Reklama

W tym parku nie zobaczycie Wielkiej Piątki – uprzedza kierowca naszego dżipa. Wchodzące w jej skład lwy, bawoły, lamparty oraz nosorożce w Parku Narodowym Jeziora Nakuru owszem, występują, ale słoni brak! Są za to flamingi. A także 450 innych gatunków ptaków. Park Jeziora Nakuru położony jest tuż pod równikiem. Stojąca przy szosie tablica wskazująca, którędy dokładnie biegnie równoleżnik zero, to popularne wśród turystów miejsce. Jedną z atrakcji jest doświadczenie z wodą wyciekającą z otworu miednicy. Wrzucona na wodę zapałka pokazuje, że wir, jaki się tworzy na półkuli północnej, kręci się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. To samo doświadczenie zrobione od strony półkuli południowej powoduje wir w stronę odwrotną. Na samym równiku wirów nie ma. Zatrzymujemy się na krawędzi wielkiej skarpy. Wysokościomierz w zegarku wskazuje 2300 m n.p.m. – to wyżej niż nasz Kasprowy, choć sceneria zupełnie inna niż w Tatrach. W końcu to płaskowyż. Dużo niżej, w dole, rozciąga się Wielki Rów Afrykański. Ten powstały 12 mln lat temu twór geologiczny (po prawdzie kilka rowów) ciągnie się przez 6 tys. km, od Syrii po Mozambik. Mamy zjechać na jego dno. Tam właśnie położone jest jezioro Nakuru. Nakuru w języku Masajów znaczy „kurz” lub „zakurzone miejsce”.

Reklama

Masajowie to najsłynniejsze plemię tego regionu Afryki, co sprawia, że wszędzie można kupić ich rękodzieło (jak skarżą się Masajowie, coraz częściej podrabiane przez inne plemiona). Ale by spotkać prawdziwych Masajów, trzeba obecnie zjechać bardziej na południowy zachód (najlepiej w rejony rezerwatu Masai Mara). Przy samym Nakuru mamy zdecydowanie większe szanse na spotkanie z Kikujami, najliczniejszą spośród ponad 40 grup etnicznych Kenii. Kurzu jest dużo. Odczuwamy to zaraz po minięciu bramy parku, wjeżdżając na nieutwardzoną drogę. Zresztą co tam kurz, kiedy wita nas stado pawianów. Gwiazdami zdjęć stają się maluchy jadące na grzbiecie matek albo przyczepione pod ich brzuchami. Jest już popołudnie – idealna pora na oglądanie zwierzaków. Mijane stado impali nawet nie zwraca na nas uwagi. Te zgrabne antylopki nazywane są powszechnie McDo­nald’sami. To nawiązanie do widocznych na ich zadach charakterystycznych pasków przypominających logo słynnego koncernu. Inna sprawa, że to rzeczywiście „biegający fast food”. Dla lwa czy lamparta impale stanowią jedną z najłatwiejszych zdobyczy. Następny fotostop wymuszają guźce. – Kenia Express! – śmieje się kierowca. Żartobliwe porównanie rozumiem dopiero wtedy, gdy spłoszony zwierzak zaczyna szybko biec. Jego ogon wypręża się tak, że wygląda jak antena radiostacji. Chwilę potem, w gąszczu akacji, naszą uwagę skupiają dostojne żyrafy. To żyrafy Rotszylda sprowadzone do Parku Jeziora Nakuru dla ochrony przed kłusownikami. „Róg” żyrafy (w rzeczywistości twarda chrząstka) to surowiec ceniony w azjatyckiej medycynie, a także jako materiał na zakazane obecnie pamiątki. – Wiecie, że żyrafy śpią zaledwie 15 min na dobę? – pyta kierowca. Nie wiemy. Zastanawiamy się, czy im współczuć, czy zazdrościć.

Przyjechaliśmy tu jednak przede wszystkim dla flamingów, kierujemy się więc do brzegów jeziora. O tyle ciekawego, że alkalicznego (sodowego). Ze względu na okoliczne wulkany obszar tej części Rowu Afrykańskiego został pokryty popiołami zawierającymi węglan sodu. Woda spływająca w czasie deszczy wypłukuje sód do jeziora, a że jest ono bezodpływowe, sód pozostaje w jeziorze, powodując zwabiające flamingi zasolenie wody. Oficjalne dane mówią, że powierzchnia jeziora Nakuru waha się od 5 do 45 km². Skąd taka rozbieżność? W porze suchej jezioro się kurczy (były lata, kiedy obawiano się, że w ogóle zniknie), zaś po silnych ulewach się rozlewa. Kiedy wody jest za dużo (średnia głębokość to 2,3 m, ale po deszczach bywa i 3,5 m), robi się na tyle głęboko, że flamingi nie są w stanie wydziobywać pożywienia, czyli alg. Inny problem, że nadmierna ilość deszczówki rozrzedza alkaliczne wody, co na algi źle wpływa. W tej sytuacji coraz częściej flamingi przenoszą się w poszukiwaniu dostatku pożywienia nad inne jeziora Wielkiego Rowu – np. Rudolfa czy Bogorię. Ale przyczyn zmuszających flamingi do szukania lepszych miejsc jest więcej. Także coraz liczniejsze zanieczyszczenia pochodzące ze ścieków komunalnych i przemysłowych (efekt rozwoju pobliskiego miasta) czy zamulanie jeziora będące efektem m.in. erozji gleb (po tym jak okoliczne lasy przekształcono w farmy).

Na nas flamingi jakby czekały. Z zapałem fotografujemy różowy przybrzeżny pas, który utworzyły. Bywa, że nad Nakuru zbiera się nawet 2 mln czerwonaków, jak nazywa się te ptaki po polsku. Niestety ich obecność kłóci się trochę ze zwiększającą się populacją pelikanów. Tych przybyło, po tym jak jezioro zostało zarybione tilapią (tę akceptującą alkaliczną wodę rybę sprowadzono w ramach walki z komarami). Tak na marginesie, pelikany opracowały sobie ciekawą technikę łowienia – formują szyk w podkowę, po czym trzepocąc skrzydłami o wodę, zaganiają ryby na płycizny, gdzie je z łatwością wyłapują. Ale inne ptaki też przykuwają naszą uwagę. Choćby ociężałe marabuty, w Afryce bardzo pożyteczne, bo zjadające różne resztki i padlinę. – Mamy z nimi problemy, bo wyjątkowo wysoko latają i zderzają się z samolotami – krzywi się kierowca. Marabuty to gatunek bociana, choć takiego niezachwycającego specjalnie urodą [nie bez powodu znalazły się wśród 10 najbrzydszych zwierząt świata według Travelera.

W przeciwieństwie do bocianów żółtodziobych, które wyglą­dają elegancko i stylowo (żółty dziób doskonale komponuje się z biało-czerwoną głową). Obok nich pałętają się też ibisy – łatwo rozpoznawalne po zakrzywio­nym dziobie, wzbudzające sympatię gęsi egipskie, zaś wysoko na drzewie dostrzegamy afrykańskiego orła bielika tutaj określanego jako „rybołowca”. To dzięki ptakom rozpoczęto ochronę tych terenów. W 1961 r. utworzono tu ptasie sanktuarium, które parkiem narodowym stało się 7 lat później. Mało tego, od 2011 r. jezioro Nakuru wraz z innymi pobliskimi jeziorami (Bogoria i Elementaita) zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Stado różowych flamingów zwanych czerwonakami. (FOT. Anup Shah/BEW) Teraz park jest ogrodzony. To ze względu na wspomniane żyrafy oraz sprowadzone nosorożce – w dwóch kolorach. W skali całej Afryki białe są bardziej zagrożone wyginięciem, ale w Parku Jeziora Nakuru jest ich akurat więcej niż czarnych kuzynów, bo około 70. Mamy szczęście, bo widzimy jedne i drugie, choć początkowo w ogóle ich nie rozróżniamy. Wbrew nazwom żaden nie jest biały ani czarny, bo oba są… szare. Biały jest większy, cięższy, łagodniejszy. No a różni się od czarnego tym, że ma na karku masywny garb i inny kształt pyska – bardziej wydłużony, z obwisłą na dole, szeroką wargą. To właśnie ona wprowadziła zamieszanie z nazwą – w języku afrykanerskim słowo „szeroki” brzmiało „wyd”, co zostało mylnie przetłumaczone przez angielskich osadników jako white („biały”). Tak czy owak nosorożce w Nakuru mogą czuć się bezpieczne. Niestety coś za coś – ogrodzenie, jakie trzeba było w trosce o nie postawić, wyeliminowało słonie, które mają w genach potrzebę przemieszczania się. Białe nosorożce tak naprawdę są brązowo-szare (FOT. Anup Shah/BEW) Już mamy jechać na nocleg do parkowego lodżu, kiedy słyszymy wymieniane przez radio informacje, że są lwy! Skoro tak, to jedziemy. Już z daleka widzimy zgrupowanie kilku samochodów, co oznacza, że musi być tam coś ciekawego. Faktycznie, na wysokiej skarpie leżą obok siebie zblazowane dwie lwie samice. Samiec też pewnie gdzieś w pobliżu jest, może ukrył się w wysokiej trawie. – A węże tu są? – pytamy kierowcę. Okazuje się, że jak najbardziej. I to nie byle jakie – wyjątkowo wielkie pytony. Podobno czasem można je zobaczyć zwisające z konarów drzew.

Ponieważ nocnych safari w Parku Narodowym Jeziora Nakuru nie ma, na kolejne spotkanie ze zwierzakami wyjeżdżamy dopiero bladym świtem kolejnego dnia. No cóż, co jak co, ale na safari zapomnijmy o długim wylegiwaniu się w łóżku. Na dobry początek mamy wielkie stado antylop gnu wymieszanych z zebrami. Kierowca tłumaczy, że oba gatunki doskonale się uzupełniają. Gnu mają kiepski wzrok, tak więc funkcję obserwatorów pełnią zebry. Za to zebry nie za bardzo radzą sobie z wyszukiwaniem źródeł wody, tak więc polegają na gnu, które mają do tego wrodzony talent. Jedziemy zobaczyć swego rodzaju ewenement – las euforbii. To trująca roślina z gatunku wilczomleczy (trucizna jest w jej mlecznym soku), tutaj osiągająca imponujące, kilkunastometrowe rozmiary. Ze względu na swój wygląd przypominający wieloramienny świecznik nazywana drzewem kandelabrowym. Po jakimś czasie z prozaicznego powodu – toalety (na safari ze względu na dzikie zwierzęta nie można tak sobie, dowolnie, pójść w busz) – jedziemy na Klif Pawianów (Baboon Cliff). To miejsce, gdzie oficjalnie można wyjść z samochodu i… nim zdążamy się zorientować, mamy w środku nieproszonego gościa, który sprytnie wskakuje przez otwarty dach. Pół minuty i po pysznych kanapkach na lunch nie ma śladu. Wprawdzie uzbrojonemu w kij kierowcy udaje się intruza przepłoszyć, ale za nasz brak gościnności małpa mści się dość perfidnie – na siedzeniu zostawia cuchnące odchody. Aby ochłonąć po utarczce z „krewnym”, idziemy popatrzeć na widoki. Ze stromego klifu widać zamglone nieco jezioro, pokazujemy sobie przejechaną trasę. Rozmowy przerywają biegające blisko nas śmieszne zwierzaki przypominające trochę nutrie, choć według naukowców genetycznie spokrewnione ze… słoniem. – W języku suahili to pimbi – informuje kierowca. – Po angielsku: hyrax – dopowiada jakiś stojący obok mzungu (tak w Kenii mówi się o białych turystach). – A po polsku góralek! – uzupełniam.

W Parku Jeziora Nakuru trudno się zgubić – punktami orientacyjnymi są jezioro oraz skarpa Wielkiego Rowu Afrykańskiego. Niektóre z charakterystycznych miejsc noszą jeszcze specjalne nazwy. Jedno z nich to Honeymoon (Miesiąc Miodowy), jest też Out of Africa (Pożegnanie z Afryką), a także Wzgórze Lwa (Lion Hill). No właśnie, lwy już widzieliśmy, teraz marzy nam się lampart. – Mówisz i masz! – zapewnia kierowca i… kwadrans później stajemy przed drzewem, na konarze którego wyleguje się dystyngowane kocisko. Widać przy nim resztki antylopki. Lamparty mają zwyczaj wciągać na górę swoje zdobycze, bo nie zamierzają się dzielić nimi z innymi chętnymi w postaci lwów czy hien. Kilka godzin porannego safari mija nam błyskawicznie. Widzieliśmy sporo, bo atutem Parku Narodowego Jeziora Nakuru jest duża koncentracja zwierząt na stosunkowo niewielkiej przestrzeni. Czas jednak opuścić to miejsce, aby zobaczyć jeszcze jakiś inny park. Do zaliczenia Wielkiej Piątki brakuje nam przecież słonia! Poza tym słowo „safari” ma dwa znaczenia. W rozumieniu turystów jest to polowanie na zwierzaki (w obecnych czasach – fotograficzne), ale w języku suahili „safari” to po prostu – „podróż”. Kikujowie w tradycyjnych strojach. To największa, bo licząca aż 5 mln osób grupa etniczna Kenii. (FOT. Niels Busch/Getty Images/FPM) NO TO W DROGĘ: Jezioro Nakuru (Kenia) - czas: 8 dni, koszt: 4 tys. zł (w tym bilet lotniczy) INFO ■ Położenie: Park Narodowy Jeziora Nakuru (Lake Nakuru National Park) znajduje się ok. 170 km na północny zachód od Nairobi, koło miasta Nakuru (trzecie co do wielkości miasto Kenii). Powierzchnia parku to 188 km².
■ Języki: urzędowymi w Kenii są angielski i suahili.
■ Waluta: szyling kenijski; 1 KES = 3,66 zł.

KIEDY ■ Ponieważ park jest ogrodzony, zwierzęta z parku nie migrują, a to oznacza, że pora roku nie ma wpływu na to, co możemy zobaczyć. Jeśli chcemy zminimalizować ryzyko deszczu, przyjedźmy między lipcem i grudniem lub między styczniem i marcem. Niestety coś za coś – w tym czasie park jest najbardziej zatłoczony, a ceny w lodżach najwyższe. WIZA ■ Polacy mogą dostać ją na granicy po zapłaceniu 50 dol. Zdjęcia nie są potrzebne.

DOJAZD ■ Z Nairobi do Nakuru jest autostrada. Zamiast jechać, można dolecieć – lot ze stolicy trwa 25 min.

NOCLEGI ■ Na terenie parku są tylko dwa lodże (hotele): Sarova Lion Hill Lodge i Lake Nakuru Lodge. W każdym z tych miejsc ceny zaczynają się od 200 dol. za pokój jednoosobowy i 300 dol. za dwuosobowy z pełnym wyżywieniem (taniej, jeśli jedziemy z biurem podróży, które ma zwykle wynegocjowane stawki).
■ Tańszą opcją są kempingi. Jest ich na terenie parku kilka, ale nie na wszystkich jest woda.
■ Jeśli chcemy mieć nocleg pod dachem po niższej cenie, trzeba szukać poza parkiem – w pobliskim mieście Nakuru jest np. Nakuru Backpackers Hostel, gdzie można przespać się już za 10 dol. od osoby, a z propozycji o wyższym standardzie – Merica Hotel.

JEDZENIE ■ Do wyboru jest albo jedzenie w lodżach (nawet jeżeli nie jesteśmy w nich zakwaterowani, możemy wykupić bufetowy lunch lub kolację), albo suchy prowiant (można zamówić w lodżu albo zrobić zapasy poza parkiem).
■ Przykładowe ceny w Nakuru Lodge: bufet z lunchem – 750 szylingów, bufetowa kolacja 850, suchy prowiant – 600. Żadnych sklepów spożywczych, barów czy restauracji (oprócz tych w lodżach) na terenie parku nie ma. Są za to wyznaczone miejsca piknikowe.

ZDROWIE ■ Szczepienia nie są wymagane, ale przynajmniej przeciwko żółtaczce i żółtej febrze dobrze jest mieć. Wskazana profilaktyka antymalaryczna.

WARTO WIEDZIEĆ ■ Dorośli niebędący obywatelami Kenii za każdy dzień pobytu w Parku Jeziora Nakuru płacą 80 dol., dzieci i studenci 40 dol. Uwaga: dobrze jest mieć ze sobą dolary, bo przeliczniki na szylingi w kasach parkowych są bardzo niekorzystne! Dodatkowo płaci się za samochód – to już w szylingach (auto 6-osob. – 300 szylingów).
■ Ceny zorganizowanego safari (samochód plus kierowca) to 80–100 dol. od osoby za dzień.
■ Wskazany na safari ubiór to stonowane kolory (najlepiej khaki lub jasne, nic jaskrawego).
■ Nie wolno podjeżdżać zbyt blisko zwierząt (przyjmuje się granicę minimum 20 m). Obserwowanie prowadzi się przy wyłączonym silniku, w ciszy.
■ Pamiętajmy o budżecie na napiwki. W Kenii daje się je na każdym kroku.
■ Jeśli mamy sprzęt do ładowania w kontaktach (telefony, aparaty, kamery), weźmy odpowiednią ilość adapterów – w Kenii obowiązują wtyczki „brytyjskie” (trzybolcowe).
■ Standardem w lepszych kenijskich hotelach i lodżach jest czajnik w pokoju. Plus darmowa herbata, kawa i woda mineralna.

Reklama

WWW
■ www.kws.org
■ www.webkenya.com

Reklama
Reklama
Reklama