Pozdrowienia z Turcji
Postanowiliśmy wykorzystać urlop do ostatniej chwili i w drodze z Kaukazu do domu zobaczyć jeszcze Turcję. Warunek? Będziemy omijać turystyczne centra. Prawie się udało.
Granica zamknięta, jest już po zmroku. Malutkie przejście niedaleko Eminbay działa tylko kilka godzin dziennie. Pokazujemy paszporty. Krótka wymiana zdań między pogranicznikami gruzińskimi i tureckimi, z której rozumiemy wyłącznie słowo „Polonia”. Wnioskujemy, że brzmi z grubsza tak: „– Przepuścicie jeszcze dziś Polaków? – Polaków? Jasne!”, bo w jej efekcie szlaban podnosi się do góry. A my jak VIP-y przejeżdżamy naszym samochodem z Gruzji do Turcji. Czyż taki początek nie wróży świetnego ciągu dalszego?
EKOPRANIE
Mkniemy nad lazurowe wody jeziora Wan, o którym sporo czytaliśmy. Na przykład to, że można prać w nim bez użycia detergentów. To największe tureckie jezioro jednocześnie jest największym na świecie wodnym zbiornikiem sodowym. Tysiące lat temu wybuch wulkanu spowodował zablokowanie odpływu i teraz woda ubywa z niego poprzez odparowywanie. Dzięki temu stężenie węglanu sodu i innych soli utrzymuje się na wyjątkowo wysokim poziomie. Szukając miejsca na brzegu, na którym można by odpocząć i poleniuchować, mijamy kilka zagospodarowanych plaż, ze względu na ramadan jednak zamkniętych. Wreszcie znajdujemy dziki i piękny zakątek. Zanurzam się w cudownie chłodnym błękicie. Tego właśnie mi było trzeba! Ciało samo unosi się na powierzchni, a kąpiel przywodzi na myśl pluskanie się w misce mydlin. Niestety to wrażenie zostaje także po wyjściu z jeziora. Czuję, jakbym na skórze miała niespłukany, zasychający szybko w gorącym powietrzu detergent. Marzy mi się górski strumień lub choćby zwykły zimny prysznic. Po kąpieli nadchodzi czas na próbę prania. Noszona cały dzień przykurzona koszulka ląduje w wodzie. Wyprała się ładnie, tylko znów pytanie – co z płukaniem?
SPÓJRZ MI W OCZY, ANTIOCHU
Wydawałoby się, że ta spalona słońcem i bijącym z nieba żarem ziemia będzie poprzecinana korytami wyschniętych rzek. Rzeczywistość jednak okazuje się zupełnie inna – pomiędzy pożółkłymi zboczami wzgórz, pustynnymi połaciami nagiej ziemi mnóstwo jest szumiących strumieni, szerokich rzek, zalewów. Znajdujemy też starożytne zabytki, które kontemplować możemy w spokoju, bo turystów tu praktycznie nie ma. A wszystko rozłożone na przestrzeni Parku Narodowego Nemrut. Jego głównym punktem, najliczniej odwiedzanym przez gości, jest góra Nemrut.
Więcej zdjęć możecie zobaczyć w galerii użytkownika NightInYemen zatytułowanej: Nemrut Dagi i okolice
Wjeżdżamy brukowaną kostką drogą na położony na wysokości ok. 2000 m n.p.m. parking. Dalej czeka nas wspinaczka biegnącą zboczem ścieżką do stóp usypanego w I w n.e. kurhanu wieńczącego szczyt. Król Antioch I stworzył tam trzy tarasy, które do dziś, choć naruszone zębem czasu, dają świadectwo potęgi i umiejętności starożytnych mieszkańców Anatolii.
Kiedyś nad każdym z tarasów dominowały kilkumetrowe kamienne posągi wyobrażające Antiocha i bogów panteonu persko-greckiego. Jeszcze nieco ponad sto lat temu, by przyjrzeć się pokrytym siecią kamiennych zmarszczek twarzom, trzeba było skierować wzrok wysoko w górę. Jednak trzęsienie ziemi strąciło głowy z karków i teraz można im spojrzeć prosto w oczy, stojąc tuż przed olbrzymimi obliczami. Najniższa z samych głów jest wysokości dorosłego mężczyzny.
WIELKI MAŁY KANION
W tym samym parku narodowym, w pobliżu miasta Eskikale, w najwęższym miejscu rzeki Kahta, znajduje się jeden z 20 rzymskich mostów w Turcji – Cendere Köprüsü. Kamienna budowla, licząca prawie dwa tysiące lat, nie jest jednak tym elementem krajobrazu, który robi na nas największe wrażenie. To dzieła natury zawsze były dla nas najpiękniejsze – także i tu most okazał się jedynie bramą do bajkowego kanionu.
Słońce stoi jeszcze nad horyzontem i ledwo zagląda w pojedyncze szczeliny, gdy wybieramy się na eksplorację terenu uzbrojeni w małą kamerkę i aparat. Przechodzimy przez wijący się nurt z jednego usianego drobnymi kamieniami brzegu na drugi. Koryto zaczyna się robić coraz głębsze, a skalne ściany wyrastają wprost z wody. Wspinamy się na jedną z nich. Za zwężeniem i za zakrętem ściany wąwozu znów się od siebie oddalają i nurt się uspokaja. Jeszcze tylko kilka metrów i po uroczym kanio-nie nie ma śladu. Robi się płasko, z daleka widać pola uprawne.
Wracamy tą samą drogą. Ze szczytu skały, którą się wcześniej wspinaliśmy, by ominąć najgłębszy i najsilniejszy nurt, skacze młody Turek. Z pluskiem wpada w zieloną toń, po czym podpływa do białej skały, wspina się i znów skacze. Im bliżej mostu, tym więcej ludzi – pikniki są tu najwyraźniej w modzie. Wszyscy przyjaźnie machają do nas i usiłują zagadywać. Bez obaw powierzamy szeroko uśmiechniętemu mężczyźnie aparat, żeby zrobił nam zdjęcia, jak razem z Jackiem pływamy.
RYSA NA SZKLE
Zmierzamy na południe, w stronę syryjskiej granicy. Znikły rzeki i strumienie. Męczy mnie upał (Jacek czuje się za to rewelacyjnie, czym wywołuje konsternację wśród miejscowych przywykłych do wizerunku turysty narzekającego na wysokie temperatury), a jedyna woda w zasięgu wzroku to ta tryskająca ze zraszaczy systemu nawadniającego pola.
Naszym celem jest niewielka wioska Harran leżąca ledwie kilka kilometrów od Syrii. Najpierw witają nas rzędy zwykłych, w miarę nowych budynków, aż w końcu przed maską samochodu wyrasta zniszczony mur. Za nim skrywa się osada stworzona z domów liczących 200 lat. Zbudowane zostały z cegły mułowej i tej pochodzącej z jeszcze starszych budynków. To największa atrakcja osady zamieszkanej nieustannie od pięciu tysięcy lat. Skupiamy się na domach ulach. Taki pojedynczy kompleks składa się z kilkunastu przylegających do siebie kopuł połączonych ze sobą wewnątrz łukowatymi przejściami. Całość ustawiona na planie prostokąta i uzupełniona murem z bramą wyznacza podwórze gospodarstwa. We wnętrzu domostwa panuje przyjemny chłód i półmrok. Jedyne światło, jakie tam dociera, pochodzi z drzwi i kilku niewielkich okienek.
Wybieramy się na spacer. I tu jesteśmy zaskoczeni dość niemile. Nie mam na myśli wszechobecnego śmietnika, który swym zasięgiem obejmuje całą wioskę – do tego już zdążyliśmy przywyknąć. Tym razem chodzi o zachowanie mieszkańców. Po raz pierwszy (i jak się później w czasie dalszej podróży okazało, jedyny) spotykamy się z próbą wyciągania od turystów – czyli nas – pieniędzy za nic. Nikt nawet nie próbuje udawać, że chce nam pomóc, coś ciekawego pokazać, oprowadzić po niedostępnych miejscach. Po prostu słyszymy od miejscowych: Money! Lira! Money! Nie reagujemy. Dorośli w końcu zostawiają nas w spokoju, ale dzieci jeszcze długo biegną za nami i robią się coraz bardziej natarczywe.
Nie chcąc zaogniać sytuacji, po prostu wynosimy się z Harran. Na miłym do tej pory obliczu Turcji i jej mieszkańców powstała rysa, a w nas pewien niesmak. No tak, ale Harran to miejsce dość turystyczne. I właśnie tą obecnością zwiedzających z bogatego Zachodu tłumaczymy sobie zachowanie miejscowych.
SÓL ZAMIAST ŚNIEGU
Drugie co do wielkości jezioro w Turcji to położone w Anatolii Tuz Gölü, czyli dosłownie „jezioro solne”. To jedno z kilku słonych zbiorników wodnych w kraju, z których eksploatuje się sól spożywczą ( jak się okazało, wielokrotnie przyprawialiśmy potrawy właśnie solą z tego miejsca). Pod względem zasolenia na poziomie 33 proc. Tuz wygrywa nawet ze słynnym Morzem Martwym, ze średnią 28 proc. Latem jezioro zamienia się niemal w kałużę. W najgłębszym miejscu jest wówczas zaledwie kilkanaście centymetrów. Wyparowująca woda pozostawia grubą, ciągnącą się w dal taflę soli.
Twarda skorupa kruszy się pod stopami. Na brzeg ściągają turyści i przechadzają się po chrzęszczącej cicho solnej kaszy. Schylamy się, żeby jej dotknąć, przesypać ją między palcami. W letnim słońcu jezioro lśni oślepiającą bielą i przypomina ośnieżone pole.
Udaje nam się podjechać nad nie z drugiej strony, gdzie słona tafla nie jest jeszcze podeptana przez turystów. Widać na niej za to ślady opon, które w kilku miejscach skruszyły zbryloną powierzchnię. Cieniutka warstwa wody ma tu różową barwę, choć sól wciąż pozostaje biała. Niestety nikt nie potrafi nam wyjaśnić tej zagadki.
PODZIEMNY RAJ
Chcąc odpocząć od upału i zmęczenia wielojęzycznym tłumem rozkrzyczanych turystów tłoczących się na tarasach Pamukkale, wybieramy się do położonej ok. 40 km w kierunku Ankary Kaklik Magarasi, czyli jaskini Kaklik. Na maleńkim parkingu stoi wyłącznie nasz samochód. Siedzący w cieniu drzewa mężczyzna podaje nam dwa bilety wstępu i kasuje za nie symboliczne 4 liry. Wyłożona płytami ścieżka wiedzie nas prosto do ziejącego w ziemi otworu.
Już po chwili otacza nas chłód, łagodne światło rozpraszające mrok podziemnego królestwa oraz delikatny, przyjemny dla uszu szum przelewającej się wody. Klasyczne jaskiniowe nacieki, czyli stalaktyty i stalagmity, zupełnie umknęły naszej uwadze. Skupiła się ona na przepięknych, tarasowo ułożonych wapiennych basenach. Przez pokryte wytrąconą z wody warstwą minerałów stopnie przelewa się woda, a naturalne stopnie przy zainstalowanym oświetleniu skrzą się odcieniami zieleni. Zaledwie kilka metrów kwadratowych dziury w ziemi zawiera w sobie tak wielką dawkę piękna. Nic dziwnego, że okoliczni mieszkańcy nazywają Kaklik „Podziemnym Pamukkale”. Dla nas to podziemny raj.
BŁOTNE SAFARI
W południowo-wschodniej Turcji leży niepozorne jezioro Bafa, nad które nie dociera zbyt wielu turystów. Słonawa i ciepła woda, otoczona mulistym brzegiem, nie zachęca do kąpieli (która zresztą poza riwierą i tak jest w Turcji czymś dość rzadkim), ale okolica ma co nieco do zaoferowania, zwłaszcza dla miłośników wodnego ptactwa. A także wielbiciele zabytków znajdą nad brzegami jeziora coś ciekawego – ruiny starożytnej Heraklei.
My, preferując łono natury, z daleka tylko rzucamy okiem na wtapiające się w skalne tło ruiny i pozostawiwszy samochód nad brzegiem, ruszamy na bezkrwawe łowy z aparatem. Specjalistami nie jesteśmy, ale bez problemów udaje nam się wypatrzyć smukłe kształty opierzonych mieszkańców błotnych wybrzeży. Uganiając się za nimi z długim obiektywem, nawet nie czuję gorąca i nie zauważam, że czapeczka została na siedzeniu samochodu. Zajęte fotopolowaniem ciało przestało narzekać na temperaturę i skupiło się na zabawie.
JAK KIEROWCA Z KIEROWCĄ
Wyjeżdżając znad jeziora drogą wiodącą do Heraklei, zatrzymujemy się na moment w małej wiosce. W przydrożnym sklepiku chcę kupić coś zimnego do picia. W czasie gdy mnie w środku obsługiwał kilkunastoletni chłopak, do Jacka podszedł właściciel kafejki i sklepu. Prostym angielskim zagadał o samochód. Okazało się, że sam ma auto terenowe – starego dżipa willysa, który stoi na tyłach posesji. I tak od słowa do słowa oglądamy sobie nawzajem nasze pojazdy, robimy pamiątkowe zdjęcia (mamy nadzieję, że odbitki doszły!) i chcemy jechać dalej. Nie ma o tym jednak mowy, bo Abdullah zaprasza nas do swojej kafejki. Nie wypada odmówić. Siadamy przy jednym ze stolików. Żona naszego gospodarza podaje kawę i herbatę, a także świeżo zerwane z drzewa figi.
Po raz kolejny, siedząc tak i dyskutując (braki w słownictwie nadrabiamy, rysując długopisem na kartkach papieru – obrazki okazują się bardziej pomocne od języka rąk), przekonujemy się o bezinteresownej gościnności i serdeczności, która jednak jeszcze wśród Turków panuje. Jest jednak jeden warunek – takich ludzi znajdziesz z dala od turystycznych centrów i kurortów, w których komercja i globalizacja zbierają swoje solidne żniwo.
INFO TURCJA
Wiza: dla Polaków konieczna. Można ją kupić na granicy, koszt 15 euro. Do paszportu wpisywany jest też numer rejestracyjny samochodu.
Ceny: 1 litr ON – od 2,45 do ponad 3 lir, zagęszczenie stacji paliw jest bardzo duże, z tankowaniem nie ma problemów; autostrady płatne wyłącznie za pomocą kart magnetycznych, różne odcinki, różne ceny.
Jedzenie – ceny zbliżone do polskich. Noclegi – z nocowaniem na dziko nie ma większego problemu, zwłaszcza gdy samochód spełnia funkcję kampera. Kemping to 10–15 lir za osobę za dobę. Bilety wstępu do turystycznych obiektów od 2 do 20 lir.
Waluta: lira turecka; 1 lira = 1,80 zł.