Reklama

Swoje słynne rusztowania budują z bambusowych witek i pasków kory, którymi wiążą poszczególne elementy. Ażurowy most rozciąga się na szerokości kilkunastu metrów i zwykle ma wysokość dwóch metrów. Pierwszy etap odbywa się w czasie pory suchej, gdy Lualaba, górny bieg rzeki Kongo, nie jest tak silna i niebezpieczna. Następnie na dole mostu przyczepia się specjalne kosze o kształcie zwężających się tuneli. Wpływająca w nie z nurtem rzeki ryba praktycznie nie ma szans, by się wydostać. Gdy wpadnie do pułapki, rybak powinien jak najszybciej ją stamtąd wyciągnąć. A potem wziąć ją w zęby, żeby mu się nie wymsknęła, i zanieść do łodzi lub na ląd. Swobodne ręce pomagają mu też utrzymać równowagę. I pozwalają sięgnąć po kolejną rybę.

Reklama

– Kiedy pierwszy raz zobaczyłem mężczyzn Wagenia w pracy, pomyślałem, że to jakieś szaleństwo. Chodzili po bambusowych witkach wte i wewte, bez żadnego problemu. I żadnej obawy – mówi nam Andrew McConnell, fotograf, który spędził nad Lualabą kilka tygodni. – W końcu i ja zdecydowałem się wejść na te dwumetrowe rusztowanie. Czego nie robi się dla dobrych ujęć, pomyślałem z duszą na ramieniu – opowiada. Rybacy pokazywali mu, gdzie stawiać stopy, jak oprzeć ręce. Zapewniali, że bambusowa konstrukcja jest stabilna. – I taka też była. Pod koniec dnia bez większego problemu zwisałem głową w dół, z aparatem w ręku. Pode mną szalała woda.

Jak się okazało, znacznie trudniej było robić ujęcia z dołu. Pirogi, które czasem wykorzystywali Wagenia, w każdej chwili mogły się wywrócić. A chodzenie po dnie samemu jest niemal niemożliwe. – Silny nurt i ostre kamienie praktycznie uniemożliwiają swobodne poruszanie się samemu. Ja tej sztuki do końca nie opanowałem. W przeciwieństwie do tamtejszych 10­letnich chłopców – mówi McConnell.

Dzieci uczą się tu łowić równocześnie z chodzeniem. Powoli dowiadują się, jak wyglądają ryby – sum, sandacz, karp i wiele innych, zupełnie nieznanych w Europie. Synowie w wieku kilku lat dostają od ojców miniaturowe kosze, które tylko pozornie wyglądają jak zabawki. Tak naprawdę działają dokładnie tak samo jak te duże tunele, po prostu łapane są mniejsze rybki. Co nie znaczy, że są one niegroźne. – Pamiętam, jak kilku chłopaków złapało w sieć mniej więcej pięciocentymetrowe – na moje oko – płotki. „Dobra robota”, powiedzieli do siebie z dumą i rzucili je szybko na ziemię. Chciałem je podnieść. I w tym momencie przeszedł moje ciało prąd. Krzyknąłem z bólu. Dzieciaki zaczęły się śmiać. „Tych ryb się nie dotyka!”. Zajęło mi kilka chwil, żeby uświadomić sobie, że to była ryba elektryczna. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby była większa – mówi McConnell

Ale nie tylko chłopcy czy mężczyźni zajmują się łowieniem. Dziewczynki przeszukują sieci blisko brzegu, czasami nurkują po większe sztuki. Kobiety na lądzie od razu patroszą zdobycze. A potem w domach gotują lub pieką je w liściach bananowca. Dodają chili, olej palmowy, sól.

Lualaba to główny żywiciel ludu Wagenia. Jego matka, ojciec, opiekun. Wagenia wierzą, że ich przodkowie mieszkali pod wodą. Z rzeki pochodzą też główne bóstwa – Mbomba i Kanda, odpowiedzialne za ludzkie uczucia. Nad brzegiem odbywają się najważniejsze święta – kąpiel półrocznego dziecka, która oznacza prawdziwe narodziny, obrzezanie chłopców, z wrzucaniem napletka do wody, rytualne mycie łopat, którymi kopie się grób.

Reklama

Wagenia są jednym z najbiedniejszych plemion w Kotlinie Konga. Ale uznawanym za jedno z odważniejszych. O czym świadczy nie tylko sposób połowu, ale i pierwsze spotkanie z białym człowiekiem. Był nim Henry Morton Stanley, który w 1876 r. przemierzał Lualabę. Odkrywca szukał potwierdzenia, że rzeka łączy się z Kongiem, drugą co do wielkości rzeką Afryki. Wszystko szło dobrze, dopóki nie trafił na katarakty i dziwne bambusowe zasieki. Wtedy spadł na niego deszcz strzał. Lud Wagenia bronił swoich sieci.

Reklama
Reklama
Reklama