Przedsmak świąt, czyli trzy miasta na zimę
A gdyby tak wyskoczyć na weekend do Czech? Hradec Králové, Ołomuniec i Ostrawa w grudniu stroją się do świąt. To świetna pora, by odwiedzić miasta, które prześcigają się w pomysłach na bycie atrakcyjnymi po zmroku.
W tym artykule:
- Hradec Králové zimową porą
- Dlaczego Hradec Králové to Salon Republiki?
- Drugie takie miasto po Pradze
- Ołomuniec jak z bajki Disneya
- Ostrawa zyskała nowe serce
Te trzy miasta we wschodnich Czechach o tej porze roku pachną cynamonem, wanilią, czekoladą, pomarańczami i… czosnkiem. Ich starówki z kolumnami morowymi w centralnych częściach mienią się dziesiątkami światełek. Ze sklepowych witryn uśmiechają się Mikołaje z czerwonymi nosami, w kawiarniach po zmroku robi się gwarno, teatry i muzea jakby nieco śmielej zapraszają do wejścia, ogrzania się i przeżycia czegoś nowego.
Hradec Králové zimową porą
– Każdą wizytę warto zacząć przy stole – rzuca mi na „dzień dobry” Lucie, z którą spędzę cały dzień w Hradec Králové, moim pierwszym przystanku. Spotkamy się z restauracji Inflagranti w sercu starówki. Lucie już zaczyna opowiadać o średniowiecznych dziejach miasta i jego zabudowie reprezentującej niemal wszystkie style architektoniczne, kiedy kelner stawia przede mną miseczkę parującej staroczeskiej zupy czosnkowej z ziemniakami. Jest idealnie delikatna i lekko doprawiona majerankiem. Smakuje tak dobrze, że opowieści Lucie schodzą na dalszy plan. Delektuję się każdą kolejną łyżką. Miasto jednak czeka, więc o długim biesiadowaniu póki co nie może być mowy.
Zaczynamy od spaceru po tzw. Dużym Rynku. W oczy rzuca mi się olbrzymia gotycka Katedra św. Ducha i górująca nad miastem renesansowa dzwonnica, czyli Biała Wieża. Można się na nią wdrapać – jak tłumaczy przewodniczka – po 233 schodach. A gra jest warta świeczki, bo z wieży rozciąga się piękna panorama miasta, które otaczają nieregularne wstęgi rzek Łaby i Orlicy. Widać też łagodne szczyty Karkonoszy i Gór Orlickich, kręte uliczki, przy których dumnie stoją kamienice z barkowymi zdobieniami, klasycystyczne domy, wille z płaskorzeźbami i nowoczesne budowle utrzymane w secesyjnym duchu. Jedną z nich, czyli Muzeum Czech Wschodnich położone na tzw. Nabrzeżu Elżbiety, warto tu odwiedzić w pierwszej kolejności.
Dlaczego Hradec Králové to Salon Republiki?
– To jedno z największych muzeów regionalnych w kraju. Ma aż 3 mln eksponatów. Zostało otwarte w 1912 r., a zaprojektował je, podobnie jak kilka innych tutejszych secesyjnych budynków, słynny czeski architekt prof. Jan Kotěra – tłumaczy Lucie. – Wiesz, Hradec Králové w XX w. właśnie dzięki innowacyjnym jak na tamte czasy projektom Kotěry, który projektował także budynki w Pradze, przeżywało prawdziwy rozkwit. Całego dzieła, a dokładnie uregulowanie nadbrzeża i przemodelowanie centrum miasta dokończył jego uczeń Josef Gočár. Dzięki tej dwójce Hradec Králové zostało okrzyknięte „Salonem Republiki”.
W muzeum spędzamy pół dnia, Lucie pokazuje mi zaprojektowane przez Kotěrę witraże w oknach, oglądamy wykopaliska archeologiczne, w tym broń i biżuterię, przyglądamy się archiwalnym poruszającym zdjęciom ilustrującym życie miasta na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci. Co ciekawe, fotografie, często jako jedyne rodzinne pamiątki, przynieśli tu sami mieszkańcy. Idziemy też do gipsowych makiet (z multimediami ekranami), które pokazują zabudowę miasta z ok. 1420 r., w 1860 r. oraz na przełomie XIX i XX w. Jak się okazuje, niegdyś Hradec otaczały mury obronne. W XIX w. zostały jednak zburzone, by miasto mogło się rozwijać.
Po lekcji historii Lucie prowadzi mnie wzdłuż Łaby. Słońce już dawno zaszło, w lustrze rzeki odbijają się światła latarni. Wchodzimy do Parku Jiráska, w którym podobno za dnia przesiadują studenci i zatrzymujemy przed niewielką acz uroczą drewnianą cerkwią pod wezwaniem św. Mikołaja. Została zbudowana w XVI w. Słyszę od przewodniczki, że dziś to ważne miejsce spotkań dla społeczności z Ukrainy. Dzień kończymy pod budynkiem najważniejszego teatru w mieście – Klicpery. Czytam na afiszu, ze 16 grudnia grają tu premierę „Hamleta”. Usłyszeć: „Být či nebýt?“ po czesku, to było by coś.
Drugie takie miasto po Pradze
Liczy 35 m wysokości i jest największą rzeźbą w Czechach. Wzniesiono ją w 1754 r. Wszyscy, którzy pracowali przy budowie, byli mieszkańcami Ołomuńca. Jej podstawa ma trzy piętra i jest otoczona aż 18 rzeźbami. Słup główny zaś przedstawia pozłacaną miedzianą rzeźbę Trójcy Świętej. Stoi w centralnej części olbrzymiego Górnego Rynku i jest tak precyzyjnie zrobiona, że nie mogę przestać się w nią wpatrywać. Kolumna Trójcy Przenajświętszej jest świetną reprezentacją całego Ołomuńca wzniesionego z rozmachem i oddechem.
Widzę zespół bogato zdobionych fontann, monumentalny gotycki budynek ratusza z zegarem astronomicznym, ciąg kolorowych kamienic, dawne domy kupieckie, dziś starannie odrestaurowane, Filharmonię Morawską, szereg sklepików i uroczych knajpek. Czuć tu dawne bogactwo. Nic dziwnego, że Ołomuniec jest po Pradze największym miejskim zabytkowym zespołem urbanistycznym w Czechach.
– Miasto powstało w X w. jako przystanek na szlaku z Andaluzji do Kijowa – tłumaczy mi przewodnik Štefan Blaho. – W XI w. powstaje tu biskupstwo i Ołomuniec staje się stolicą Moraw. W XVI w. jezuici zakładają tu uniwersytet, a miasto ma ambicje być morawskim Rzymem. To w tutejszym pałacu biskupim w 1848 r. proklamowano osiemnastoletniego wówczas Franciszka Józefa I cesarzem Austrii.
Ołomuniec jak z bajki Disneya
Aż do zmroku kręcimy się ze Štefanem po tutejszych uliczkach. Słyszę, że w samym centrum wzniesiono aż 30 kościołów, podobnie jak w Hradec Králové jest tu też sporo secesyjnych willi i parków, w których latem można odpoczywać. Idziemy zobaczyć gotycką Katedrę św. Wacława, na którą mówi się tu Morawski Wawel. – Starówkę można też zwiedzić tramwajem, np. linią nr 4, która objeżdża najważniejsze punkty – dorzuca przewodnik i prowadzi mnie do schowanej w podwórku niepozornej kamienicy, gdzie mieści się nowocześnie minimalistyczna restauracja Long Story Short Cafe. Zastygamy tu na długie kwadranse nad smażonym serem i miękkimi zimniakami „v popelu”.
Kiedy wracamy na Główny Rynek ten wygląda jak z bajki Disneya – niemal każda kamienica jest wielobarwnie odświetlona, fontanny zdają się tańczyć w rytm kolorowej wody, a moja ulubiona Kolumna Trójcy Przenajświętszej skąpana w morzu światełek, które odbijają blask księżyca wygląda jeszcze bardziej zjawiskowo.
– Za parę dni rozstawi się tu jarmark bożonarodzeniowy, jeden z najpiękniejszych w Europie – opowiada z dumą Štefan – Będą kramiki z jedzeniem, ozdobami świątecznymi i rękodziełem. Przyjedź do nas koniecznie.
Ostrawa zyskała nowe serce
Na deser mojej czeskiej przygody zostawiam sobie leżącą jakieś 20 km od granicy z Polską Ostrawę. Wprawdzie daleko jej do rozmachu Ołomuńca, jednak ma swój urok. Chcę tu zobaczyć przede wszystkim Witkowice Dolne, czyli dawny kompleks huty żelaza i kopalni węgla. Kilka lat temu przekształcono go w centrum rozrywkowo-kulturalne z kawiarniami, galerami sztuki, muzeami i salą koncertową.
Ale najpierw szybki spacer po mieście. Robię zdjęcia uroczym kamienicom z przełomu XIX i XX w., klasycystycznym kościołom. Podoba mi się secesyjny budynek Domu Polskiego z 1901 r. oraz modernistyczny Nowy Ratusz wzniesiony 30 lat później. Na jego wieżę widokową można wjechać windą. Słyszę od miejscowych, że powinnam raczej udać się do ich dumy. Jest nią tutejszy browar Ostravar. Powstał w połowie XIX w. i szybko zdeklasował innych wytwórców, również tych zza granicy. Czeską warzelnię można zwiedzać wraz z przewodnikiem, a złocistego trunku napić się np. na zaledwie czterystumetrowej ulicy Stodolni skupiającej bary i kluby. Zajrzę tu wieczorem. Tymczasem do Dolnych Witkowic mam stąd niespełna 5 km.
Na miejscu okazuje się, że dziesiątki stalowych konstrukcji, które niegdyś były produkcyjnym trzonem, dziś służą jako oryginalna sceneria dla artystycznych wydarzeń. Odbywają się tu festiwale muzyczne, pokazy filmów, wystawy. Za budową kompleksu stoi lokalny przedsiębiorca, jeden z najbogatszych Czechów. To właśnie Jan Svetlik wykupił większość terenu dawnych huty i kopalni, zatrudnił projektanta Josefa Pleskota i polecił mu nadać Wikowicom Dolnym nowe życie. I tak olbrzymie hale produkcyjne i hutnicze piece w kilka lat zyskały inne przeznaczenie. Symbolem tych zmian jest 80-metrowa Bolt Tower. Wspinam się na nią po zewnętrznych kładkach, a z tutejszej Bolt Cafe, gdzie wypijam szybkie espresso, widzę rozmach imponującego poprzemysłowego obszaru, po którym kręcą się głównie młodzi ludzie. Najwyraźniej za chwilę zacznie się tu coś dziać, w końcu to nowe serce miasta