Reklama

Śmierć to przejście z jednego normalnego stanu w inny – także normalny. Bo cóż jest nienormalnego w byciu nieboszczykiem, albo duchem? – zapyta Indianin. Nikt z nas nie zapłacze nad bryłką lodu, że już nie jest wodą. Nikt nie będzie płakał po wodzie, która wyparowała. Podobnie Indianie nie płaczą po duszach, które „wyparowują” w zaświaty. Po śmierci są pewne rytuały, które należy wykonać. I żadnym z nich nie jest płacz. Przeciwnie – płacz jest jak najbardziej niewskazany, bo „przytrzymuje” zmarłego na tym świecie. Dopóki płaczesz po kimś, on nie może spokojnie odejść. Dopóki płaczesz, myślisz, kochasz, zmarły tkwi jedną nogą w ziemskim świecie; jak w potrzasku. To bolesne tkwienie – rozdarcie między „byłem” a „jestem”. Ponadto my – żywi – jeśli trzymamy się kurczowo zmarłego to... możemy być wciągnięci w zaświaty, oderwani od tu i teraz.
Dlatego po śmierci Indianina zaplata się wejście do jego szałasu łykiem z lian, a z przeciwnej strony robi nowe wejście, którego zmarły nie zna. Szałas obsypuje się popiołem, aby duch pomyślał, że wszystko spłonęło i nie wracał. Zasiada się nocami wokół jego ogniska, wbija palisadę ze strzał i śpiewa pieśni odpędzające ducha.
Przez kilka kolejnych dni wdowa wstaje nocą, śpiewa głośno i szuka w obejściu śladów męża – wszelkich pozostałości po nim. Zbiera je i rytualnie niszczy. Naczynia, z których jadał - rozbija, a skorupy zagrzebuje w ziemi. Trofea myśliwskie pali, łamie strzały… I wypluwa łzy. Wypluwa tak długo, jak długo chce się jej płakać.
W końcu żal mija i zmarły zostaje uwolniony do zaświatów – rodzi się do nowego życia w Krainie Zmarłych. To koniec ziemskiego żywota. I początek żywota wiecznego. Dopiero wtedy ducha uwolnionego od ziemskich powiązań można spokojnie zaprosić z powrotem do domu. Stany pośrednie i brak zdecydowania, kim się jest, są niebezpieczne. Powinno się być albo chłopcem, albo wojownikiem; albo dziewczynką, albo kobietą… Albo człowiekiem, albo duchem.

Reklama

Indianie nie boją się duchów i obcują z nimi dość swobodnie – tak jak obcuje się z mgłą, dymem czy wiatrem. W indiańskim rozumieniu świata, duch jest straszny tylko na tyle, na ile straszny bywa człowiek. Jeśli więc Indianie boją się niektórych duchów, to robią to w ten sam sposób, w jaki boją się niektórych ludzi. Dla Indianina bowiem duch pozostaje tą samą osobą, którą był za życia – z tymi samymi wspomnieniami, upodobaniami, przyzwyczajeniami, cechami charakteru… tylko już bez ciała. Jeśli więc ktoś był nieprzyjemny za życia, pozostanie takim także po śmierci. Nasza własna matka czy babka to na pewno duchy miłe i przyjazne, a poza tym skłonne nam pomagać – tak Indianie rozumieją to, co nasza teologia określa słowami „świętych obcowanie”.

Reklama
Reklama
Reklama