Reklama

W tym artykule:

  1. Mazury wschodnie
  2. Jezioro Bielskie
  3. Szeska Góra
  4. Most w Kruklankach
  5. Jezioro Niegocin
Reklama

Dziko rosnące poziomki. Czerwone grudki ukryte w gęstwinie liści przy polnej drodze. Zrywam je delikatnymi ruchami. Mają w sobie aromat mojego dzieciństwa. Zapach lata, skumulowane słońce, wakacyjną swobodę. Podjadam je, słuchając neurotycznych pisków wróbli w krzakach. I patrząc, jak zmarszczona wiatrem tafla niewielkiego jeziora odbija iskrami promienie słońca. To jest jak sen.

Do Folwarku Bielskie we wsi Bielskie, w samym centrum Mazur Garbatych, przyjeżdża się po to, by zanurzyć się w przestrzeni niosących przyjemność błahostek. Dla widoku falującej pszenicy, spotkań z krową. Dla ciężaru trzymanego w dłoni koszyka pełnego leśnych grzybów i tych dzikich poziomek. Dla godzin spędzonych na hamaku albo łowieniu ryb czy czytaniu.

Mazury wschodnie

Prowadzony przez Agatę Brzezińską i jej męża Arkadiusza obiekt stoi pośród pól i zabudowań malutkiej wsi. Dopiero niedawno doczekała się – zresztą ku niezadowoleniu niektórych mieszkańców – asfaltowej drogi. To wschodni rejon Mazur, najmniej uczęszczany. Tkwiący z dala od gwarnego świata jeziornych żeglarzy, imprez toczących się na czarterowanych jachtach i zabaw na skuterach wodnych. Wokół Bielskiego nie ma nic, co przyciągnęłoby tłumy. Jak na Mazury tutejsze jeziora są niewielkie i ubogie w infrastrukturę. Brak też większych miast i ośrodków letniskowych. Ta przestrzeń to pomięta mozaika łagodnych wzgórz, pól, rzek i oczek wodnych, niewiele zmieniona przez ostatnie dekady.

Miejsce uwielbiane przez Polaków zachwyca jeszcze bardziej. Mazury Zachodnie to idealny plan na weekend

Oto Mazury Zachodnie. Przed nami wizyta w pałacu, w którym bawił sam Napoleon, długi spacer po pagórkowatej dolinie Kanału Elbląskiego oraz smakowita sielawa.
Miejsce uwielbiane przez Polaków zachwyca jeszcze bardziej. Mazury Zachodnie to idealny plan na weekend
Miejsce uwielbiane przez Polaków zachwyca jeszcze bardziej. Mazury Zachodnie to idealny plan na weekend fot: Shutterstock

Folwark Bielskie jest swoistym łącznikiem pomiędzy tym, co dawne, a tym, co dzisiejsze. Ponad 10 lat temu Brzezińscy kupili, trochę przypadkiem, niszczejące gospodarstwo na Mazurach – trzy budynki, w tym część poniemiecka. Zamienili tę przestrzeń w butikową agroturystykę. Zachowali kamienne ściany stajni i obory, ale dobudowali do nich współczesne elementy. Wnętrza są nowoczesne, nienawiązujące za bardzo do stylu tradycyjnych mazurskich wsi.

Jezioro Bielskie

Brzezińscy, przekonani o zaletach Mazur Garbatych, nie silą się na zapewnianie dodatkowych atrakcji gościom – konnych wycieczek, warsztatów garncarstwa, wspólnego gotowania. Zamysł jest prosty. Przyjeżdża się tu po to, by odpocząć i pobyć pośród natury. Okolica przyciąga też fanów sportu. Pojawiają się m.in. miłośnicy triatlonu, którzy mają tu dostęp do jeziora, ale też polnych dróg do biegania i mało uczęszczanych asfaltowych ulic do trenowania na rowerze. Ja zamierzam potraktować folwark jako bazę wypadową po bliższych i dalszych okolicach.

Zaczynam od tego, co niemal na wyciągnięcie ręki. Wyruszam na pieszą wycieczkę naokoło Jeziora Bielskiego. Dołącza do mnie czworonożny rezydent folwarku, leciwa suka Moko (nazwana na cześć warszawskiego Mokotowa). Idzie mi się z nią raźniej, a gdy odkrywamy, że nie doszacowaliśmy dystansu, wspólnie odpoczywamy, leżąc pośród traw na pastwisku.

Mimo że czuję już przebyte kilometry w nogach, ta wędrówka ma w sobie przyjemną, nieco dziecinną beztroskę. Kręcimy się po polnych drogach. Chwilami gubimy, lądując pośrodku czyichś gospodarstw. Patrzymy na nurkujące w jeziorze perkozy, a w końcu nawet na ciężkie sylwetki bielików w powietrzu.

Prawdziwa cisza i kojące widoki. Wschodnie Mazury to kraina idylliczna fot: Adobe Stock

Wieczorami wieś pogrąża się w ciszy i ciemności. Żyje tu zaledwie 30 osób i trudno mi sobie wyobrazić, że jeszcze w latach 70. było tu 14 budynków mieszkalnych, świetlica, biblioteka i boisko. Oraz, choć tej informacji nie udaje mi się bezsprzecznie potwierdzić, sala kinowa na 150 miejsc. Nie żałuję jednak braku ekranu. Skurczona do kilku domostw wieś pogrążona jest nocą w mroku. Nad głową mam więc to, na co w Warszawie nie mogę już liczyć: widok niezmąconego cywilizacyjnym blaskiem nieba z tysiącami gwiazd i pasem Drogi Mlecznej.

Szeska Góra

Wschodnią granicę Mazur Garbatych wyznacza pasmo Szeskich Wzgórz, ciągnące się niemal prostą linią z południa na północ. Jadę tam, by zobaczyć echa najbardziej odległej historii regionu. To tędy przecisnął się tysiące lat temu lodowiec, pozostawiając po sobie pofalowany teren i morenowe doliny.

Na najwyższy szczyt pasma – Szeską Górę – wyrastający na blisko 309 m n.p.m., dostaję się łatwym podejściem przez świerkowo-sosnowy las. Mijają mnie rowerzyści pędzący w dół na jednośladach na grubszych oponach. Szczytowy punkt oznaczony jest małym kamiennym słupkiem. Obok, pośród zieleni, widać jeszcze zarys dawnej drewnianej wieży obserwacyjnej postawionej i używanej przez niemieckie wojska.

Szczyt od zawsze przyciągał uwagę. Prawdopodobnie we wczesnym średniowieczu lud Jaćwingów zbudował tu spore grodzisko, choć dziś nie sposób już odnaleźć jego śladów. Obecnie to miejsce stało się popularnym celem dla turystów. Korzystają z wytyczonych szlaków wiodących przez górę, ale też okolice poznaczone polodowcowymi jeziorkami i potokami. Mimo tego zainteresowania pasmo wzgórz pozostaje miejscem kameralnym. Na szczycie spotykam zaledwie pięć osób, które przysiadły na zwalonym drzewie, by się posilić. Nikt się tu nie śpieszy ani nie bije pieszych rekordów.

Schodzę północno-wschodnim stokiem, natrafiając na rozrzucone głazy narzutowe przywleczone przez masyw lodowca. O wyjątkowości tych okolic świadczy jednak roślinność – tundrowa, niska, nasuwająca na myśl tereny dalekiej Północy. Przeczesuję wzrokiem drzewa i korzystając z aplikacji do oznaczania gatunków roślin, wyłuskuję ze ściany zieleni wierzbę lapońską. To niskie krzewy o sztywnych liściach, które trudno znaleźć w innych miejscach Polski (pojawia się jeszcze w Karkonoszach).

Typowo arktycznym gatunkiem jest też mącznica lekarska, krzewinka o mięsistych czerwonych jagodach, która tworzy tu zwarty kobierzec. Przykucam przy nich, czując się, jakbym spotkał wędrowców, którzy przemierzyli krętymi ścieżkami przestrzenie czasu. Efemeryczne ślady epoki, gdy czoło lodowca się wycofywało, a w jego miejsce wsączało się nowe życie.

Most w Kruklankach

Mazury sprawiają wrażenie krainy arkadyjskiej, mają jednak za sobą burzliwą historię. Trafiam do przypominających rzymski akwedukt ruin mostu kolejowego w Kruklankach. Żelbetonowa konstrukcja, złożona z pięciu przęseł, była niegdyś częścią połączenia pomiędzy Węgorzewem a Oleckiem. Na trasie kursował pasażerski szynobus. Budowla pojawiła się w mazurskim krajobrazie w 1908 r., a więc wcześniej niż przyciągające turystów mosty w Stańczykach. Wiadukt w Kruklankach traktowany był zresztą przez inżynierów jako swego rodzaju próba generalna przed rozpoczęciem tamtego projektu.

Wojenne losy tych ziem sprawiły, że konstrukcja w Kruklankach zyskała na znaczeniu militarnym. Linia stała się częścią szlaków transportowych dla wojska. Pod koniec II wojny wycofujący się Niemcy podłożyli pod most ładunki wybuchowe, ale nie zdążyli ich zdetonować. Nadciągająca Armia Czerwona w jakiś zadziwiający sposób je przegapiła. Być może most by przetrwał, gdyby nie to, że Sowieci zajęli się grabieżą okolicznych majątków. Ich łupem padały też szyny kolejowe. Mieszkańcy Kruklanek, próbując jakoś ten proceder powstrzymać, odpalili we wrześniu 1945 r. podłożony przez Niemców trotyl.

Od niemal 80 lat most tkwi więc w niebycie, wyglądając, jakby został ściśnięty przez dłoń rozwścieczonego olbrzyma. Zawalone częściowo przęsła uniemożliwiają przejście po całym moście. Nie cieszy się więc on wśród turystów taką popularnością jak budowle w Stańczykach. Dzięki temu panuje tu jednak spokój (i nikt nie domaga się opłat za wstęp). Ruiny mostu w Kruklankach wtopiły się w tutejszy krajobraz. Nikomu już chyba nie zależy, by cokolwiek w nim zmieniać.

Jezioro Niegocin

Większy ruchem tętni Giżycko i jezioro Niegocin, które można uznać ze strefę buforową pomiędzy Mazurami właściwymi a Garbatymi. Akwen jest jednym z punktów na Szlaku Wielkich Jezior. W sezonie na szerokiej tafli wody widać więc białe okruchy żagli. Nie znikają one zresztą nawet zimą, Niegocin oferuje bowiem świetne warunki dla bojerów. Jezioro jest na tyle duże, że swobodnie przyjmuje żeglarzy, nie narażając ich na konieczność przeciskania się w tłumie.

Akwen ma zresztą enklawy spokoju. Do jednej z nich płynę kajakiem, przebijając się przez rozległe płycizny (w tym miejscu jezioro ma zaledwie ok. 30 cm głębokości). To otoczona trzcinami, zadrzewiona wyspa Grajewska Kępa zwana też Wyspą Miłości. Być może dlatego, że zakochanym może zaoferować nieco kuszącej intymności.

Miłość nie była jednak zapewne w głowach francuskim żołnierzom napoleońskiej armii, którzy koczowali na tej wyspie po porażce w Rosji w 1812 r. O ich historii przypomina pamiątkowa tablica, choć tekst po francusku nie oddaje w pełni ówczesnej rzeczywistości. Z ogromnej armii zostały niedobitki. Wielu żołnierzom bliżej było do próbujących przetrwać włóczęgów niż do dumnych wojaków. Ich pochód przez Mazury musiał stanowić dla tutejszych mieszkańców wstrząsający widok.

Reklama

Gdy wracam na noc do mojej agroturystycznej bazy, myślę o tym, jak wiele ten region potrafi w sobie unieść. Ma za sobą czasy biedy, głodu i wojen. Równocześnie jest jednak idyllicznym miejscem pozwalającym zanurzyć się w ciszy i zbliżyć do natury. Czyż takie miejsca nie są w swojej istocie najciekawsze?

Nasz ekspert

Michał Głombiowski

dziennikarz, podróżnik, autor książek. Stały współpracownik magazynu „National Geographic Traveler".
Reklama
Reklama
Reklama