Takiego Egiptu jeszcze nie znacie. Ta podróż całkowicie zmieniła moje postrzeganie tego kraju
W czasie czterech dni spędzonych na kameralnym statku sunącym po Nilu, zobaczyłem całkiem inny Egipt. Na pokładzie najlepiej skupić się na teraźniejszości i pięknym otoczeniu, a opuszczając go – zagłębić w fascynującą przeszłość kraju faraonów.
- Michał Głombiowski
- Czterodniowy rejs wystarczy
- Egipska świątynia, w której króluje krokodyl
- Z wizytą w starożytnych grobowcach
- Dom Nubijczyków
- Abu Simbel i bogowie z kamienia
Opierając się o szezlong, patrzę na ptaki. Czaple purpurowe z długimi, zdobnymi w pasy szyjami brodzą po płyciznach Nilu. Biało-czarne rybaczki srokate, o sylwetkach podobnych do naszych zimorodków, wypatrują z gałęzi zdobyczy. Ibisy o długich, wygiętych w łuk dziobach tuptają w trawie.
Próbuję spojrzeć na nie okiem starożytnych Egipcjan. Sprowadzić ich sylwetki do hieroglifów – kaczki, ibisy, sokoły, sępy, sowy i wiele innych gatunków przez setki lat wykuwane były w kamieniach lub rysowane na papirusowych kartach.
Wraz z setkami innych graficznych wzorów tworzyły język, dzięki któremu faraonowie i ich świta sprawowali kontrolę nad ludem, prowadzili księgowe zapisy i tworzyli plany, budując jedną z najbardziej ikonicznych cywilizacji świata. Sposób zapisu tego języka brał się z obserwacji otoczenia. Nad brzegiem Nilu ibisy przechadzały się tysiące lat temu, i przechadzają się nadal.
Czterodniowy rejs wystarczy
By je zobaczyć, ale też poznać jedną z najważniejszych rzek starożytnego świata, wybrałem się na czterodniowy rejs drewnianym statkiem napędzanym przed trójkątne żagle zawieszone na dwóch solidnych masztach na dziobie i rufie.
Nieco uogólniając, są dwie opcje rejsów turystycznych po Nilu. Możesz wsiąść na kilkupiętrowy statek przypominający pływający blok mieszkalny (lub hotel), który zabiera na pokład kilkaset osób lub zdecydować się na tradycyjne żaglowce dahabija. Ich nazwa pochodzi od arabskiego określenia na „złoto” odnoszącego się do królewskiego pochodzenia tego typu łodzi. Dziś przewożą one nie faraonów, lecz turystów, ich podstawowy projekt niewiele się jednak zmienił od tysiącleci.
Dahabija to wybór droższy, ale zapewniający kameralność – mój statek może zabrać 12 osób, dla których przygotowano sześć podwójnych kajut z prywatnymi łazienkami. Mniejsze rozmiary i większa zwrotność żaglowca gwarantują nam swobodę w planowaniu rejsu. Płyniemy co prawda na tym samym odcinku co duże statki – startując w Esnie i kończąc w Asuanie (można też podążać w przeciwnym kierunku) – jednak nasza załoga bez trudu może skierować łódź do małych przystani, zacumować w zaułkach rzeki lub zaimprowizować pikniki na nabrzeżu.
Wi-fi okazuje się iluzoryczne, zasięg telefonu sukcesywnie zanika, a o telewizorze na pokładzie na szczęście nikt nie pomyślał. Szybko się więc okazuje, że czas rejsu najlepiej spędzić czytając, popijając herbatę, testując kolejne posiłki i, przede wszystkim, obserwując otoczenie.
Gigantyczne trzciny, szerokie korony papirusów, sterczące w niebo palmy. Za nimi rozległe pola arbuzów i melonów, wreszcie osiołki stąpające po zakurzonych drogach. Co jakiś czas wpływamy w plamy unoszącego się nad wodą dźwięku – śpiewnych wezwań do modlitwy dochodzących z minaretów w wioskach pełnych niskich domów. Nawet posiłki, oznajmiane przez członka załogi miedzianym dzwonkiem, serwowane są na pokładzie. Przegryzając jagnięcinę, kaczkę, okonia nilowego czy gulasz pełen warzyw, możemy więc nadal patrzeć na to, co się dzieje za burtami żaglówki.
Egipska świątynia, w której króluje krokodyl
– Czas wyjść na ląd – Mahmoud, jeden z członków załogi, przerywa moje ornitologiczne kontemplacje.
Statek zmienia kurs, żagle opadają z masztów, furkocząc, i dobijamy do nabrzeża niedaleko miasteczka Kom Ombo. Stoi tu starożytna świątynia Ptolemeuszów, która okazuje się dziś niemal opustoszała. Większość zabytków w Egipcie przyciąga tłumy, tę samotność przyjmuję więc jako kolejny podarunek losu.
Mahmoud omiata skały laserowym wskaźnikiem, ujawniając podstawowe informacje historyczne, i po chwili zostawia nas, byśmy mogli pokręcić się po okolicy. Dla dwóch triad bóstw wzniesiono tu osobne pomieszczenia, z licznymi drzwiami prowadzącymi do środka. Wchodzę do ciężkiego, masywnego budynku i zatrzymuję się przy ścianie zalanej rzeką hieroglifów przedstawiających ludzkie postacie z krokodylą głową – Kom Ombo to jedyna znana egipska świątynia, w której czczono boga krokodyla Sobka. Kult był ponoć sposobem na wkupienie się w łaski tych pływających w Nilu gadów, śmiertelnego zagrożenia dla ówczesnych żeglarzy czy rolników.
Nie mam pojęcia, na ile okazał się skuteczny, w niewielkim muzeum na zewnątrz świątyni odnajduję jednak ponad 40 zmumifikowanych krokodyli. Najwyraźniej zadbano o ich życie pozagrobowe, które wedle ówczesnych wierzeń możliwe było tylko przy zachowaniu fizycznego ciała.
Z wizytą w starożytnych grobowcach
Zejścia na ląd pozwalają nam swobodnie przesuwać się w czasie. Na statku jesteśmy zanurzeni w teraźniejszości, zwiedzając zabytki, cofamy się o tysiące lat. Liczba mijanych świątyń, grobowców i pozostałości miast pokazuje, jak ważny dla funkcjonowania Egiptu był Nil. Budynki stawiano w pobliżu rzeki, gdyż spływały nią wszystkie potrzebne do życia artykuły. Wodą transportowano też bloki skalne potrzebne do wznoszenia coraz większych budowli.
Przekonuję się o tym przedostatniego wieczoru, gdy cumujemy w zwężeniu rzeki. Schodzimy po trapie do pozostałości świątyni Gebel el-Silsila poświęconej faraonom: Horemhebowi, Setiemu I, Ramzesowi II i Merenptahowi. Oprócz miejsca kultu znajdował się tu także jeden z większych w kraju kamieniołomów. Z piaskowca wycinano bloki potrzebne do postawienia m.in.: słynnych budowli w Luksorze.
W wieczornym świetle przechadzam się po wykutych w skale korytarzach, mając nad sobą wysokie ściany, zaglądam do podziemnych galerii i wpatruję się w hałdy odpadów z kamieniołomu. Dłuta trzymane tysiące lat temu przez robotników zostawiły na skalnych ścianach sieć linii.
Na przestrzeni stuleci zmieniały się technologia wydobycia oraz dostępne narzędzia, a każda modyfikacja umożliwiała pracownikom inny sposób pracy. Przy odrobinie uwagi da się odczytać te zmiany po głębokości i szerokości zagłębień zostawionych przez dłuta. Gdzieniegdzie można też znaleźć napisy i graffiti, a archeolodzy co jakiś czas wydobywają kolejne artefakty – kilka lat temu spod piachu wychynął niedokończony kriosfinks (lew z głową barana) mający ponad 3 tys. lat i 3,5 m wysokości. Rzeźba powstawała za panowania Amenhotepa III. Jego śmierć najwyraźniej skłoniła kamieniarzy do porzucenia pracy, a niedokończona figura pozostała na zawsze w kamieniołomie.
Dom Nubijczyków
Ostatniego dnia dopływamy do Asuanu, miasta, którego gwar po kilku dniach spędzonych na pokładzie brzmi dla mnie niczym kakofonia dźwięków dudniących w głowie. Portowe miasto to dom Nubijczyków pochodzących od plemion Kenzi i Faadicha, na ulicach ponadpółmilionowej metropolii można więc usłyszeć dialekt niosący w sobie elementy staroegipskie i suahili.
Asuan znany jest jednak przede wszystkim jako dobra baza wypadowa do Wysokiej Tamy, która grodzi w tym miejscu Nil. Jej postawienie bezpowrotnie zmieniło krajobraz Egiptu. Budowa zakończyła się w 1971 r., kosztowała astronomiczną kwotę 1,2 mld dol. i wymagała pracy ponad 24 tys. robotników.
Betonowy gigant – 120 m wysokości, 3600 m długości – pozwolił krajowi zyskać potężne źródło energii oraz ponad tysiąc hektarów pól uprawnych. Stworzone przez spiętrzenie Jezioro Nasera miało jednak zalać sporą część terenów, na których stały starożytne świątynie i grobowce. Zanim skończono napełnianie zbiornika, podjęto więc bezprecedensową akcję ratowania zabytków – część z nich postanowiono rozebrać i zrekonstruować w miejscach zabezpieczonych przed wodą. Największym wyzwaniem okazało się przeniesienie świątyń wybudowanych przez Ramzesa II w Abu Simbel. Leżą one ok. 230 km na południe od Asuanu i choć można się tam dostać statkiem, z braku czasu wybieram transport drogą lądową.
Abu Simbel i bogowie z kamienia
Główna świątynia w Abu Simbel została wykuta w litej skale, a u jej wejścia ustawiono cztery kamienne postacie poświęcone bogom: Amonowi, Horusowi, Ptahowi i samemu Ramzesowi. Mają po 20 m wysokości, a same ich twarze liczą w przekroju poziomym ponad 4 m. W 1968 r. kamienny zabytek został pocięty na ogromne bloki i przeniesiony w nowe miejsce, znajdujące się 60 m wyżej od pierwotnego położenia świątyni. Konstrukcję pieczołowicie złożono na sztucznie usypanym i podpartym filarami wzgórzu. Udało się nawet zachować takie samo ustawienie budynku względem słońca, aby – jak chcieli starożytni – w dwa dni w roku światło padało na płaskorzeźby wewnątrz.
Jadąc na miejsce, zastanawiam się, czy zmiana lokalizacji nie uczyniła z tego miejsca jedynie teatralnego rekwizytu – kamienne bloki przestały przecież być czystym śladem przeszłości, to nie starożytni je ostatecznie postawili, lecz współcześni specjaliści.
Jednak gdy staję przed kamiennymi kolosami, przestaje mieć to znaczenie. Kunszt architektoniczny i artystyczny twórców tych dzieł rozwiewa wszelkie wątpliwości – Abu Simbel wciąż pozostaje wrotami do świata starożytnego Egiptu. Ruszam więc przed siebie, by je przekroczyć.