Ściana wody. Relacja z wędrówki wzdłuż strefy zdemilitaryzowanej w Korei Południowej
Niewiele osób wie, że Koreę Południową i Północną oddziela nie tylko ogrodzenie, ale częściowo również „ściana” wody. Ten opustoszały i dziewiczy rejon odwiedził Paul Salopek. Oto jego relacja.
- Paul Salopek
Spis treści:
- „Wybuchowa” turystyka w Korei Południowej
- Nieznane oblicze strefy zdemilitaryzowanej (DMZ)
- Najbardziej wysunięte przyczółki Korei Południowej i ich zrelaksowani mieszkańcy
- Przykurzona linia frontu
Strefa zdemilitaryzowana, Korea Południowa, 37° 47’ 20” N, 126° 29’ 19” E
Gigantyczną połać bezludnego terenu oddzielającego Koreę Południową od Północnej można opisać następująco:
Ostatnia zimnowojenna granica świata skończyła w tym roku 71 lat. Zmaterializowała się w 1953 r., gdy zarówno Seul, jak i Pjongjang, pogodziły się z faktem, że konflikt, która pochłonął 2,5 mln istnień ludzkich, skończył się impasem. Oficjalnie oba kraje pozostają w stanie wojny.
Rozległa strefa zdemilitaryzowana (określana niekiedy angielskim skrótem DMZ) ciągnie się przez długich 248 km gór, dolin, opustoszałych wsi i gospodarstw. Oddziela od siebie wrogie armie pasem szerokim na cztery bezludne kilometry.
„Wybuchowa” turystyka w Korei Południowej
Tę umocnioną granicę odwiedza co roku ok. 1,2 mln turystów. Na każdego z nich przypada średnio jedna mina – po obu stronach strefy rozmieszczono ponad milion ukrytych ładunków wybuchowych, by wybić przeciwnikowi z głowy próby inwazji. W potyczkach stoczonych w DMZ w ciągu kilkudziesięciu lat zginęło łącznie ok. 800 żołnierzy północno- i południowokoreańskich, a także amerykańskich; USA są sojusznikiem Korei Południowej.
W 1996 r., po niełatwych negocjacjach, grupa weterynarzy z Korei Południowej uratowała północnokoreańską krowę, która utknęła na rzecznej wyspie w strefie zamkniętej. Incydent ten ujawnia mało znaną prawdę o DMZ – częściowo składa się ona z wody.
Nieznane oblicze strefy zdemilitaryzowanej (DMZ)
Na odcinku 67 km, od betonowego wału przeciwpowodziowego na północ od Seulu aż po brzegi Morza Żółtego, oba kraje mierzą się wrogimi spojrzeniami ponad mulistymi wodami rzeki Han-gang, rozlewającymi się szeroko w rozległym estuarium, a potem rozpływającymi w słonych falach.
Jako że ludzie nie mają wstępu do strefy zdemilitaryzowanej, nie jest wykluczone, że ujście Han-gang należy do najbardziej dziewiczych na świecie. Brzegów nie kalają tu porty ani fabryki, na frontowych wodach nie kołysze się ani jeden prom, boja nawigacyjna czy rybacka łódka.
Krwawy konflikt sprawił, że cały rzeczny ekosystem trwa zastygły poza czasem. Na osuchach, gdzie od dekad nie postała podeszwa kalosza, zagrożone wyginięciem warzęchy małe polują na cefale. Wśród trzcin aż roi się od jelonkowców błotnych. A cały ten mulisty raj można podziwiać zza rzędów wież strażniczych, płotów pod napięciem, pól minowych i zasieków z drutu żyletkowego.
Najbardziej wysunięte przyczółki Korei Południowej i ich zrelaksowani mieszkańcy
Wraz z mym koreańskim towarzyszem przemierzałem te zaciszne rozlewiska przez trzy upalne, letnie dni. Czułem się, jakbym brnął przez krainę nakrytą szklaną kopułą – parną muzealną dioramę. – Jestem jedną z ostatnich, którzy tu zostali – stwierdziła 85-letnia Song Yoon-Yeo, emerytowana rolniczka z zapyziałej wioseczki na wyspie Ganghwa w ujściu Han-gang. – Wszyscy wyjechali do Seulu.
Song przykucnęła pod dziką jabłonią i przy studni prała ubrania. Nie robiło na niej wrażenia, że w zasięgu wzroku ma Koreę Północną – wrogie państwo uzbrojone w głowice atomowe i rządzone przez dyktatora, który wytruł ponoć swoich krewnych. Skarżyła się na zwyczajne problemy. Migracja do miast pustoszyła koreańską prowincję, a dostęp do usług publicznych stawał się coraz gorszy. Ale były i dobre wieści: niedawno w okolicy otworzyła się kawiarnia. – Jeszcze kilka lat temu nie wiedzieliśmy, co to kawa – przyznała Song.
Mieszkańcy Cho-Gang Ri, innej nadrzecznej wsi, upierali się wręcz, że życie tuż obok najmocniej ufortyfikowanej i najpilniej strzeżonej granicy na Ziemi to w gruncie rzeczy najbezpieczniejsze, co może człowieka spotkać. – Ludzie zamartwiają się, co będzie, jeśli znów wybuchnie wojna. Ale tutaj nikt nie wierzy, by to było możliwe – przekonywał Jang Youngchul, który handluje ryżem. – A nawet jeśli, to wiesz co? Oba kraje odpalą rakiety wycelowane w swoje stolice. Nasza wieś jest tak mała, że nikt nie zwróci na nią uwagi.
Tak jak niemal cała południowokoreańska prowincja, Cho-Gang Ri sprawiała wrażenie na wpół opustoszałej. Jang roztaczał jednak wizję złotych czasów, jakie nastaną po zjednoczeniu Korei. Wyobrażał sobie rzekę Han-gang jako szlak handlowy. A póki co, dodał, poletka wzdłuż strefy zdemilitaryzowanej są idealnymi działkami dla znerwicowanych mieszczuchów z Seulu. Wytyczony wzdłuż DMZ „szlak pokoju” dostarcza im podobno relaksu.
Przykurzona linia frontu
W niewyobrażalnym skwarze maszerowaliśmy nim przez wiele dni. Nie spotkaliśmy żywej duszy.
Obserwowaliśmy za to szramę rozcinającą Półwysep Koreański na swoje, gdzie 1 220 000 żołnierzy stacjonuje wzdłuż dziczejącego pasa ziemi. Zamaskowane koszary nad Han-gang poszarzały i pokryły się kurzem. Z wież strażniczych sterczały umundurowane manekiny, też wyblakłe od słońca. Trudno było nie wyobrażać sobie podobnego bezruchu na północnokoreańskim brzegu, gdzie w skwarze pobłyskiwały ciche, zielone wzgórza. Nad rzeką, niczym konfetti, unosiły się stada czapli.
– Przejdź się dowolną ulicą w Seulu i zapytaj kogokolwiek przed czterdziestką, jak często myśli o Korei Północnej albo o strefie zdemilitaryzowanej – radził Lee Junseok, wydawca czasopisma popularnonaukowego i mój tyczkowaty kompan. – Upłynęło zbyt wiele czasu. Nikt już nie wierzy w zjednoczenie. Co nie znaczy, że po dawno odciętej kończynie nie pozostał fantomowy ból.
Pomaszerowaliśmy nadrzeczną ścieżką, w cieniu wysokich bambusów. Wspięliśmy się na betonowe umocnienia, których strzegli południowokoreańscy chłopcy uzbrojeni w karabinki M-4. Oznaczenia pozawieszane na nadrzecznym płocie instruowały dezerterów z Korei Północnej, by nacisnęli guzik i wezwali pomoc: jedzenie, wodę, otwarte drzwi.
Sprzedawca z punktu widokowego na strefę nieopodal Gimpo opowiedział nam o pewnym melancholijnie usposobionym uciekinierze. Spragniony wolności, przepłynął przez rzekę, ale po latach życia w Korei Południowej zmienił zdanie. Pewnej nocy powrócił, przecisnął się pod ogrodzeniem i popłynął na północ. Rzeka miała w tym miejscu prawie dwa kilometry szerokości. Podobno mu się udało. Ale świat nie usłyszał o nim już nigdy więcej.
Towarzystwo National Geographic, zaangażowane w popularyzację i ochronę cudów naszego świata, od 2013 r. finansuje podróżnika Paula Salopka i jego projekt Out of Eden. Szczegółowe informacje o tym przedsięwzięciu znajdziesz tutaj. Możesz też śledzić Paula na platformie X (dawniej Twitter): @outofedenwalk.