Reklama

Już pierwszy łyk singapurskiego powietrza przekonuje mnie, że w tym kraju nie ma tlenu. Oczywiście wiem, że w teorii jest go tyle samo co wszędzie, czyli 21 proc., ale w praktyce nie ma czym oddychać. Jest tak parno, że cienkie okładki mojego paszportu zwijają się po kilku dniach w rulonik. Tak parno, że włosy nie chcą się układać, ale za to zmarszczki magicznie znikają. Tak parno, że gdy idzie się do dentysty, każą oddychać wyłącznie przez nos, bo inaczej narzędzia parują i nie da się nimi pracować. Dwa, trzy miesiące, a buty zaczynają rozkładać się w sza? e. To dlatego najlepsze i najbardziej popularne obuwie w Singapurze to gumowe japonki, którym niestraszna ani wilgoć, ani największe oberwanie chmury (a chmury tutaj obrywają się często i solidnie).

Reklama

Na prognozę pogody nie ma za bardzo co zwracać uwagi. I tak wiadomo, że będzie ok. 30 stopni, nieco słońca, ale i pewnie poleje. Najniższa temperatura odnotowana kiedykolwiek w Singapurze to 19,4 stopnia Celsjusza (w 1934 r.). Najwyższa – 36 stopni. Parasol zawsze warto mieć przy sobie. Jeśli nie na deszcz, to żeby ochronić się przed ostrym słońcem. Mam wrażenie, że Singapurczycy zawsze po ulicach chodzą z parasolką.

PIERWSZY DZIEŃ

10:00
Dzielnica Little India jest dla mnie sporym zaskoczeniem. Czego się spodziewałam? Nieskazitelnie czystych chodników, wypolerowanych fasad i ogólnego poukładania graniczącego z nudą... W końcu Singapur słynie z drastycznego prawa nakazującego porządek. Za śmiecenie – 1 tys. dol. singap. (ok. 2,2 tys. zł) kary. Za jedzenie w metrze – 500 dol. singap. (ok. 1,1 tys. zł). Jeszcze do niedawna nawet posiadanie gumy do żucia niosło ryzyko spędzenia roku w więzieniu (teraz gumę można już w Singapurze kupić, choć tylko w aptekach). A tymczasem okolice ulicy Serangoon to rzeczywiście wycinek Indii, może bez krów, ale ze sporą dozą hinduskiej atmosfery. Kobiety w różnobarwnych sari tłoczą się w małych sklepikach po świeżą okrę, a w powietrzu unosi się zapach egzotycznych przypraw. Do zwiedzenia, co ciekawe, przede wszystkim meczet: Masjid Abdul Gaaoor Mosque, wyjątkowo udana mieszanka stylów mauretańskich, europejskich i hinduskich. Na lunch zaś godna polecenia jest restauracja Glassy Junction (72A Dunlop Street), a szczególnie ich świetnie przyprawiony dal makhani.

13:00
Singapur, jak przystało na miasto wyrosłe przy porcie, to prawdziwa mieszanka etniczna. Są tu Chińczycy (stanowiący większość, bo aż 74 proc. społeczeństwa), Malajowie, Hindusi, Europejczycy i potomkowie chińskomalajskich związków nazywani Peranakan. Najlepiej zaś tę mieszaninę kultur zauważyć, chodząc po centrum Singapuru – jak łatwo z Małych Indii przenieść się do Chinatown albo dzielnicy arabsko-malajskiej. Każda z nich zaś to odrębny świat. W Kampong Glam dokąd udaję się z Little India, zamiast zapachu curry w powietrzu unosi się aromat z szisz, a zamiast sari w sklepach sprzedaje się dywany i chusty do zakrywania włosów. Najlepszym miejscem na wypicie kawy jest deptak Bussorah, nad którego północnym końcem górują złote kopuły Meczetu Sułtana. To najważniejsze miejsce kultu dla tutejszych muzułmanów, czy to pochodzenia arabskiego, malajskiego, czy tamilskiego. Wnętrze niestety nieco rozczarowuje (chyba że kogoś zafascynuje ogromny dywan o powierzchni 4 tys. m2). Dodatkowego koloru Bussorah Street dodają różnobarwne, filigranowo wykończone kamienice, w których mieszczą się sklepy z antyka- mi i małe restauracyjki. A nad tym wszystkim – strzeliste palmy. Moją ulubioną ulicą jest jednak Haji Lane, wąska alejka wciśnięta pomiędzy pomalowane na intensywne czerwienie i żółcie zabytkowe domy, o ścianach artystycznie zdobionych graffiti (tak, nawet w tej krainie ładu i porządku). To tu mieszczą się najbardziej oryginalne singapurskie butiki, do których czasem trzeba wspiąć się wąskimi, stromymi schodami albo przestąpić przez wygrzewającego się w progu kota. Do wyszperania są tu kreacje lokalnych projektantów, oryginalne akcesoria czy np. ekologiczne suknie wieczorowe uszyte z bambusa (Zhai, 82 Haji Lane).

15:00
Żeby odpocząć od chodzenia, wybieram się na Sentosa Island, czyli do parku rozrywki Singapuru. W tutejszym Universal Studios można pojeździć zapierającą dech w piersiach kolejką Battlestar Galactica, odwiedzić Jurassic Park i Shreka, zaś w akwarium Underwater World ponurkować z rekinami. Dla mnie jednak największą atrakcją jest egzotyczna plaża ocieniona palmami: Tanjong Beach. Co z tego, że sztuczna, że piasek przywieziony z Malezji? I tak wszystko wygląda jak na pocztówce, fale rozbijają się na brzegu, a słońce opala. Tylko rozłożyć kocyk, w pobliskiej kawiarence zamówić drinka (oczywiście z papierową parasolką) i voila – pełen relaks. A jedyne co przypomina, że to jednak nie Karaiby, a Singapur, to sunące do portu ogromne sylwetki statków na horyzoncie.

18:00
Pod wieczór spalona słońcem wracam do centrum miasta. Czas na kolację w prawdziwie singapurskim stylu – czyli w tzw. hawker centre. To kompleks, w którym pod jednym dachem skupiają się liczne niewielkie, ale za to niebywale tanie restauracyjki (główne dania oferowane są w cenach od ok. 1 do 4 dol. singap.). Fioletowa linia metra zabiera mnie od brzegu wyspy Sentosa do stacji Outram Park w Chinatown. Niedaleko stąd mieści się jeden z najsłynniejszych singapurskich hawker centres, Maxwell Food Centre (11 South Bridge Road). Miejsce samo w sobie nieszczególne – ogromny spadzisty dach, rodzaj hali bez ścian. A w środku gwar, kakofonia zapachów i ponad setka maleńkich stanowisk oferujących wyśmienity przegląd azjatyckiej kuchni. Najlepszych kucharzy zaś można rozpoznać po długości kolejki, jaka ustawia się po ich dania. Czasem trzeba odstać nawet i 45 min. Tam gdzie ja się wybieram, kolejka jest krótsza. Jestem wegetarianką, zamawiam tofu smażone w sosie chili. Palce lizać.

20:00
15 min. na piechotę od Maxwell Food Centre i już jestem w Clarke Quay. To tutaj bawi się nocą Singapur. Nawet w poniedziałek wieczór liczne tutejsze knajpki pełne są po brzegi. W The Clinic Bar warto spróbować drinków z kroplówki (do picia przez słomkę, nie dożylnie) w stylizowanym na szpital barze, gdzie kelnerki przebrane są za lekarki, a siedzi się w wózkach inwalidzkich. Jeśli zaś komuś takie medyczne skojarzenia nie odpowiadają, może sprawdzić aktualne notowania piw na „giełdzie” Beer Market, gdzie ceny zmieniają się co pół godziny w zależności od popytu.


DRUGI DZIEŃ

10:00
Spacerując ulicą Orchard zwłaszcza w weekendy, można odnieść wrażenie, że w tym samym momencie przechadza się tędy połowa mieszkańców Singapuru. Powód? Zakupy. Kiedyś były tu sady i plantacje gałki muszkatołowej. Dziś królują ogromne domy handlowe: Tangs, Takashimaya, The Heeren. W Singapurze zakupy to niemal sport narodowy, a Orchard Road jest niewątpliwie jego główną areną. Dla tych o grubych portfelach są butiki Versace, Gucci czy Ti? any. Dla tych o cieńszych – Marks and Spencer czy Zara. Nawet jeśli nie jest się zbytnim zakupoholikiem, warto zobaczyć to szaleństwo. Do przegryzienia zaś lokalny przysmak – sprzedawane na ulicy lody w kromce tostowego chleba.

13:00
Z harmidru „ulicy ogrodów” Orchard Road uciekam do prawdziwych ogrodów – tych botanicznych. Choć nie mogę powiedzieć, że to oaza ciszy: cykady, egzotyczne ptaki – tym razem to natura hałasuje wokół. Najbardziej wart wizyty jest National Orchid Garden – największy na świecie ogród orchidei. Jest ich tu aż 1 tys. gatunków plus 2 tys. hybryd. Naprawdę jest czym nacieszyć oczy. Szczególnie dużo czasu spędzam w pełnej mgły „chłodziarni” (Cool House). I choć rosnące tutaj wysokogórskie orchidee są delikatne i piękne, muszę przyznać, że innym ważnym po wodem, dla którego nieśpieszno mi z wyjściem, jest panujący tu niezmiernie odświeżający chłód.

15:00
10 min. jazdy taksówką od ogrodów botanicznych i już jestem w miejscu, gdzie zaczęła się historia Singapuru: pod posągiem brytyjskiego męża stanu sir Thomasa Stamforda Rafflesa uważanego za założyciela tego miasta-państwa. To właśnie tu, na brzegu rzeki, miał on w 1819 r. po raz pierwszy postawić stopę na singapurskim lądzie. Obecnie nazwa „Raffles” jest w Singapurze synonimem jakości i luksusu. Jest więc i Raffles Hospital (pięciogwiazdkowa prywatna klinika), jest prestiżowa szkoła Raffles Girls’ School, no i oczywiście jeden z najsłynniejszych hoteli świata – Raffles Hotel (1 Beach Road). Spacer od pomnika w kierunku tego luksusowego (i oczywiście drogiego) hotelu to wyprawa w kolonialną przeszłość Singapuru. Szczególne wrażenie robi na mnie monumentalny budynek sądu najwyższego i sąsiadujący z nim gmach ratusza – dowód na to, że na początku XX w. Brytyjczycy brali Singapur bardzo serio. Jednak dopiero na wewnętrznym, kipiącym tropikalną zielenią dziedzińcu Raffles Hotel czuję się, jakbym rzeczywiście przeniosła się w czasy, kiedy zatrzymywał się tu Joseph Conrad i Rudyard Kipling. Jedyne czego mi brakuje, to korkowy kapelusz.

17:00
Najciekawsze (i najstarsze) świątynie Singapuru mieszczą się w miejscu dość nietypowym – w szklano-stalowym centrum biznesowym nazywanym przez tubylców CBD – Central Business District ( jeden przystanek kolejki od ratusza). Na tle drapacza chmur banku OCBC taoistyczna świątynia Spokojnego Morza (Wak Hai Cheng Bio, 30B Phillip St.) wygląda jak wyjęta z innego świata – świata łodzi rybackich czy handlarzy opium. Zaledwie 400 m dalej jest równie misterna Świątynia Niebiańskiej Szczęśliwości (Thian Hock Keng, 158 Telok Ayer St.) – kolejna ostoja spokoju w biznesowym harmidrze CBD. Dziś trudno uwierzyć, że kiedy wybudowano ją w 1821 r., znajdowała się na brzegu morza.

Jak dla mnie jednak najbardziej wyciszającym miejscem w całym mieście jest czwarte piętro w nowo wybudowanej świątyni Relikwii Zęba Buddy (Buddha Tooth Relic Temple, 288 South Bridge Road). Tuż za progiem budynek ten szokuje złotem – wszystko tu lśni i mieni się: od ogromnego posągu Buddy po su? t, ściany i lampy. Na czwartym piętrze również nie brakuje złota: ząb Buddy (co do którego niektórzy eksperci mają wątpliwości, czy nie należał do jakiegoś zwierzęcia) otoczony jest stupą wykonaną z 480 kg 24-karatowego złota wysadzanego 600 szmaragdami. To co tworzy atmosferę tego miejsca, to monotonne inkantacje mnichów, rozłożone pod ścianami poduszki do medytacji i delikatny zapach kadzideł: wszystko to razem wzięte powoduje, że nie chce się stąd wychodzić.

18:30
Kiedy opuszczam świątynię Relikwii Zęba Buddy, uderza mnie chaos i kakofonia ulicy: jestem w samym sercu Chinatown. Na sprzedaż jest wszystko – od (nielegalnych) medykamentów z kości tygrysa, przez zabytkowe azjatyckie meble, po typowo turystyczne pamiątki. Po dwóch dniach chodzenia najbardziej kuszą mnie jednak niezliczone salony tradycyjnej chińskiej refleksologii stóp. Zwłaszcza że nie jest drogo: pół godziny terapii za 20 dol. Naciskanie odpowiednich punktów na moich stopach ma poprawić działanie moich narządów wewnętrznych, ułatwić przepływ energii Qi i oczywiście – zrelaksować. Niestety robię strategiczny błąd. Na pytanie, czy ma być masaż delikatny, czy mocny, wybieram „średni”. Okazuje się, że drobna Chinka ma palce ze stali. Po pół godzinie (i licznych prośbach o „lżej”) mój masaż kończy się siniakami. Dopiero potem dowiaduję się, że jeśli chce się czegoś bardziej dostosowanego do europejskiej skóry, trzeba iść do salonu odnowy uczęszczanego przez mieszkających tu obcokrajowców. Mądry Polak po szkodzie.

19:00
Dość obolała i niestety niezbyt zrelaksowana kuśtykam w kierunku Sri Mariamman (244 South Bridge Road), najstarszej i najbardziej uroczej świątyni hinduistycznej Singapuru. Wita mnie niesamowicie kolorowa brama z wieżą jakby ulepioną z różnorakich bóstw. A w środku – jeszcze więcej barw, mitologicznych potworów i bogów. Tra? am akurat na nabożeństwo, więc świątynia pełna jest gwaru, tradycyjnej muzyki i szelestu sari. Na kolację zaś udaję się do restauracji Eight Treasures (282A South Bridge Rd). Składam zamówienie i na stole pojawia się wieprzowi- na w sosie miodowym, kaczka po pekińsku i ryba na ostro. Wszystko wyśmienite i... zupełnie bezmięsne. Eight Treasures to typowa lokalna restauracja wegetariańska oferująca tzw. pseudomięso (mock meat) wyrabiane z soi i warzyw. Warto dać się oszukać.

21:00
Ostatnie spojrzenie na Singapur nocą: z 63. piętra baru 1 Altitude (1 Raffles Place) widać cały kraj. Tylko dla osób pozbawionych lęku wysokości.

INFO

Ludność: 5 mln.

Położenie: Azja Środkowo-Wschodnia, na północy sąsiaduje z Malezją.

Język: w teorii angielski.
W praktyce często tzw. singlish, czyli mieszanka angielskiego, malajskiego, hokkien, mandaryńskiego, tamilskiego.

Waluta: dolar singapurski, 1 SGD

Cały rok. Ciekawym okresem jest Chiński Nowy Rok (przypada w styczniu lub lutym), kiedy miasto dekoruje się na czerwono i odbywają się parady. Jeśli zaś na zakupy, to najlepiej podczas Wielkiej Singapurskiej Wyprzedaży, w tym roku od 27 maja do 24 lipca.

Obywatele polscy mogą wjeż­dżać i przebywać w Singapurze do 90 dni bez wizy. www.ica.gov.sg

Loty z większości dużych por­tów europejskich oferują m.in. Sin­gapore Airlines, Air France, Alita­lia, British Airways, Iberia etc.

Najlepiej kolejką miejską MRT oraz taksówkami, które nie są drogie, choć czasem trudno je złapać. Jeśli przyjeżdża się na dłużej, warto kupić kartę EZ-link dającą zniżki na przejazdy i ułatwiającą korzystanie z autobusów i kolejki (wystarczy ją zeskanować). Do nabycia m.in. w sklepach 7 Eleven.

Uwaga na komary! W Singapurze występuje tzw. gorączka denga. W przypadku nagłej gorączki i bólu głowy warto udać się do lekarza. I unikać ibuprofenu oraz aspiryny, ponieważ mogą one spowodować, że choroba przyjmie postać gorączki krwotocznej (bezpiecznym lekiem jest paracetamol).

Można bezpiecznie pić wodę z kranu.

Restauracje w Singapurze są oficjalnie oceniane pod względem czystości od A (najczystsze) po D (zdecydowanie unikać). Odpowiedni certyfikat musi być wywieszony w widocznym miejscu

NIEPEŁNOSPRAWNI

Singapur to dla osób na wózku jeden z najbardziej przystępnych krajów w Azji. Największe problemy dotyczą komunikacji miejskiej.

Singapore’s National Council of Social Service (170 Ghim Moh Rd) oferuje darmowe kopie informatora Access Singapore o usprawnieniach dla osób niepełnosprawnych w hotelach, sklepach, kinach itd. Ciekawe informacje zawiera też strona The Disabled People's Association: www.dpa.org.sg, np. numery do taksówek przystosowanych dla osób na wózkach.

Ostrożnie z wwożeniem leków do Singapuru – na import niektó­rych trzeba mieć zezwolenie. Wię­cej: www.hsa.gov.sg.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama