Reklama

Na twarzy maska dla ochrony przed pyłem. Na głowie latarka do oświetlenia pod ziemnego korytarza. W dłoni szpachelka i pędzel. Tak uzbrojona ruszam codziennie do pracy. Warstwa po warstwie usuwam piasek z zasypanego tunelu, wzbijając w powietrze drobiny kurzu. Z pomocą miejscowych mężczyzn odkopałam już głęboki na 3 m szyb i początek podziemnego korytarza biegnącego stąd do komory grobowej. Jest duszno i gorąco. Za to na zewnątrz zimno i wieje. Kilka dni temu rozpętała się hawa – zimny wiatr, który w Sudanie najczęściej pojawia się w pierwszych miesiącach roku. Dokładnie w tym samym czasie, kiedy do Sudanu przyjeżdżamy my, czyli misja archeologiczna od kilkunastu lat badająca cmentarzysko w Az-Zumie.

Reklama

W tym sezonie zbadamy w sumie dwa z trzydziestu tumulusów (kurhanów), jakie znajdują się w Az-Zumie. Ich część naziemną – wysokie na kilka metrów nasypy z kamieni i piasku – dobrze widać na powierzchni. Na podstawie znalezisk kierownik misji, dr Mahmoud El-Tayeb, Sudańczyk od lat mieszkający w Polsce, datuje je na IV–VI w. n. Dawni podróżnicy sądzili mylnie, że tutejsze kurhany to pozostałości dużo starszych piramid. I nie ma się co dziwić, bo tych w Sudanie jest więcej niż w Egipcie – łącznie ponad 200.

Część piramid znajduje się w pobliżu naszego stanowiska. W piątek, dzień wolny od pracy, odwiedzamy oddaloną o 10 km nekropolę królewską w El-Kurru. Tutaj, i w pobliskim Nuri, chowano nubijskich władców, którzy podbili Egipt i panowali nad nim jako XXV dynastia w VII i VI w. p.n.e. Oglądamy piramidy i mastaby, a konserwatorzy z zaprzyjaźnionej amerykańskiej misji pokazują nam podziemia, oświetlając latarniami kolejne fragmenty ścian. A kiedy z ciemności wyłaniają się postaci bogów, faraonów i hieroglifczne teksty z księgi umarłych, czuję się jak bohaterka flmu o Indianie Jonesie – moim idolu z dzieciństwa.

Najliczniejsza i najsłynniejsza w Sudanie grupa piramid znajduje się w Meroe, ponad 200 km na północ od Chartumu. Jedziemy tam już po zakończeniu naszych prac wykopaliskowych w Az-Zumie, zanim większość członków misji poleci do Polski. Na tzw. północnej nekropoli w Meroe nie ma prawie nikogo oprócz nas. Strzeliste stożki grobowców wystają znad złocistych wydm, wieczorne słońce wydobywa ze ścian kaplic kształty reliefów, a wokół przechadzają się dostojne wielbłądy. Idealne miejsce dla miłośników archeologii i poszukiwaczy ciszy!

TANIEC DLA ALLAHA

Postanawiam zostać w Sudanie na kolejne dwa tygodnie i poznać współczesne oblicze kraju. W piątkowe popołudnie jadę do Omdurmanu oddzielonego od Chartumu jedynie korytem Nilu Błękitnego. Rozgrzane miasto bucha żarem. Ulice pustoszeją, znikają uliczni sprzedawcy, rzednie masa aut i tuk-tuków. Za to na cmentarzu Hamad al Nil gęstnieje tłum. Wyznawcy islamu związani z sufckim bractwem Quadriyah zbierają się, jak co piątek, na wspólną modlitwę.

Zakrywam włosy chustą, jak nakazuje zwyczaj, zdejmuję buty i wchodzę do grobowca zmarłego w XIX w. szejcha, którego imieniem nazwano cmentarz. W środku panuje ścisk, dźwięk bębnów przeplata się z modlitewnym śpiewem. Część osób przyszła tu po błogosławieństwo, inni z nadzieją na uzdrowienie. Ci drudzy, wsuwając dłonie pomiędzy drewniane szczebelki, starają się dotknąć spoczywającego za przegrodą sarkofagu. Na zewnątrz pojawiają się pierwsi derwisze – sufccy mistycy i asceci, którzy we wspólnej modlitwie i ekstatycznym tańcu szukają bezpośredniego kontaktu z Allahem. Ubrani w patchworkowe kostiumy ozdobione zwierzęcą skórą, z włosami splecionymi w dredy, w wymyślnych nakryciach rozpoczynają powoli zikr – rytualny taniec ku czci jedynego Boga.

Wciśnięta między kobiety, gapiów i nielicznych turystów zanurzam się w zapachu kadzideł, świetle ostatnich promieniach słońca i dźwiękach modlitewnych śpiewów. – La ilah il Allah – nie ma Boga prócz Allaha, powtarzają derwisze, coraz szybciej krążąc wokół placu przed grobem szejcha.

Suf w zielonej galabii zagrzewa młodych derwiszy do śpiewu. Inny, w stroju ze skrawków tkanin, podskakuje, kręci się w kółko, wbijając wzrok wysoko w niebo. Do tej pory spokojny derwisz z długimi dredami wiruje wokół własnej osi, a potem pada nieprzytomny na ziemię. Nad Hamad al Nil jeszcze przez kilka godzin unoszą się modlitewna ekstaza i dudnienie bębnów. Cmentarz pustoszeje dopiero po zmroku.

APETYT NA WIELBŁĄDA

– Souq Jamal – informuję kierowcę minibusa, a on kiwa głową na znak, że wie, dokąd jedziemy. Przebijamy się przez chaotyczną masę pojazdów na przedmieściach Omdurmanu. Krajobraz robi się coraz bardziej surowy. Na wietrze unoszą się torebki, jedyne w okolicy oznaki obecności człowieka. Zapach zwiastuje bliskość zwierząt. Po obu stronach drogi pojawiają się wreszcie zagrody, a w nich niezliczone stada kóz, osłów, wołów. Na horyzoncie widać wielbłądy. Tylko w Somalii jest ich więcej. Chociaż dziś znaczą mniej jako środek transportu, są ważną częścią sudańskiej gospodarki.

Krążę wśród dromaderów o beżowej, ciemnobrązowej i zupełnie białej sierści. Są różnorodne, bo tak jak ich hodowcy pochodzą z różnych regionów Sudanu. Część przybyła tu z Darfuru w południowo-zachodniej części kraju. Już w starożytności prowincja ta słynęła z hodowli dromaderów. To tam rozpoczynały trasę karawany wielbłądów, niewolników i kupców, wędrując na północ szlakiem zwanym Darb el-Arbain, Droga Czterdziestodniowa. Dziś część z oferowanych na targu wielbłądów także traf do Egiptu.

– Kto kupuje wasze wielbłądy? – zagaduję handlarzy.
– Egipcjanie, głównie dla mięsa – odpowiada mężczyzna w wielkim białym turbanie

– A ile muszą zapłacić za jednego? – dopytuję dalej. Dowiaduję się, że dromadery sprzedawane północnym sąsiadom kosztują od kilkuset do ponad tysiąca dolarów. Na wschód, głównie do Arabii Saudyjskiej, Zjednoczonych Emiratów Arabskich i Kataru, trafają dużo droższe wielbłądy wyścigowe. Tam, po specjalnych treningach, stają do zawodów dosiadane przez… roboty. Mieszkańcy Półwyspu Arabskiego po wielbłądy przyjeżdżają także do Kassali, miasta na wschodzie Sudanu.

OCZY PANNY MŁODEJ

Zanim ruszę do Kassali, załatwiam w Chartumie niezbędne pozwolenia. Travel Permit, oprócz standardowej wizy, obowiązuje każdego obcokrajowca, który chce podróżować po Sudanie. Z plikiem dokumentów i kserokopii paszportu łapię autobus z dworca na przedmieściach. Ruszamy tuż po świcie, zanim słońce podniesie się znad horyzontu. Po kilku godzinach jazdy w miejsce kwadratowych domów pojawiają się okrągłe lepianki kryte strzechą i namioty nomadów, a w oddali wyłaniają się majestatyczne góry Taka. U ich podnóży rozciąga się Kassala.

W tym mieście czuję się jak w innym kraju. Nic dziwnego. Od Erytrei dzieli mnie zaledwie kilkanaście kilometrów, a mieszkańcy miasta to mozaika kilku grup etnicznych. W ulicznym tłumie dostrzegam mężczyzn z plemienia Beja. Łatwo ich poznać po imponującym afro, wetkniętym weń kościanym grzebyku oraz po długim mieczu noszonym na plecach. Kobiety z grupy etnicznej Hadendoa, odziane w jaskrawe toob (chusty podobne do indyjskich sari), przycupnęły na placu w centrum miasta. Przyjeżdżają tu z okolicznych wiosek, by sprzedać własnoręcznie wyplatane kosze, maty i taborety. Z kolorami ich toob kontrastują stroje kobiet Rashaida: czarne suknie, czarne chusty skrywające włosy, czarne zasłony na twarzy. Widać zza nich tylko oczy – dużo jaśniejsze niż rdzennych Sudanek. Zielone lub piwne tęczówki zdradzają obce pochodzenie plemienia. Rashaida opuścili tereny Arabii Saudyjskiej z powodu konfliktów plemiennych w XIX w. i osiedlili się w północno-wschodnim Sudanie i Erytrei. Mimo to ich kontakty z rodzimymi ziemiami pozostają żywe. To właśnie po hodowane przez Rashaida wyścigowe wielbłądy przybywają do Kassali kupcy z Półwyspu Arabskiego.

Sudańczycy przyjeżdżają do tego miasta ze zgoła innych powodów. Urok gór Taka przyciąga nowożeńców z całego kraju. Kiedy kończą się wieczorne modlitwy w pobliskim meczecie Chatmija, u podnóży masywu pojawiają się młode pary. W butach na obcasie, z ostrym makijażem i kilogramami biżuterii młode panny paradują za rękę ze swoimi niedawno poślubionymi mężami. To nowy zwyczaj w Kassali. – Nigdzie indziej nie spotkasz par trzymających się za rękę – opowiada Khalid, znajomy Sudańczyk. – Nauczyliśmy się tego z zachodnich i bollywoodzkich filmów – wyjaśnia mi, kiedy siedzimy w jednej z kawiarenek. Naszej rozmowie przez cały czas przysłuchuje się sudańska rodzina celebrująca zamążpójście córki. Później dowiem się, że panna młoda ma tylko 13 lat, a męża wybrała jej matka. I że nie jest w Sudanie wyjątkiem. Aż jedna trzecia dziewcząt wychodzi za mąż przed ukończeniem 18 lat. Za zgodą rodziców małżeństwa zawierać mogą już dziesięciolatki. Mimo kolorowego makijażu oczy tej bardzo młodej mężatki wydają mi się pełne smutku.



ZAPACH ŻYWICY

Wracam do Chartumu, żeby przed wylotem do Polski złożyć obowiązkową wizytę na suku w Omdurmanie– największym targowisku w kraju. Znajdzie się tu dosłownie wszystko, od tanich klapek po luksusowe wyroby ze złota. Wędruję alejkami z rękodziełem i pamiątkami dla turystów. Zamiast rzeczy sprowadzanych z Kenii albo chińskich paciorków wolę dużo tańsze lokalne wyroby: koszyki, okrągłe plecione maty, jakimi zakrywa się jedzenie przed natrętnymi muchami, gliniane dzbanki na kawę i kadzielnice. Na co dzień sączy się z nich intensywny zapach żywicy i drewna sandałowego, a aromatyczny dym owiewa wnętrza jadłodajni, toalet i stragany z mięsem, odganiając muchy. Sudan pachnie kadzidłem. Pachną miejsca i ludzie. – Przed ślubem kobiety okadzają całe ciało. Siadają wtedy nad naczyniem, w którym żarzy się kadzidło, i owijają szczelnie tkaniną. Po dukhan skóra staje się gładka, miękka i pachnąca – tłumaczy mi znajoma z Chartumu.

Jeszcze piękniej niż kadzidła pachną przyprawy w mojej ulubionej części targu. Przed kramami piętrzą się stosy daktyli, suszone papryczki chili, nasiona kolendry i kardamon, bez którego nie ma prawdziwej sudańskiej kawy. Kupuję zapas karkade, czyli hibiskusa, oraz nasion baobabu, z których robi się orzeźwiające napoje. Ich smak, już po powrocie do Polski, będzie mi przypominał miesiące spędzone w Sudanie.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama