RPA. W kraju Zulusów
Historia i przyroda czyni z RPA prawdziwy subkontynent, oddzielony od Afryki zwrotnikowej, niczym oceanem, tysiącami kilometrów pustyni Kalahari.
Jeśli zaczniemy naszą podróż po RPA w Johannesburgu, to najpierw znajdziemy się na terenie wielkiego, nowoczesnego, międzynarodowego lotniska, a potem skomplikowanej sieci autostrad, estakad i wiaduktów, wśród reklam gigantów światowego handlu i przemysłu, a na nieodległym horyzoncie rysować się będą sylwetki wielkich budowli jednej z metropolii współczesnego świata.
Nie poczujemy dotknięcia parnego i gorącego powietrza, którego przywykliśmy oczekiwać, lądując w którejś ze stolic afrykańskich. I może nie uświadomimy sobie od razu, że wdychając powietrze, nie znajdziemy w nim śladu tak charakterystycznego dla Afryki zapachu: mieszaniny butwiejącej tropikalnej roślinności i spalenizny. Normalnie, nie otwierając nawet oczu, gdy tylko opuścimy klimatyzowane wnętrze samolotu, autobusu czy budynku lotniska, pierwsze kilka oddechów, ciepła wilgotność i jeszcze docierające do uszu dźwięki (brzęczenie milionów owadów, głosy ptaków, ostra, ogłuszająca muzyka dochodząca z jakiegoś baru albo po prostu z radia w każdym samochodzie), normalnie wszystko to da nam nieomylną pewność, że jesteśmy w Afryce. W Johannesburgu tak nie jest: gdy tam lądowałem po zazwyczaj niezbyt dobrze przespanej nocy w samolocie, co jakiś czas musiałem świadomym wysiłkiem upewniać się, że jednak nie znalazłem się przez jakiś dziwny, niezamierzony zbieg okoliczności w którymś z miast południa Stanów Zjednoczonych albo Australii.
Jeśli zaczniemy tę podróż w Durbanie, to wrażenie będzie zupełnie inne: nie będzie wątpliwości, że jesteśmy blisko zwrotnika, blisko gorącego oceanu, w łagodnej wilgoci tropików. Miasto jest wyraźnie mniejsze, choć rozległe, nie jest tak arogancko współczesne, a ogromny port zachowuje pamięć czasów, gdy w XIX wieku stawał się jednym z najważniejszych portów Oceanu Indyjskiego. Niezbyt daleko od lotniska, wśród gęstwiny drzew, możemy zobaczyć papugę, a jeśli okna pokoju, w którym mieszkamy, wychodzić będą na ocean, może się okazać, że to, co wyskakuje z wody, a potem znów do niej wpada, to delfiny. Na plaży są znaki ostrzegające przed kąpielą w miejscach, w których wody przybrzeżne nie są należycie odgrodzone od pełnej toni przez specjalne systemy sieci: niebezpieczeństwo rekinów jest realne i powszechne. Zaczynając podróż od Durbanu, ani przez moment nie będziemy mieli wątpliwości, że rozpoczyna się egzotyczna wyprawa. Ale czy na pewno afrykańska? Czy może nie jesteśmy na drugim brzegu oceanu i nie znaleźliśmy się w Indiach?
Ja zaczynałbym podróż od Kapsztadu, powszechnie teraz przez Polaków nazywanego po angielsku: Cape Town. Skądkolwiek przybywamy, czy od strony lądu, czy jeśli (to jest w dzisiejszych czasach rzadkie szczęście) przypłyniemy z Europy po 18 dniach morskiej podróży statkiem, czy wreszcie – jak to jest na porządku dziennym – wysiądziemy z samolotu, który aby wylądować, zatoczył potężne koło nad oceanem, patrząc na kolory wody, nieba i gór, możemy nie być pewni, gdzie jesteśmy. Może w raju? Wielu podróżników uważa, że jest to jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie, cudowne połączenie natury i kultury, dzieła stworzonego przez Boga i przez ludzi. W miejscu, w którym ocean wcina się w ląd systemem zatok, pozostawiając po drodze wyspy, z najsłynniejszą z nich (z historycznych powodów) Robben Island, majestatyczne i olbrzymie góry dochodzą blisko do brzegu, ale zostawiają miejsce na cudowne, biało-niebieskie miasto, ogrody i winnice. W niedawnych czasach kilka budowli zdołało trochę oszpecić tę perłę, ale zostawiły tylko rysę.
Dziś zazwyczaj buduje się już dużo lepiej, choć nie tak, jak w czasach, kiedy z mieszaniny tradycji holenderskiej z domieszką dalekowschodnią i angielską rodził się unikalny styl, zwany architekturą przylądkową. Po prostu Przylądkiem nazywa się ten kraj, region i przyległe obszary, a kiedyś całe kolonialne państwo zwano Kolonią Przylądkową, Cape Colony. W tradycji wielkich żeglarzy zwany jest nieprzerwanie Przylądkiem Dobrej Nadziei (Cape of Good Hope), bo i dla płynących z Europy do Azji i dla wracających z dzisiejszej Indonezji czy Indii do Europy, mniej więcej w połowie długiej, niebezpiecznej i wyczerpującej podróży dotarcie do tego miejsca o łagodnym, zdrowym klimacie, świetnym dla uprawy warzyw i owoców, dawało nadzieję wyleczenia się z chorób, pokonania wycieńczenia, powrotu do sił potrzebnych, aby przeżyć tak daleką morską wyprawę.
Nie wszystkim do tego rajskiego miejsca udawało się dotrzeć, nawet gdy było już w zasięgu wzroku. Są pory roku, kiedy gwałtowne wichury roztrzaskiwały zbliżające się już do brzegu statki. Stąd inna nazwa: Przylądek Wiatrów, Przylądek Wietrzny, Windy Cape i stąd żywa pamięć morskich tragedii, które rozgrywały się niekiedy dosłownie na oczach zgromadzonych w pobliżu portu i na okolicznych wzgórzach. Bo statków zawsze wypatrywano, a o każdym zbliżającym się do portu informował armatni wystrzał. Miejsce, niezwykle piękne, gdzie stała armata, do dziś nazywa się Wzgórzem Sygnału, Signal Hill.
Liczne, leżące niedaleko od brzegów wraki statków są obiektem wypraw płetwonurków poszukujących zatopionych skarbów. Te okolice, tak samo jak miejsca leżące wzdłuż wybrzeża dalej na wschód, podobnie jak miejscowości w okolicach Durbanu, są zresztą cudownymi rejonami do nurkowania. Do oglądania wspaniałej fauny podmorskiej nie potrzeba pozwoleń takich jak wtedy, kiedy się ma zamiar poszukiwać skarbów.
Z lokalnej historii katastrof morskich najbardziej lubię tę, względnie mało tragiczną, o wielkim statku handlowym, który wypłynął z Anglii w rejs do Australii z dużym ładunkiem koni rasowych i szlachetnych alkoholi: whisky, porto i ginu. Miał zawinąć do Kapsztadu, ale gwałtowny wiatr rzucił go na skały Robben Island i tam zaczął tonąć. Gwałtowne wiatry często kończą się szybko, brzeg wyspy był blisko, akcja ratunkowa przebiegała sprawnie, więc udało się z tonącego statku uratować pasażerów, załogę i większość koni. Z resztą cennego ładunku poszło gorzej, bo po pewnym czasie wśród ekip ratowniczych nie było nikogo trzeźwego. Działo się to w roku 1912, ale świadectwa historyczne są całkowicie wiarygodne.
Nie jest jednak tak, by alkohol w Afryce Południowej był jakimś rzadkim rarytasem. Przeciwnie, sztuka wytwarzania wielu jego rodzajów osiągnęła tu niezwykle wysoki poziom, ceny tymczasem zatrzymały się na poziomie bardzo umiarkowanym. Wszędzie produkuje się piwo; browary prosperują, nadwyżki zysków inwestuje się m.in. w Polsce. I w prowincji Przylądkowej, i w głębi kraju, w dawnych burskich republikach Wolne-go Państwa Oranii i Transwalu, utrzymała się tradycja produkcji na skalę przemysłową i na skalę domową znakomitych wódek pędzonych z owoców, które docenić mogą miłośnicy śliwowicy nowosądeckiej, pejsachówki albo grappy czy rakii. Sławę krajowi przynoszą jednak przede wszystkim wina, których tradycję wytwarzania wprowadzili przed z górą trzema wieka-mi francuscy hugenoci. Constantia, współcześnie prawie przedmieście Kapsztadu, jest matką tego winnego imperium, w którym połączył się idealny klimat ze znakomitą glebą i prawdziwą sztuką fermentowania win. Stellenbosch, nieduże uniwersyteckie miasto o cudownej architekturze, jest tego imperium stolicą, bez konkurencji jeśli chodzi o wina czerwone. Winnic jest wiele, odwiedzać je trzeba, podróżując rozmaitymi trasami. Wina tamtejsze, choć często bardzo dobre, mają konkurencję w innych stronach świata. Nigdzie jednak na świecie, a to moje świadectwo poprzeć mogę opiniami wielu wytrawnych znawców, nie ma winnic tak pięknie położonych.
Zwiedzając winnice, z wielu stron oglądać można Górę. Jak w tamtych stronach jest jeden tylko Przylądek i nikt nie używa pełnej jego nazwy, tak ona – nazywana w atlasach Górą Stołową – jest tu po prostu i tylko Górą i nadaje całej okolicy niezwykły charakter. Pamiętać ją będzie każdy, kto ją widział choć raz, nawet, gdy widział setki innych gór na świecie. Jest gigantyczna, nie tyle dlatego, że tak wysoka, ale że tak rozległa i zakończona zupełnie płasko, jakby ktoś ją uciął na dwóch trzecich wysokości i uczynił z niej blat stołu. A jeśli patrzeć od strony oceanu i miasta, nad którym wznosi się bezpośrednio, to widać ten olbrzymi stół często jakby przykryty białym obrusem: to bardzo ciepłe i wilgotne powietrze znad Oceanu Indyjskiego, stykając się ze znacznie chłodniejszym znad Atlantyku, przynosi chmurę białą, ogromną i piękną. Kiedy chmury nie ma i wiatr nie jest zbyt gwałtowny, świetna, nowoczesna, panoramiczna kolejka linowa wwozi na Górę tych wszystkich, którzy nie zdecydują się na kilkugodzinną wspinaczkę wartą każdego trudu, takimi nagradza ona widokami. Z Kapsztadu autostrady prowadzą w trzech kierunkach: na wschód, przez góry, nad piękne wybrzeża Oceanu Indyjskiego, na północ wzdłuż Atlantyku i najważniejsza, narodowa droga N1 między tymi dwoma, w głąb kraju i do ekonomicznej i prezydenckiej stolicy, do Johannesburga i Pretorii.
Na trasie wschodniej wiele miejscowości, z których najsławniejszą jest Knysna, tworzy szlak turystyczny plaż, oceanicznych kąpielisk, hoteli, restauracji i pensjonatów. Jeśli ktoś lubi oglądać wieloryby, najlepiej zrobi, odbijając trochę na lewo, do miejsca zwanego Hermanus, gdzie zazwyczaj nie dozna zawodu. Jeśli znów ktoś lubi strusie, to światową stolicą ich hodowli jest leżący od tej autostrady na prawo Oudtshorn. Miasteczko to zapisane jest we wdzięcznej pamięci Polaków, bo w czasie II wojny światowej przyjęło, wykarmiło i wykształciło pięćset polskich sierot, które trafiły tam przez Syberię albo Kazachstan, a potem Persję i oceany.
Drogą na północ dotrzeć można na przedpola pustyni Kalahari i potem do Namibii. Raz w roku, na wiosnę, przez kilka krótkich tygodni, gdy w półpustynnym rejonie spadną deszcze, zakwitają tam niezwykłe, gigantyczne łąki kwiatów i wtedy trud podroży odpłaca się stukrotnie.
Pierwsza autostrada narodowa jest też najważniejszą, bo przecina cały kraj. Towarzyszy jej na niektórych odcinkach najważniejsza w RPA linia kolejowa, trasa słynnych pociągów turystycznych, wykwintnych i niezmiernie kosztownych.
Między Kapsztadem, który jest siedzibą parlamentu, a Pretorią – siedzibą rządu i prezydenta – pokonać trzeba odległość blisko 2000 km. W nie tak dawnych czasach rząd i korpus dyplomatyczny przenosiły się zresztą regularnie na kilka miesięcy z jednej stolicy do drugiej, po drodze przejeżdżając przez jeszcze jedną stolicę, siedzibę Sądu Najwyższego w tym kraju o federacyjnej strukturze władz. Stolica sądowa nazywa się zresztą najwdzięczniej: Bloemfontein – Kwietna Fontanna.
Z pewnym zdumieniem natrafiałem na informacje o tej trasie zawarte w przewodnikach. Często pojawiało się w nich słowo: monotonna, przez setki kilometrów prowadzi bowiem przez Karru. Sama ta nazwa jest fascynująca. Prawda, że to gigantyczny, prawie największy na świecie płaskowyż. Prawda, że graniczy z pustynią i ma jej pewne cechy, jeśli nie kojarzymy słowa pustynia tylko z piaskiem. Ale pasą się tam dziś setki tysięcy owiec, a kiedyś pasły się setki tysięcy antylop. Nigdzie jednak, poza Saharą, nie widziałem tak wspaniałego widoku jak niebo w nocy nad Karru, prawie zawsze bezchmurne.
Można to niebo, księżyc, planety i gwiazdy oglądać także przez teleskopy. W Sutherland, 200 km od autostrady na północ – a to w Południowej Afryce krótki dystans – jest całe miasteczko astronomiczne, z największym teleskopem na południowej półkuli. Nosi nazwę SALT, a powstał jako międzynarodowy projekt badawczy, w którym bierze też udział Polska.
Jeśli więc kogoś potrafią zafascynować bezkresne przestrzenie, niezwykłe, choć kamieniste krajobrazy i lata świetlne, które dzielą nas od gwiazd, to Karru zostaje najbardziej w pamięci i wyobraęni. Kiedy wracam myślą do lat spędzonych w Afryce, to nie tęsknię do plaż ani do parków narodowych, o których nie mówię tu nic, choć jest ich wiele, ogromnych i różnorodnych. Najbardziej pamiętam Karru.
Autor był ambasadorem Polski w RPA w latach 2000-2004.
No to w drogę
• Samolotem z Warszawy do Johannesburga lub Kapsztadu z przesiadką w Europie, od 3 tys. zł. • Wynajem samochodu – już od 150 R1/dzień, land rover z miejscami do spania ok. 3000 R1/tydzień.
• Linie autobusowe Greyhound, Baz Bus i inne sprzedają karnety wieloprzejazdowe, czyli tzw. bus passy; www.computicket.com
• Pociągi są wygodne i punktualne, słynny Blue Train kursujący na trasie Johannesburg – Kapsztad to klasyk luksusu - cena biletu od 7860 Rl; www.bluetrain.co.za • Wycieczka objazdowa z TraveliGo RPA + Swaziland, 14 dni, 8970 zł – w cenie przeloty, przejazdy, hotele, niepełne wyżywienie, impreza sylwestrowa i opieka pilota.
• Trampingowy wyjazd z MK Tramping (RPA, Namibia, Botswana, Zimbabwe – 14500 zł, 28 dni. www.traveligo.pl, www.mktramping.pl PIENIĄDZE Walutą RPA jest rand, 1 R1 = 0,40 zł; w dużych miastach karty kredytowe są powszechnie honorowane. Benzyna 1,70 R1/litr, nocleg w hostelu – już od 30 zł, posiłek w niedrogiej restauracji 20–50 zł. • Pensjonat Acorn Tree, van Reenen St, Newlands, Kapsztad, od 240 R1, www.acorntree.co.za
• Airport Backpackers, 3 Mohawk Road, Rhodesfield, Kempton Park, Johannesburg, 2 km od lotniska, od 70 R1. n Gemini Backpackers Lodge, 1 Van Gelder Road, Crystal Gardens, Johannesburg, od 70 R1. www.southafrica.net, www.southafrica.co.za