy przewodniczek, matek i źrebiąt.
***
Ostatniego dnia spędziliśmy w siodle mniej czasu niż zwykle. Z Tosoncengel wyjechała po nas umówiona furgonetka – mieliśmy ją spotkać gdzieś w stepie. Ruszyliśmy galopem, ścigając się z naszymi mongolskimi wranglersami. Gnaliśmy, pokonując kamieniste rowy wymyte przez wodę i piaszczyste wydmy. Black Arrow parł do przodu i najmądrzejsze co mogłam zrobić, to zupełnie poluzować wodze, aby łatwiej mu było zachować równowagę w razie potknięcia się na nierównym terenie. Znany z prędkości siwek Adji został w tyle. Co jakiś czas zwalnialiśmy, by odpocząć – my, jeźdźcy, bo konie mogłyby biec dalej. Miałam już naprawdę dość, kiedy za zakrętem ukazał się charakterystyczny kształt starej radzieckiej furgonetki.
„Arro, gud” – powiedział z uznaniem Adja, który zdążył już nauczyć się uproszczonej wersji imienia mojego konia (i zdziwiony, że ktoś w ogóle nadaje koniom imiona). Po wylewnym pożegnaniu z wierzchowcami i ich mongolskimi opiekunami zapakowaliśmy się do samochodu. Jeden z wranglersów wskoczył na Black Arrow i puścił się galopem w stronę horyzontu, a za nim ruszyło całe stado. Długo jeszcze patrzyliśmy za nimi przez zakurzone okno telepiącej się na wybojach furgonetki.