Reklama

W dolinie Omo w Etiopii czas dawno się zatrzymał i wciąż nie ma ochoty gnać łeb na szyję jak w moim świecie. Kobiety Mursi cały czas ozdabiają wargi glinianymi krążkami, chłopcy Hamerów nadal muszą przeskoczyć po grzbietach byków, by stać się mężczyznami. Karo wciąż ma­lują nagie ciała kredą i ochrą w fanta­zyjne wzory, traktując je jako jedyne ubiory. A Dasanechowie robią ozdoby ze wszystkiego, co wypluwa z siebie w Afryce cywilizacja – ze śmieci, kapsli, pasków od zegarków, starych śrub. Dwadzieścia parę plemion, od paru do parunastu tysięcy osób każde. Razem około 200 tys. To jedyne z odwiedzonych przeze mnie miejsc na świecie (a podróżowałam po ponad 60 krajach na sześciu kontynentach), gdzie za przepaską na biodrach nie ma telefonu komórkowego. Po prostu nie ma gdzie ładować baterii, a słoneczne jeszcze tu nie dotarły. Tutejsze ludy żyją w chatach z żerdzi, słomy, liści. Śpią na skórach rozciągniętych na klepisku, tuż obok paleniska, na którym w jednym kotle gotuje się wspólną strawę. Uprawiają motyką pola, kopią w wyschniętych korytach rzek doły, by w porze suchej zdobyć wodę niezbędną do życia. I kilometrami noszą ją w plastikowych baniakach, choć zdarza się jeszcze, że i w glinianym dzbanie wyrabianym bez koła garncarskiego i wypalanym w ziemi. Dolina Omo wciąż idzie. Z targu na targ, z wioski do wioski, by sprzedać garstkę sorgo, dzban piwa, łyk kawy parzonej z łupin i liści kawowych, bo ziarno dla rdzennego mieszkańca doliny Omo jest po prostu za drogie. Podróż po dolinie Omo to dni przetelepane na wybojach i w pyle.

Reklama

Do niektórych plemion jedzie się dzień, czasami dwa. Do Karo kilkanaście godzin w 40-stopniowym skwarze, ale powitanie wynagradza cały trud. Wymalowani w zygzaki, kropki, paski, od stóp do głów Karo chętnie prowadzą do swych wiosek. Kobiety mają dodatkowo przebite dolne wargi długimi na kilkanaście centymetrów gwoździami. Dziwna to ozdoba, choć to nic w porównaniu do krążków wargowych Mursi. To najdziwniejszy lud doliny Omo. Dziewczynki Mursi od najmłodszych lat przygotowywane są do noszenia w wargach glinianych krążków. Najpierw wykonuje się nacięcie i wkłada weń patyczek. Gdy rana się zagoi, w otwór wsuwa się kołek, a potem pierwszy krążek, poczynając od wielkości spodeczka, a kończąc na tych o średnicy talerza obiadowego. By utrzymać go w wardze, kobieta Mursi musi wybić sobie dolne siekacze. Do Mursi żyjących w Parku Narodowym Mago przedziera się przez chmary much tse-tse.

Do Dasanechów przeprawia dłubanką, bo ostatni most na rzece Omo zawalił się pod koniec XX w. i nikt nie myśli go odbudować. Dłubanka nie ma nawet opływowego kształtu, jest po prostu wydrążonym pniem drzewa. Chybotliwym i szybko nabierającym wody. A wszystko na rzece pełnej wirów, bakterii wywołujących śmiertelne choroby, a niekiedy i krokodyli. Te trudy w dotarciu do ludów Omo nie uchronią jednak doliny. Bo właśnie powstaje trzecia, największa tama na rzece. Wysoka na ponad 200 m ma sprawić, że Etiopia, która prawie w 70 proc. nie ma prądu, nagle zyska do niego dostęp. Ale jednocześnie życiodajna rzeka Omo nie dotrze już do doliny, nie użyźni ziem zamieszkałych przez plemiona. Ludy Omo czeka przymusowa emigracja do cywilizacji. Tyle że historia australijskich Aborygenów czy amerykańskich Indian pokazała, że nie dla wszystkich nowy wspaniały świat jest spełnieniem marzeń. Życie w rezerwacie to zawsze jest życie na pograniczu godności, zatracenia tego, co przez pokolenia było najważniejsze.

Drugim zagrożeniem są złoża ropy. Rząd wydał zgodę na odwierty. Małe samoloty przywożące ekspertów już dziś lądują na wyrzezanych w buszu pasach startowych. Pierwsze badania rokują, że pojawią się tu wkrótce szyby wiertnicze. Jest jeszcze i trzecia zaraza – cukier. Na obrzeżach parku Mago, tego gdzie żyją Mursi, powstaje wielka cukrownia. Zamiast buszu – pola trzciny cukrowej. Już teraz ciężarówki jak wielkie mrówki dowożą kamień na drogi, by potem inne ciężarówki mogły tymi drogami zwozić melasę. Droga natomiast to pierwszy krok do utraty dziewiczości. Bo drogą zaczną tłumnie przyjeżdżać turyści, którzy do lat 90. XX w. w ogóle nie mieli do doliny Omo wstępu. Turyści zaś to łatwy pieniądz, żebractwo, przeniesienie życia z buszu na drogę. A to krok w kierunku bezdroża losu ludów Omo. Etnograficzny tygiel etiopskiej doliny wygasa. Na odnalezienie jego żaru, a nie tylko cepeliowskiej wioski, pozostało niewiele czasu. Liczonego w miesiącach, może latach, ale z pewnością nie dekadach, choć tu życie nie zmieniało swego rytmu przez ostatnie stulecia.

NO TO W DROGĘ:

KIEDY ■ Wyłącznie w porze suchej, bo w regionie właściwie nie ma dróg, a ich funkcję najczęściej pełnią wyschnięte koryta rzek. Konieczny samochód z podwyższonym zawieszeniem.

JAK PODRÓŻOWAĆ ■ Tylko z lokalnymi przewodnikami. Bez ich znajomości terenu trudno byłoby trafić do rozrzuconych po buszu wiosek, bo nawet jeśli pojawi się wyrzezana w buszu droga – piaskowa rzecz jasna – nie uświadczy się żadnego drogowskazu. Jedynymi drogowskazami są ludzie wydreptujący od stuleci szlaki do wsi i miasteczek na targi.

Reklama

Warto wiedzieć: Mursi wciąż noszą gliniane krążki z wargach, Hamerowie skaczą przez byki, a Karo malują nagie ciała w fantazyjne wzory. Ale ten etnograficzny tygiel Afryki wygasa

Reklama
Reklama
Reklama