Reklama

Wariat zaślepiony miłością, samobójca czy może spragniony przygód zarozumiały podróżnik, który rzucił wyzwanie Pacyfiowi? Kiedy po zakończeniu drugiej wojny światowej nie mógł znaleźć transportu z Panamy do Sydney w Australii, gdzie czekała na niego żona, postanowił popłynąć do niej starym, niespełna dziewięciometrowym jachtem. Do pokonania miał niemal 9 tys. mil. O żegludze i nawigacji nie miał zielonego pojęcia.

Reklama

OKO W OKO Z PACYFIKIEM

Rankiem 25 maja 1946 r. kilka osób patrzy ze zdziwieniem na jacht „Poganin” wykonujący dziwne manewry w porcie Balboa w Panamie. Na jego pokładzie miota się jakiś człowiek – szarpie żagle, włącza i gasi silnik, zrzuca i podnosi kotwicę. Wreszcie łódź zygzakiem wychodzi na morze. Tym „żeglarzem” jest John Caldwell. Z obawy przed kompromitacją przed doświadczonymi wilkami morskimi nie odważył się wcześniej wypróbować jachtu. Wkuł za to na pamięć podręcznik Sztuka żeglowania i z tą czysto teoretyczną wiedzą podniósł kotwicę. Zdawał sobie sprawę, że pomysł dotarcia dziewięciometrowym stateczkiem do Australii jest dość szalony, ale jak stwierdził, „nie miał wyboru albo tak mu się przynajmniej wydawało”.
Czy to znaczy, że nie próbował innych sposobów wydostania się z Panamy? Owszem. Ukrył się nawet z bochenkiem chleba i butelką wody w osłonie komina statku płynącego do Indonezji. Tam przypadkiem nakrył go mechanik. Amerykanin tra? ł przed oblicze władz imigracyjnych, a później do obozu dla jeńców, gdzie miał czekać na deportację. Jeśli wcześniej jego szanse dotarcia do Australii były marne, to teraz równały się zeru. Ale w obozie poznał Australijczyka, który marzył o powrocie do domu, choćby własną łodzią. Caldwell podchwycił ten pomysł, przekradł się potajemnie do portu i po długich targach kupił jacht. Był tylko jeden problem. Nie znalazł nikogo, kto chciałby mu towarzyszyć na takiej łupince w wyprawie przez ocean.

WYSPY PERŁOWE

W pierwszych dniach żeglugi popełnia wszystkie możliwe błędy, cudem wychodząc z opresji – dwa razy niemal rozbija „Poganina” na skałach, trzykrotnie sadza go na mieliźnie, traci kotwicę, drze żagiel i taranuje łodzie krajowców, którzy wypływają mu na spotkanie. Wszystko to ma miejsce w archipelagu

Wysp Perłowych w Zatoce Panamskiej. Amerykanin uznał, że musi odbyć przynajmniej tygodniową praktykę przed wyjściem na pełny ocean. Oznacza to wprawdzie opóźnienie i ryzyko nastania pory huraganów, ale Caldwell nie czuje się gotowy do długiej podróży, jaką sobie zaplanował. Jego dzien- nik pokładowy liczy 90 stron i – według obliczeń – jeżeli codziennie będzie zapełniał jedną, dopłynie do celu wtedy, gdy zeszyt się skończy. O tym, jak bardzo plany mogą się rozminąć z rzeczywistością, przekonuje się 7 czerwca. Podczas sztormu „Poganin” zderza się z dryfującym pniem drzewa i zaczyna przeciekać. Caldwellowi ledwie udaje się wrócić tonącym statkiem do Wysp Perłowych. Pokonał 60 mil z 8840 dzielących go od Australii, a już jest rozbitkiem! Po dziesięciu pracowitych dniach udaje mu się naprawić przeciek i znów rusza w drogę.

Szybko zdaje sobie sprawę, jakie największe ryzyko ponosi samotny żeglarz – jeśli wypadnie za burtę, nikt mu nie pomoże. Zdarza mu się to podczas sztormu i o mało nie kończy tragedią. Nawet najszybszym kraulem nie jest w stanie dogonić „Poganina”. Szczęśliwie natra? a na... spodnie, które wlecze na linie za statkiem, by się wyprały, i o których całkiem zapomniał. Na nich podciąga się do burty. Po tym wydarzeniu stale holuje za sobą 20-metrową linę ratunkową.

SZCZĘKI W AKCJI

Amerykanin nie ma pojęcia nie tylko o żegludze, ale też o nawigacji. Z pierwszych wyliczeń z użyciem sekstansu wynika, że znajduje się w głębi panamskiego lądu. Kolejnym wynikom nie wierzy – jest zaledwie 350 mil od wybrzeży Panamy, w pobliżu wysepki Malpelo, choć jego szacunki wskazywały, że pokonał 900 mil i dotarł w pobliże Galapagos. Ale kiedy skalista Malpelo ukazuje się na horyzoncie, odczuwa ulgę – nawigacja przestała być dla niego tajemnicą. Pojawia się jednak nowy problem: kapryśne wiatry i prądy uparcie znoszą jacht na przybrzeżne skały. Ze sprawnym silnikiem dawno by uciekł z tego zdradliwego miejsca, ale stracił go podczas pewnego incydentu. Nieświadomy niebezpieczeństwa wciągnął na pokład żywego rekina! Była to duża sztuka z imponującymi zębami i to właśnie one stanowiły obiekt pożądania Caldwella. Rzucające się zwierzę zdemolowało pokład i zniszczyło silnik. Amerykanin musiałby wrócić do Panamy, żeby go naprawić, a nie stać go było na taki wydatek. Poza tym pora huraganów zbliżała się wielkimi krokami. Postanowił płynąć dalej. Ta pochopna decyzja miała się mścić wielokrotnie.

NAJDŁUŻSZY LIST

Dni upływają według określonego rytmu. Przed południem Caldwell łowi ryby, by nakarmić załogę. To Pławik i Wyrzutek, kociaki przygarnięte w porcie Balboa. W południe określa swoje położenie geogra? czne, co zabiera mu teraz niecałą godzinę. Najwięcej czasu zajmują mu prace na jachcie i reperowanie żagli. W wolnych chwilach zanurza się w lekturze książek, które przynieśli mu życzliwi ludzie do portu w Balboa. Czyta wszystko po kolei – kryminały, powieści, rozprawy polityczne, poezje. Podobnie przypadkowe jest jego menu. Dużą część zapasów stanowią konser- wy, jednak woda zmyła z nich naklejki i Caldwell wybiera puszki na chybił tra? ł, losując absurdalne zestawy, np. szpinak i ananasy. Regularnie prowadzi dziennik pokładowy. Codziennie dopisuje też kilka linijek do listu do żony Mary – chce go wysłać z Galapagos. Jeszcze przed ukazaniem się archipelagu list zajmuje ponad 60 kartek!

Czasami przygnębia go myśl o czekających go trudach żeglugi. Schodzi wtedy pod pokład, bierze na kolana koty i czyta stare listy od Mary. Zna je na pamięć, ale przynoszą mu ukojenie i przypominają, dlaczego wybrał się w tę niebezpieczną podróż.

Pewnego dnia na pokładzie ląduje morski ptak. Szybko się oswaja i ochoczo przyłącza do codziennej porcji kociej ryby. Caldwell nazywa go Gamoniem. Ujawnia się też pasażer na gapę – szczur Blinda mieszkający w skrzynce po cytrynach.


19 LIPCA

Przed „Poganinem” pojawia się zarys wyspy Chatham w archipelagu Galapagos. Same chęci jednak nie wystarczają, by dobić do brzegu. Pozbawiony silnika jacht znów cudem unika roztrzaskania się o skały. W końcu wpływa do Zatoki Pocztowej przy wyspie Floreana. Znajduje się tam beczka, do której żeglarze wrzucają korespondencję. Caldwell zostawia list do Mary, po czym zabiera się do skrobania i malowania kadłuba.

SAMOTNOŚĆ MU NIESTRASZNA

Po tygodniu bezsilnej złości spowodowanej ? autą Amerykanin tra? a na długo oczekiwany południowo-wschodni pasat, na którym jak na skrzydłach leci do odległych o 2 tys. mil Markizów. Ma teraz dużo wolnego czasu, bo utrzymanie „Poganina” na właściwym kursie nie wymaga wysiłku. Dni stają się podobne. O świcie zbiera z pokładu latające ryby, którymi dzieli się z kotami. Próbuje oswoić szczura Blindę, godzinami obserwuje morze, czyta, po obiedzie ucina drzemkę. Później oznacza pozycje na mapie i bada horyzont. Jak dotąd nie spotkał żadnego statku, choć żegluje od niemal trzech miesięcy. Jest jednak przyzwyczajony do samotności i liczenia na samego siebie. Kiedy miał 15 lat, zmarł mu ojciec. John jako najstarszy z szóstki rodzeństwa pomagał utrzymać rodzinę. Gdy jego matka, nawiasem mówiąc Indianka, powtórnie wyszła za mąż, mógł dalej się uczyć. Na trzecim roku studiów zaczął pływać na statkach handlowych. Marzył o lataniu na bombowcach, ale dyskwali? kował go przebity jeszcze w dzieciństwie bębenek.

21 SIERPNIA

O świcie 89. dnia rejsu za burtą ukazuje się zielona Nuku Hiva, główna wyspa Markizów. Caldwell nie zamierza się na niej zatrzymywać, bo nie ma francuskiej wizy i pieniędzy, poza tym goni go czas.

Syci oczy widokiem roślinności i płynie dalej, przekonany, że ma wystarczające zapasy żywności i wody na dalszą podróż. Kilka dni później podczas poszukiwania rybnej konserwy dla głodnych kotów zagląda pod koję, gdzie schował blisko setkę puszek z jedzeniem. Z przerażeniem stwierdza, że wszystkie zepsuły się z powodu wilgoci. Z ołówkiem w ręku przeprowadza kalkulacje. Jeśli ograniczy racje, prowiantu wystarczy na 40 dni, bo tyle w jego ocenie zajmie jeszcze podróż do Sydney. Powinien już wiedzieć, że teoria bywa daleka od praktyki, ale na Markizy nie wraca. Tknięty złym przeczuciem zawija jednak na atol Caroline po orzechy kokosowe.

Atol jest zamieszkany i Caldwell po wielu tygodniach samotności znowu słyszy ludzkie głosy i śmiech. Polinezyjczycy przyglądają się instrumentom nawigacyjnym, kotom, których nigdy wcześniej nie widzieli, i mężczyźnie z długą brodą i włosami wybielonymi słońcem. Przyjmuje od tubylców wodęi jedzenie, po czym z ciężkim sercem opuszcza przyjazną wyspę.

5 WRZEŚNIA

Dzień zapowiada się zwyczajnie. Caldwell, przygnębiony słabym wiatrem i samotnością, kieruje się ku Wyspom Suworowa. Z żalem pozostawił na wyspie Caroline Pławika i Wyrzutka. Teraz dotkliwie odczuwa nieobecność wesołych kociaków. Gamoń opuścił go jeszcze w okolicach Galapagos. Na pokładzie pozostał tylko szczur Blinda.

O godz. 9 wiatr zamiera, robi się duszno. Żeglarz jeszcze przed przybiciem do atolu Caroline wyczuwał subtelną zmianę pogody, lecz teraz dzieje się coś niezwykłego. Martwa fala nadpływa z północy, co wcześniej się nie zdarzało. Caldwell wie z podręczników, co to może znaczyć, ale nie ma odwagi przyznać się przed samym sobą. Opuszcza żagle i przygotowuje kamizelkę ratunkową. Pozostaje mu tylko czekać. Czy wyruszyłby w rejs, gdyby wiedział, z czym przyjdzie mu się zmierzyć?

Po zapadnięciu zmroku huragan uderza z pełną mocą. Wiązania „Poganina” drżą i trzeszczą pod naporem wody. Caldwell obawia się, czy wytrzymają. Statek ma już 26 lat, pod nazwą „Zjawa” przemierzył tysiące mil morskich. Władysław Wagner, który jako pierwszy polski żeglarz opłynął świat, dotarł nim z Gdyni do Panamy. Tam w 1934 r. sfatygowaną „Zjawę” sprzedał. Dwanaście lat później wysłużony stateczek tra? ł w ręce Amerykanina.

Teraz gnany wichrem chowa się między zwałami wody, a huragan czyni na nim coraz większe spustoszenia. Zrywa wanty, łamie maszt, zalewa kabinę. Caldwell, wcześniej powalony przez chorobę morską, rozpaczliwie szuka wiadra, bo „mając ocean dookoła, tonie we wnętrzu własnego statku”.

9 WRZEŚNIA

Prawda okazuje się trudna do zniesienia. Żeglarz stracił w orkanie przyrządy nawigacyjne, mapy, locje i zapasy żywności. Poza tym statek ma poważny przeciek. Za kilkanaście dni Caldwell powinien ujrzeć wyspy Samoa, o ile dobrze oszacował swoje położenie. Jeżeli nie, najbliższym lądem będą wyspy Fidżi oddalone o 600 mil!

Dwie konserwy, słoik pasty pomidorowej i orzech kokosowy szybko znikają w żołądku mężczyzny. Później przychodzi pora na: proszek do zębów, wazelinę, buty. Wygłodniały żeglarz przypomina sobie o Blindzie i przetrząsa statek. Po szczurze nie ma śladu, pewnie został wypłukany podczas huraganu.


FIDŻI ALBO ŚMIERĆ

Caldwell wyobraża sobie owoce, którymi objada się na zielonej wyspie. Odkąd ukazała się na horyzoncie, kieruje dziób wprost na nią, ale mimo to coraz bardziej się od niej oddala. Powierzchnia awaryjnych żagli jest zbyt mała, by statek mógł pokonać prądy i przybić do lądu! Wysepka, jak wierzy – jedna z należących do Fidżi, jest poza jego zasięgiem. Głodowe katusze stają się trudne do zniesienia. Parę dni wcześniej żeglarz przeżył równie wielkie rozczarowanie. Na horyzoncie ujrzał statek, zaczął więc krzyczeć, błyskać latarką, puszczać sygnały dymne. Wszystko na darmo – statek zniknął za widnokręgiem. Myśl, że musi płynąć na Nowe Hebrydy, napawa go przerażeniem. Czy przeżyje? Już teraz jest potwornie wychudzony. Po raz pierwszy od wyruszenia czuje oddech śmierci.

POCZĄTEK KOŃCA

„Poganin” uderza dziobem o koralową skałę otaczającą jakąś wysepkę. Fala zmywa Caldwella z pokładu i rzuca na rafę odsłonięta przez odpływ. Żeglarz z trudem odcina linki mocujące maszt, który od czasu huraganu wlókł się za jachtem. Teraz ten kawał drewna służy za tratwę ratunkową. Rozbitek pozwala się nieść prądowi ku plaży. Trzy dni później znajdują go mieszkańcy wyspy. Jest tak słaby, że tylko podnosi rękę na powitanie. Później ogarnia go ciemność.

15 LISTOPADA

Szkuner koprowy „Lae”, żegnany przez krajowców, odbija od brzegów wyspy Tuvuca należącej do archipelagu Fidżi. Na jego pokładzie stoi John Caldwell.

Jego rejs „Poganinem” dobiegł końca właśnie tutaj. Żeglarz błędnie ocenił położenie jachtu po przejściu huraganu i płynął znacznie wolniej, niż mu się wydawało. Teraz rozpoczyna ostatni etap swojej podróży do Australii.

Ze szkunera przesiada się na statek koprowy płynący na wyspę Viti Levu. Tam udaje mu się wreszcie nadać telegram do żony. Jego historia tra? ła już do prasy, więc szukanie transportu do Australii ma nieco ułatwione. Wchodzi na pokład wojskowego bombowca, który wprawdzie cywilów nie może zabierać, ale „marynarz rozbitek to przecież nie zwykły cywil”. Caldwell leci do Nowej Kaledonii i dalej transportowcem do Sydney. Tam czeka na niego Mary.

Historia z happy endem? Tak, ale to jeszcze nie koniec przygody Caldwella z morzem i żaglami. Małżonkowie porzucili Stany Zjednoczone, gdzie miesz- kali przez kilka lat, i popłynęli w 18-miesięczny rejs do Sydney – przez Fidżi, bo Caldwell chciał się zobaczyć ze swoimi wybawcami z wyspy Tuvuca. Później mieszkali trochę w Sydney, ale już budowali kolejny jacht. Wyruszyli na nim w roczną podróż przez Ocean Indyjski, Morze Śródziemne i Atlantyk na Karaiby. Na kupionej wyspie Prune utworzyli dobrze prosperujący ośrodek wypoczynkowy Palm Island Beach Club. Tam John Caldwell doczekał swych dni

Reklama

NA PODSTAWIE KSIĄŻKI JOHNA CALDWELLA DESPERACKI
REJS, WYDAWNICTWO SEL, KRAKÓW 2005

Reklama
Reklama
Reklama