San Francisco: miasto miłości, sacrum i profanum
Co potrafi wydarzyć się w drodze na naleśniki? Okazuje się, że można zostać świętą i natknąć się na lodowego penisa. Jeden dzień z pobytu w San Francisco
1 z 7
shutterstock_160968266
Ruszyłam więc w stronę znanej mi Folsom Street, która kojarzyła mi się nieodłącznie z wielkimi naleśnikami z bananami. Porcja serwowana bardzo dużym Amerykanom spokojnie starczała dla dwóch osób innej narodowości. Od cieknącej po policzku śliny uchroniły mnie intrygujące dźwięki, których nie dało się zignorować. Nastawiłam uszu niczym kocur na polowaniu i już wiedziałam, co się święci. Gospel. Z okien 1. piętra jednej z kamienic wypływały radosne śpiewy i klaskanie w dłonie. Unosiły się ponad całą okolicą przypominając wszystkim wiernym i niewiernym, że „dziś niedziela”. Tembr głosu niektórych śpiewaków mógłby kruszyć mury. Aż dziw, że ta kamienica jeszcze stała. Skuszona perspektywą śpiewanego poranka weszłam na górę. Nie byłam jedyną osobą, którą przywiodła czysta ciekawość. Obszerna sala z wysokim sufitem przepełniona była mieszanką wierno-niewierno-ciekawskich miejscowych oraz turystów.
Fot. Shutterstock
2 z 7
shutterstock_175626272
Kościołem bym tego nie nazwała. Takie niezależne, jedno z wielu, zgromadzenie w słusznym celu. Zgromadzenie, którego nazwy nie dane mi było zapamiętać, zachęcało gorliwie do współudziału, zarówno duchowego jak i finansowego (a jakże! bez niego by przecież nie istniało). Zachęcało tak bardzo, że każdy mógł wejść na salę i przyłączyć się do nabożeństwa choćby na chwilę. A nuż jakaś duszyczka zasili szeregi zgromadzenia. Kilkoro najbardziej żwawych i zorganizowanych przedstawicieli grupy sterowało ruchem w sali i przed wejściem, tak aby nie tworzył się zator. - Chcesz wejść? Proszę. Chcesz wyjść? Też w porządku. Na tym etapie nikt nikogo do niczego nie zmusza. Cokolwiek by się stało, ty trwasz w przekonaniu, ze jesteś tu z własnej woli. Zastanawiam się czy na dalszych etapach wtajemniczenia jest równie niezobowiązująco. Nie zaryzykowałam głębszego (niż pozwala mi na to ciekawość świata) zaangażowania, aby to sprawdzić. Usiadłam obok jakiejś wielodzietnej rodziny i od razu dałam się ponieść. A śniadanie, no cóż, strawa dla ducha wydała mi się w tamtej chwili ważniejsza. Ławki podskakiwały pod ciałami podrygujących słuchaczy. Na hasło „chwyćmy się za ręce” wszystkie dłonie zaczęły się szukać nawzajem. Nawet moją, choć żadnej specjalnie nie szukałam, odnalazła jakaś obca. Poczułam, że gram w amerykańskim filmie, w którym wszyscy przekonują, że najważniejsza na świcie jest wspólnota. Zrobiło się wzniośle, pompatycznie i tak na wskroś amerykańsko.
Fot. Shutterstock
3 z 7
golden-gate-bridge-1081782_1280
Chwila przerwy. Przemówienie rozpoczął młody czarnoskóry chłopak. Zaczął spokojnie, jego głos się podnosił wprost proporcjonalnie do upływu czasu. Po niespełna dziesięciu minutach zachwalania ofiarności koleżanki ze zgromadzenia, która odwiedziła go kiedyś w szpitalu, już prawie krzyczał. W międzyczasie: poruszenie na sali. Współczujące potakiwania i brawa. Wielkie brawa! Nie jestem przyzwyczajona do wywnętrzania się przed ołtarzem, a już na pewno nie na forum. Drobny, ale jednak kamyczek do ogródka różnic międzykulturowych. Chłopak zszedł ze sceny, a jego miejsce zajęła posiadaczka najpiękniejszego głosu, jaki w życiu słyszałam. Nie widząc jej z początku, a jedynie słysząc, malowałam w głowie obraz tęgawej Afroamerykanki. Przecież tylko one mają takie głosy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy z tłumu chórzystów zajmujących całą scenę wyłowiłam wokalistkę; filigranową jasną blondynkę w dżinsowej kurtce. Jej śpiew wypełniał całą salę, przenikał przez ściany i moje ciało. Podrażniał każdy mięsień, każdą kość. Zapierał mi dech w piersi i zmoczył oczy. Poczułam, że znikam na chwilę, zostawiam ciało i duchem wracam do dzieciństwa, kiedy to w wieku kilku lat rozpłakałam się rzewnie na dźwięk utworu „Bielszy odcień bieli” zespołu Procol Harum, granego przez moją siostrę na pianinie. Tylko muzyka potrafi doprowadzić mnie do takiego stanu. Dobrze, że ta muzyka była głośna, bo mój lekceważony w ostatnich kilku kwadransach żołądek burczał już okrutnie. Brzuch chciał wyjść. Serce chciało zostać. Posłuchałam brzucha. Wyszłam więc.
Fot. Pixabay
4 z 7
Screen Shot 2016-05-31 at 16
Kiedy już dotarłam tam, dokąd zmierzałam, ulica Folsom chwyciła mnie w swoje szpony i już wiedziałam, że nieprędko się z nich wyrwę. Zresztą nie chciałam. Ogromna ilość ludzi sugerowała, że warto tam było zostać. Z początku nie wiedziałam czemu, ale szybko to zrozumiałam. Z uśmiechem przyklejonym do twarzy sunęłam wzdłuż jezdni (wyłączonej na ten czas z ruchu drogowego) oślepiana raz po raz bielą czyjegoś nagiego pośladka. Fakt, było gorąco, ale żeby od razu się tak do rosołu rozbierać? To nie z gorąca, oczywiście. Zanim poznałam prawdziwy powód zdążyłam się solidnie napatrzeć. Po mojej lewej pan z psem na smyczy. W roli psa - kolega pana. Jakby samego słońca mało było, dodatkowy blask strzelił prosto w moje oczy. Grupa mężczyzn przepasanych jedynie skórzanymi szelkami, migotała metalowymi ćwiekami na cztery strony świata. Wchłonięta przez wszechogarniającą atmosferę radości i wolności zrozumiałam wreszcie o co chodzi.
Fot. Wikimedia Commons
5 z 7
Screen Shot 2016-05-31 at 16
Zatrzymała wzrok na dużym transparencie „Folsom Street Fair”. Festiwal jest niczym innym, jak corocznym świętem BDSM i wszelkich subkultur z tym związanych. Dla niewtajemniczonych: skrót BDSM można odszyfrować tak: B&D - bondage & discipline (niewola i dyscyplina), D&S - domination & submission (dominacja i uległość), S&M - sadism & masochism (tłumaczenie zbędne). Impreza zaplanowana była na całe popołudnie oraz wieczór i mimo, że na zegarze była dopiero dwunasta, już ciężko było się dopchać do niektórych stanowisk. Na własne życzenie można było dać się związać, oklepać po pośladkach, wybiczować aż do krwi, przekłuć różnie umiejscowionym piercingiem, wytarmosić, wymęczyć, okaleczyć i doprowadzić do wątpliwej jakości ekstazy. Chętnych nie brakowało. Ładna brunetka w różowych majtkach i z krzyżykami z czarnej taśmy na sutkach, stała pokornie z rozciągniętymi na sznurach ramionami, wiązana dodatkowo w okolicach miednicy, niczym szynka, przez rosłego mężczyznę. Może i wyglądało to ciut boleśnie, ale przecież o to w tym chodzi. Brunetka była zachwycona.
Fot. Pixabay
6 z 7
Screen Shot 2016-05-31 at 16
Przy stanowisku obok prezentował się jeszcze lepszy zawodnik. Krew. Krew strumieniami. Gęsia skórka przeszyła moje ciało, kiedy zobaczyłam, jak ochotnik cierpliwie czeka aż mistrz ceremonii wbije mu w skórę ostatni haczyk. Nie uśmiechał się, ale coś mi mówiło, że sprawiało mu to nieziemską przyjemność. Od razu pomyślałam o ofiarnych męczennikach filipińskich, którzy w Wielki Piątek dają się ukrzyżować z własnej woli, albo o Malezyjczykach, którzy podczas święta Thaipusam przebijają się w imię religii kolcami i hakami. Kto by pomyślał, że tak skrajne środowiska jak wyzwoleni seksualnie Amerykanie i gorliwie wierzący hinduiści, mają w gruncie rzeczy takie same potrzeby? A propos religii. Jednak wyłuskałam z tłumu kogoś, kto do niego nie pasował. Gdzieś spomiędzy kolorowych lateksów, falban i skórzanych kombinezonów wypłynął on - zupełnie nie pasujący do reszty człowiek, ubrany wyjątkowo nieprzyzwoicie, jak tę okoliczność. Miał długie spodnie i zwykłą kurtkę zasłaniające prawie każdy fragment jego ciała. Do tego czapka z daszkiem i lekko zbłąkane spojrzenie. Może nie byłoby w tym człowieku nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że w ręku trzymał niczym zwycięski proporzec, żółty transparent z optymistycznym hasłem: „Jesus Christ loves you”. Najwyraźniej próbował nawrócić dziki tłum. Zupełnie niepotrzebnie. Wyglądali przecież na „kochanych przez Jezusa”. W każdym z nich było więcej miłości niż w tym smutnym człowieku z transparentem.
Fot. Pixabay
7 z 7
Screen Shot 2016-05-31 at 16
Nieco dalej, przed knajpo-pralnią, natknęłam się na... lodowy penis. Ot taka rzeźba. Lodowy członek nie miał zbyt wielkich szans na to, żeby się przetrwać, zważywszy zarówno na upał jak i na gapiów – macantów. Nie pomogła kartka z ostrzeżeniem „do not touch”. Zachwyceni przechodnie kładli na nim swoje ciepłe dłonie i przyklejali języki. Udało mi się w końcu coś zjeść, choć śniadaniem bym tego nie nazwała, bo było już po południu. Dzień, którego nie było w planach, miałam wrócić do San Franciso dzień później, okazał się wisienką na torcie całego pobytu w San Francisco. Wypijmy toast za zdrowie przypadków, które chodzą po ludziach; niechaj nigdy nie przestają! Dzięki nim jednego dnia miałam okazję wkroczyć do dwóch jakże różnych światów: sacrum i profanum. Funkcjonujących jednocześnie obok siebie, równolegle, wręcz zgodnie, nie wchodzących sobie nawzajem w rachubę. Tu miłość i tu miłość. A ta jak widać, niejedno ma imię.