Ryż albo nie ryż
„Jesteś tym, co jesz” – mówi slogan na pudełku płatków owsianych.
Reklamy często bredzą, ale ta zasadniczo wydaje się prawdziwa.

Piszę: „zasadniczo”, bowiem trzeba pamiętać o wyjątkach w rodzaju mojego dziadka, który zaczął palić w trzynastym roku życia, jadł głównie wieprzowinę, przepadał za smalcem, z ryb gustował jedynie w śledziach (pod wódeczkę), a warzywa spożywał niechętnie, bowiem kojarzyły mu się z okupacją, kiedy to trzeba było się żywić rozmaitym zielskiem. Mimo tej zabójczej diety żył dłużej niż statystyczny Japończyk, najzdrowsze ludzkie stworzenie na Ziemi.
Zostawmy mojego dziadka w spokoju, a przeróbmy nasz slogan na liczbę mnogą i spójrzmy na niego z szerszej perspektywy. Jesteśmy tym, czym jemy, tak? Czy zatem fakt, że fundamentem kuchni dalekowschodniej Azji jest ryż, wpływa na to, jacy są Azjaci? To dziwaczne pytanie dopadło mnie w warszawskiej restauracji Bali, gdzie w dekoracjach znacznie bardziej azjatyckich niż sama Azja, szukałem inspiracji do felietonu. I znalazłem w jakże niepozornej miseczce ryżu.
Podstawa jadłospisu Chińczyków, Wietnamczyków czy Kambodżan uczyniła ich tym, kim są. Tak przynajmniej twierdzi Malcolm Gladwell, autor kapitalnej, otwierającej umysł książki Poza schematem (i paru innych, równie pobudzających dzieł). Uprawa ryżu jest jedną z najbardziej czasochłonnych, wymagających i pracochłonnych specjalizacji rolniczych. Znacznie bardziej niż sianie i zbieranie żyta czy pszenicy, tak popularnych na Zachodzie. Oczywiście za sprawą łzawych powieści pozytywistycznych oraz nieustannego podkreślania doli chłopa pańszczyźnianego w podręcznikach historii wydaje się nam, że ta dola była tak podła, że nikt nie mógł już mieć gorzej. Gdyby jednak tak było w istocie, to polski czy szerzej, europejski kmieć nie miałby czasu na uganianie się za wioskowymi femme fatale w rodzaju Jagny z Chłopów Reymonta. W końcu kto ma ochotę na bzykanie, gdy musi harować od rana do nocy? Nie było wcale tak źle, bowiem 99 proc. aktywności naszych chłopów przypadała na czas między późną wiosną a wczesną jesienią. W pozostałym czasie mogli albo popadać w zimowy letarg, albo upijać się u Żyda, albo oddawać się erotycznym uciechom tak ponętnie opisanym przez Zbigniewa Nienackiego w powieści Raz w roku w Skiroławkach. Zdaje się, że najpopularniejsza była druga opcja.
Inaczej nieszczęśni Azjaci. Uprawa ryżu na malutkich poletkach wymagała od nich znacznie więcej wysiłku i to przez cały rok, co znajduje wyraz w sympatycznym chińskim przysłowiu: „Nie zazna biedy, kto wstaje przed świtem 360 dni w roku”. Według podanych przez Gladwella szacunków przeciętny XIX-wieczny chłop francuski poświęcał na pracę ok. 1,2 tys. godzin rocznie. Chińczyk czy Wietnamczyk – 3 tys. godzin. No, różnica jak nie przymierzając, między Mandaryną a Dodą. Dodatkowo uprawa ryżu wymaga nie tylko znacznie większych nakładów energii, ale i nieomal zegarmistrzowskiej precyzji. Pracowitość i dokładność – tych dwóch rzeczy uczyli się Azjaci od pokoleń, brodząc po kolona w wodzie na palącym słońcu, podgryzani przez pijawki.
Czy coś z tego wynika? Gladwell – podobnie jak moje płatki śniadaniowe – twierdzi, że tak. I trudno się z nim i płatkami nie zgodzić. Jeśli na amerykańskim uniwersytecie ktoś ślęczy po nocy w bibliotece, można założyć, że to ktoś skośnooki. Zresztą po co szukać tak daleko. Popatrzmy na dzieci wietnamskich imigrantów, którzy osiedlili się w Polsce. To z reguły prymusi w swoich klasach, nie tylko w przedmiotach ścisłych, ale też z języka polskiego czy historii. Niewykluczone, że niebawem jedynymi Polakami znającymi na pamięć Pana Tadeusza będą ludzie odbiegający nieco wyglądem od ideału Piasta Kołodzieja.
Azja staje się dziś światową potęgą za sprawą jakości, ilości i taniości pracy jej mieszkańców. Podobno do niej należy przyszłość. Nie powinno to jednak przekreślić dość ponurej prawdy – przez ten cholerny ryż trudno tam o porządną bułkę na śniadanie.
ZAPISZ SIĘ NA NEWSLETTER
Pokazywanie elementu 1 z 1
Zobacz także
W magicznym świecie soli. „Wieliczka” to pomysł na weekend albo… na event
Współpraca reklamowa