Samarkanda. Miasto, które widziało Aleksandra Macedońskiego i Czyngis-chana
Niegdyś – najważniejszy punkt jedwabnego szlaku. Dziś – gwarne miasto
- Ludwika Włodek
Nie wiem, którą wybrać – zastanawiam się, obracając tiubietiejki w dłoniach.
– Bierz obie, siostro, za dwie taniej – rzuca zza lady sprzedawczyni, błyskając do mnie uśmiechem. Jej zęby mają ciemnozłoty, intensywny kolor, dokładnie taki jak ozdobne kolczyki, które mienią jej się w uszach. Jest mocno umalowana, kiedyś musiała być pięknością. Orli nos, czarne, lekko skośne oczy, śniada i wciąż jędrna cera. Tylko włosy zdradzają jej wiek, spod rudawej henny przebija siwizna. No i te zęby, dziś młode dziewczyny takich już sobie nie robią. To stara sowiecka moda, tak wykpiwana przez turystów z Zachodu. Poza tym dziś w Uzbekistanie mało kogo stać na złote zęby. Ci, którzy mogliby sobie na nie pozwolić, handlują państwowymi kontraktami za miliony dolarów, a nie drobnicą na bazarze. Brylują na europejskich salonach i cypryjskich plażach, gdzie błyszczące uśmiechy nie są trendy.
Tiubietiejki, nad którymi się zastanawiam, to tradycyjne czapki, nosi je cała Azja Środkowa, inne – mężczyźni, inne – kobiety, a konkretny wzór i kolor zależą od regionu. Na samarkandzkim bazarze można kupić prawie wszystkie.
Ja tak naprawdę wcale nie chcę tiubietiejki, w oko wpadły mi wyszywane saszetki na pieniądze czy dokumenty. Udaję zainteresowanie czapkami, żeby w ostatniej chwili od niechcenia zapytać o cenę saszetek. To sprawdzony sposób na zbicie ceny. Nigdy nie można pokazać sprzedawcy, że zależy ci akurat na tym, z czym faktycznie chcesz od niego wyjść.
Udało się! Saszetki kupione po przystępnej cenie, a ja uginam się jeszcze pod ciężarem rodzynek, mam ich aż trzy rodzaje: podłużne granatowe, małe ciemnobrązowe i takie jasne, zielonkawe. Te lubię najbardziej. Niosę jeszcze torebki z suszonymi morelami, orzechami i pestkami z moreli. Te są trochę podobne w smaku do migdałów, ale bardziej cierpkie.
Na bazarze mogłabym spędzić pół dnia, ale nie mogę sobie na to pozwolić. Idę w miasto. Samarkanda, choć zamieszkana głównie przez Tadżyków, jest wizytówką Uzbekistanu. Ma to swoje historyczne wyjaśnienie. Stolicę miał tu mongolski władca Timur Lang (Timur Kulawy) zwany przez Europejczyków Tamerlanem. I to on zwalczał Uzbeków. Ale zaraz trzeba dodać, że dla miasta zrobił wiele. Kochał sztukę. Do Samarkandy sprowadzał najlepszych artystów i rzemieślników ze wszystkich krajów, które udało mu się podbić. Specjalistów od błękitnych mozaik z Persji, kamieniarzy z Indii, architektów, złotników. Wszystko po to, żeby ze swojego miasta zrobić to najpiękniejsze na ziemi. I choć Samarkanda od początku XV w. znacznie podupadła, ślady jej dawnej urody nadal są widoczne, zupełnie tak samo jak na twarzy tej przekupki z bazaru.
Na śniadanie koniecznie trzeba iść do tradycyjnej czajchany. Czaj to oczywiście herbata, chane to dom. A więc czajchana to ni mniej, ni więcej tylko dom herbaty, ale można tam dostać znacznie więcej niż herbatę. Latem pije się zieloną, zimą popularniejsza jest czarna. Obie są podawane w czajniczkach i rozlewane do pioli, czy z rosyjska piałek, miseczek, których kulturalni gospodarze nigdy nie napełniają po brzegi, żeby móc ze swoim gościem dłużej sączyć boski napój.
Na śniadanie do herbaty obowiązkowo – lepioszka, po uzbecku i tadżycku nan, czyli złocisty podpłomyk, a jak dobrze pójdzie, to także kajmak, czyli słodka i bardzo tłusta śmietana podana w takiej samej piałce jak herbata, i miód. Lepioszkę macza się najpierw w śmietanie, potem w miodzie, a na koniec popija herbatą.
Tak gadając i popijając herbatkę, można by dotrwać do południa. I byłoby to na pewno zgodne z miejscowymi zwyczajami. Wytrawni bywalcy czajchan, białobrodzi staruszkowie odziani w turbany (zwoje materiału nawinięte wokół tiubietiejek) i pasiaste chałaty (po miejscowemu czapany), tak robią. Jednak młodsi, ci na ogół tradycyjną odzież zastępują dresem bądź garniturem, a po porannej herbacie muszą lecieć do roboty. A my do zwiedzania.
Rano, póki jeszcze słońce za bardzo nie przygrzewa, ruszam zobaczyć Registan, wielki samarkandzki plac otoczony trzema medresami, z których najsłynniejszą jest Szirdor – dosłownie „mająca tygrysy”. Na portyku u jej bramy wejściowej wykonano mozaikę z dwoma tygrysami. W sztuce islamu to rzadki okaz. Religia ta zabrania przedstawiania żywych stworzeń, jednak ówczesny islam środkowoazjatycki nie był tak fundamentalistyczny jak współczesny Daesz – Państwo Islamskie.
Po Registanie ulicą Taszkencką dochodzę do meczetu Bibi Chanum. Jak głosi legenda, wybudowała go ulubiona żona Timura, żeby mu sprawić prezent, jak będzie wracał z kolejnej wyprawy wojennej. Meczet nosi teraz jej imię. I nadal robi ogromne wrażenie. Ale ja muszę odpocząć.
Wczesnym popołudniem robi się tak gorąco, że odpuszczam sobie zwiedzanie. Siadam w małej knajpce, na której dziedzińcu szemrze fontanna, i czekam, aż upał nieco zelżeje. Siadam na tapczanie, czyli tradycyjnym drewnianym łożu wyłożonym poduszkami, gdzie jedzenie przynoszą mi na niski stolik postawiony pośrodku platformy. Próbuję popularnych tu dań: płowu (ryż z mięsem i marchewką), lagmana (gruby i długi chiński makaron z warzywami i mięsem) i mant (nadziewane głównie baranim tłuszczem pierogi gotowane na parze). Cóż, nie jest to kraj przyjazny wegetarianom.
Wieczorem idę do jednego z modnych samarkandzkich klubów. Zabawa jest głośna i bezpruderyjna. Zapewniam, że już jedno spojrzenie na kreacje bywalców raz na zawsze leczy z naiwnych przesądów o tym, że mieszkańcy Uzbekistanu to wyłącznie tradycyjni, skromni i nieceniący ziemskich uciech muzułmanie.
Jadę do mauzoleum Timura – Guri Amir. Wieńczy je błękitna kopuła ozdobiona charakterystycznymi półokrągłymi żeberkami. W środku, pod ziemią, znajduje się wyrzeźbiony w jednym kawałku nefrytu nagrobek władcy. Podobno każdego, kto go otworzy, czeka nieszczęście. I jak twierdzą miejscowi, są na to dowody. W czerwcu 1941 r. poważyła się na to komisja radzieckich naukowców. I co? Zaraz potem Hitler napadł na ZSRR.
Dziś wokół grobowca pełno szczerze przejętych odwiedzinami ludzi, wielu szepcze modlitwy, inni tylko robią sobie selfie z Timurem, o którym uczą ich w szkołach i na uczelniach w całym Uzbekistanie.
Po południu, kiedy jest najpiękniejsze światło, idę do Szah-i-Zinda – kompleksu grobowców, gdzie od wczesnego średniowiecza chowano władców panujących nad Samarkandą. Zdjęcie z tego bajkowego miejsca to obowiązek, dlatego idę tam tuż przed magic hour. Sukces na Insta gwarantowany.
Na skraju tego przybytku spoczął wieloletni prezydent Uzbekistanu, Islam Karimow. W tym roku jego następca, Szawkat Mirzijojew, otworzył tam poświęcone poprzednikowi mauzoleum, które stylem nawiązuje do zabytków w rodzaju Szah-i-Zinda, ale przy tym przytłacza nachalnością i skłonnością do blichtru.
Sam grobowiec jest nie z ciemnozielonego nefrytu, jak u Timura, a z jasnego onyksu. Jednak przepych i atmosfera grozy podobna.
Info:
Kiedy:
Wiosną. Wtedy Uzbekistan jest zielony, na polach za Samarkandą kwitną maki, a temperatury są znośne. Dobra pora to także jesień, ciepło jest do listopada.
Wiza i waluta:
■ Żeby zdobyć uzbecką wizę, potrzebne jest zaproszenie. Najlepiej wyrobić je z pomocą jednego z uzbeckich hosteli. Sporo z nich ogłasza się w internecie. Ja polecam sprawdzony w zeszłym roku Topchan z Taszkentu. Ma miłą i mówiąca po angielsku obsługę oraz porządną stronę internetową.
■ Walutą jest som uzbecki; 2100 UZS = 1 zł.
Dojazd:
Lot do Uzbekistanu to koszt od 2 do 3 tys. zł; im wcześniej kupicie bilet, tym taniej. Sprawdźcie opcje przez Moskwę, Mińsk i Stambuł.
Transport:
■ Do Samarkandy z Taszkentu kursuje słynny uzbecki ekspres, ale nie znam nikogo, komu udałoby się na niego kupić bilety. Zwykły pociąg jest dość wolny.
■ Najlepsza opcja to zbiorowa taksówka. Taka podróż trwa 3–4 godz. Nieco tańszy i wygodniejszy, ale za to wolniejszy jest autobus.
Nocleg:
■ Samarkanda to turystyczne miasto. Są tu luksusowe hotele obliczone pod zagraniczne wycieczki zorganizowane, jak Hotel Registan Plaza, ale to dość spory wydatek (od 400 zł).
■ Ja polecam jeden z mniejszych hotelików. Tani i klimatyczny Furkat Guest House, gdzie dwójka, jeśli rezerwujesz na miejscu, a nie przez internetowe serwisy, kosztuje w granicach 50 zł za noc.
Jedzenie:
■ Opcji gastronomicznych jest tu mnóstwo, od babć na chodnikach handlujących kukurydzą po eleganckie restauracje z muzyką na żywo.
■ Polecam restaurację Labi Gor niedaleko Registanu; przede wszystkim dlatego, że gości siedzących na tarasie nieustannie zrasza chłodna mgiełka, co przy uzbeckich letnich upałach (nawet 40°C) daje dużą ulgę. Nawet w takich przybytkach obiad
na jedną osobę nie powinien kosztować więcej niż 25 zł.
Zakupy:
■ Warto zwrócić uwagę na tutejsze rzemiosło. Oprócz kolorowych tiubietiejek koniecznie obejrzyjcie suzani, czyli ręcznie haftowane, kolorowe makatki, których można używać jako kap na łóżko, zasłon, a nawet obrusów.
■ Uzbecy słyną też
z ręcznie farbowanych jedwabi, najpiękniejsze są te barwione techniką ikatową, która pozwala uzyskać niesamowite, psychodeliczne wzory.
Warto wiedzieć:
Uwaga! W kraju trzeba się codziennie meldować. Hotele załatwiają to za gości, ale warto tego pilnować. Gorzej, gdy śpicie u kogoś prywatnie. Czasem nawet noc spędzona w autobusie czy pociągu może być problemem. Na szczęście na lotnisku sprawdzają tylko, czy macie kwitki meldunkowe, nie liczą dokładnie, czy za wszystkie noce.