Tam-tam czyli w rytmie Kamerunu
Ten kraj to esencja Afryki: splątane lianami puszcze, puste plaże, gwarne miasta. I Pigmeje, prawdziwe dzieci buszu.
Na spotkanie z Pigmejami wybieram się maleńką, wydrążoną w pniu pirogą. Mój przewodnik wiosłuje w górę rzeki Lobe, równie zielonej co piętrzące się na brzegach lasy. W łódce wieziemy prezenty dla wodza: nieco cukru, sól, papierosy. To, czego nie da się upolować w dżungli.
Za Pigmejów uważa się plemiona, których dorośli mężczyźni mają zwykle mniej niż metr pięćdziesiąt wzrostu. Można ich spotkać nie tylko w Afryce, ale i w Australii, Brazylii, Tajlandii czy na Filipinach. Większość z nich zamieszkuje tropikalne lasy i stąd też niektórzy badacze tłumaczą niewielki wzrost Pigmejów brakami witaminy D – w głębi dżungli słońca jest niewiele. Rzeczywiście. Kiedy tylko wciągamy pirogę na ląd i wchodzimy w głąb buszu, natychmiast otacza nas półmrok. Ogromne drzewa niemal zupełnie zasłaniają niebo. Dla kameruńskich Pigmejów z plemienia Baka las jest matką, żywicielem, opiekunem. Czerpią z niego miód i lecznicze rośliny, polują na antylopy i małpy, z leśnych rzek wyławiają ryby i krokodyle. Wioska, którą odwiedzam, jest niewielka i niemal zupełnie wtopiona w przyrodę. Niskie, kopulaste domy uplecione są z gałęzi, krótkie łóżka pozbijane z cienkich pni drzew. Na grillu w komunalnej kuchni smażą się ryby. Jedyny ślad cywilizacji to suszące się w słońcu aluminiowe misy. Wszystko wokół wydaje mi się tymczasowe, prowizoryczne. Mój przewodnik to potwierdza: Baka są plemieniem koczowniczym i przemieszczają się z miejsca na miejsce w poszukiwaniu zwierzyny. Nie przywiązują się do rzeczy. Kilku Pigmejów siedzi na zamiecionej ziemi, przypatruje mi się z ciekawością. Dorośli mężczyźni są wzrostu dziecka, mają może metr czterdzieści. Jeden z nich trzyma w ręku długą włócznię z wykutym metalowym ostrzem, prawdopodobnie zatrutym, gdyż takich właśnie używają Baka do polowań. Niestety z tymi łowami z roku na rok jest coraz gorzej. Chciwość Zachodu na egzotyczne drewno powoduje, że lasy Kamerunu powoli znikają, a razem z nimi i zwierzyna.
Idę dalej, w głąb wsi. Na środku uklepanego placu stoi tam-tam: on też jest niski, dopasowany do wzrostu przeciętnego mieszkańca. Jeden z Pigmejów zaczyna grać. – Tak porozumiewamy się z sąsiednimi wioskami – mówi. – Wieść o śmierci królowej Wiktorii szybciej rozniosła się po afrykańskim buszu dzięki tam-tamom niż telegrafem od miasta do miasta.
Z ciszy w chaos
Tak jak wioska Pigmejów to oaza spokoju, tak miasto Duala to rozbrzęczany ul. To tu ląduje większość podróżników, którzy chcą zwiedzić Kamerun. Ledwo odbieram mój plecak na lotnisku, a już znika niesiony przez ludzką falę w kierunku rozklekotanych taksówek. Nie mam jednak czasu go gonić, gdyż zatrzymuje mnie lekko przepocony urzędnik: moja wiza jest nieważna, twierdzi. Trzeba pieczątek, pozwoleń, no i opłat oczywiście. Jakimś cudem udaje mi się wyrwać ze szponów kameruńskiej biurokracji, kolejnym cudem udaje mi się znaleźć mój plecak (muszę jednak za niego zapłacić samozwańczym portierom okup) i zdyszana wsiadam w zakurzonego peugeota. Ruszamy do centrum Duali. Z każdym kilometrem chaos wokół nabiera na sile: motocykle mieszają się w szaleńczym pędzie z samochodami, kobiety w kolorowych strojach niosą na głowach stosy produktów, psy szczekają, dzieci piszczą, no i to trąbienie: nieustanne, zupełnie bez powodu (innego niż „jadę, to trąbię”).
Duala, choć nie jest stolicą, jest najważniejszym miastem w kraju. Ta ważność objawia się chaosem do potęgi. Ulice nie mają nazw, ruch zdaje się nie mieć żadnych reguł. Za punkty orientacyjne służą niezliczone stacje benzynowe: w prawo za ELF-em, potem prosto i w lewo tuż przed Shellem.
Kamerunki lubią ubierać się wesoło, w pstrokate sukienki z bufiastymi rękawami, a do tego chusty z tej samej tkaniny zawiązane na głowie. Za jedyne 5 tys. CFA (około 30 zł) można nie tylko kupić lokalny materiał (nazywany tu pagne), ale i uszyć z niego sukienkę u krawca. Uwaga, może dorzucić niezamówione bufiaste rękawy!
Szaszłyk z soi
Wystrojona w moją nową, wściekle zieloną pagne ruszam z Duali na północny zachód, do Limbe. Nad tym niewielkim miastem góruje ogromny wulkan Kamerun. Ponad 4000 m n.p.m. plus zasnuta mgłami, kipiąca zieleń. Na dodatek jest to wulkan aktywny (ostatni wybuch w 2000 r.). W porze suchej można się na niego wspiąć. Normalnym śmiertelnikom zajmuje to półtora dnia. Ale najlepsi lokalni sportowcy podczas corocznych zawodów potrafią wbiec na szczyt w jedyne cztery i pół godziny. Miasteczko Limbe ożywa nocą. Wszędzie gwar, śmiech, no i niezliczone, żarzące się grille, które po zmierzchu wystawiane są wzdłuż ulic. Zapach szaszłyków i innych specjałów wabi mnie do jednego takiego straganu. – Z czego to jest? – pytam kucharza (nie jem mięsa, więc wolę się upewnić). – Soja – słyszę w odpowiedzi. Mile zaskoczona obecnością produktów wegetariańskich na rynku kameruńskim zamawiam jednego pięknie zrumienionego szaszłyka, którego sprzedawca polewa jeszcze pikantnym sosem. Pierwszy kęs i okazuje się jednak, że moja „soja” ma maleńkie kostki, i to bynajmniej nie ptasie. Wolę nie pytać, z jakiego gryzonia została zrobiona, gdyż obawiam się, że znam odpowiedź (była tańsza od wołowiny i kurczaka). Później dowiaduję się, że „soja” to po prostu „szaszłyk”. Ponieważ wciąż jestem głodna, rozglądam się za restauracją. W końcu trafiam na niewielki budynek z wyblakłym szyldem „Restaurant”. Wchodzę do środka przez zasłonkę z koralików. Okazuje się, że jestem w prywatnym domu. Na kuchence wielki gar, a obok może ośmioletnia dziewczynka z aluminiową chochlą. Już chcę się wycofać, przeprosić za pomyłkę, kiedy dziecko wskazuje mi miejsce przy nakrytym ceratą stole. – Restaurant – mówi z uśmiechem. Jak „restaurant”, to „restaurant”. Siadam. Menu nie ma: danie dnia znajduje się w garze. Dziewczynka bierze talerz i nakłada chochlą mój obiad. Są to warzywa, jakaś kość (niezbyt wegetariańska, ale można odłożyć na bok), no i oczywiście – fufu. To zachodnioafrykańska specjalność, coś w rodzaju ubitych ziemniaków, tyle że potrawę tę robi się z yamów (słodkich ziemniaków).
Zieleń kontra pomarańcz
Najlepsza w Kamerunie jest sama podróż. Nic tak nie zmusza do rozstania się z europejskim pośpiechem, tymi wszystkimi deadline’ami, planami i rozkładami. O zegarku można zapomnieć. Minibusy i międzymiastowe taksówki (nazywane tu bush taxi) odchodzą, kiedy się zapełnią, i jadą taką drogą, jaka tego dnia pasuje kierowcy. Do Mundemby, blisko Nigerii, miałam dojechać w dwie godziny, a zajęło mi to cały dzień. Czekanie, ślimacze tempo jazdy, no i przystanki na wino palmowe.
W hotelu w Mundembie nie ma prądu. Jest noc, zupełna ciemność, więc nie wiem nawet, jak wygląda mój pokój, ale i tak go biorę – wyboru w mieście nie ma. Na korytarzu porozstawiane są świece. Żadnej telewizji, radia, telefonów czy iPodów. Żadnego harmidru nowoczesności. Cisza. Choć nie, ciszy nie ma. Tuż za oknem afrykańska przyroda krzyczy, cyka, wyje: a to goniące się małpy, a to jakiś ptak o przejmującym, egzotycznym głosie, a to setki, tysiące insektów.
W dżunglę zapuszczam się następnego dnia. W Parku Narodowym Korup łatwo się zgubić, ścieżki są niewyraźne i poplątane. Całe szczęście, że mam przewodnika, który zdaje się znać każdy krzak na pamięć. Co chwila wskazuje mi kolejną botaniczną atrakcję – a to narośle na pniu, które wyglądają jak jabłka, a to niebotycznie ogromne drzewa, które nazywa bubinga. W Parku Korup rośnie 620 gatunków drzew i krzewów, żyje ponad 400 gatunków ptaków, około 1000 gatunków motyli i ponad 160 gatunków ssaków. To tu podobno znajduje się najlepiej zachowany, najbardziej pierwotny las tropikalny Afryki. Na tyle też niezbadany, że do dziś naukowcy odkrywają w nim nowe gatunki i to nie tylko owadów czy ziół, ale i pokaźnych drzew.
Tak jak Mundemba to wszechobecna zieleń, tak Foumban, dalej na północ, to ceglasty pomarańcz. Wszystko w tym mieście pokryte jest unoszącym się z ziemi laterytowym pyłem: od dachów domów po drzewa, samochody i (niestety) mój plecak. Również i pałac rządzącego plemieniem sułtana Bamoun obsypany jest pokaźną warstwą pyłu. Ten budynek to prawdziwie smakowity kąsek dla turysty. Nie tylko sama architektura jest ciekawa, pomieszanie stylów lokalnych z muzułmańskimi, ale i kolekcje znajdujące się w środku, np. tykwy ozdobione ludzkimi szczękami czy kielich osadzony na czubku czaszki wroga. Na szczęście wyroby rzemieślnicze, z których słynie Foumban i które sprzedawane są na targowisku Village des Artisans, nie zawierają żadnych części ciał sąsiadujących plemion. Na licznych straganach królują misternie rzeźbione maski, filigranowe statuetki z brązu i smukłe tam-tamy. Jeden z nich jest tak zdobny, że nie mogę oprzeć się pokusie. Po długotrwałych negocjacjach opuszczam targ z ogromnym bębnem na plecach. Nie przejmuję się, jak przetransportuję go przez pół kraju z powrotem do Duali. Najwyraźniej przesiąkłam już kameruńskim nastawieniem do życia: nie ma się co martwić, jakoś to będzie.
Krewetki rządzą
Co tu kryć, przyroda w Kamerunie jest zachwycająca: i dżungla, i wulkan Kamerun, i wulkaniczne jeziora. Do tego jeszcze puste, szerokie plaże, jak choćby te wokół Kribi, gdzie udaję się na koniec (i to tam spotykam Pigmejów). Wynajmuję domek na plaży. Tylko ja, piasek, palmy i ocean. Żywię się w lokalnej restauracji specjalizującej się w grillowanych krewetkach w sosie kokosowym. Są nie tylko niesamowicie tanie, ale i niebiańskie w smaku. Trudno się jednak dziwić, skoro sama nazwa kraju wzięła się od krewetek. Kiedy w XV w. przyjechali tu pierwsi Portugalczycy i zobaczyli, jak wspaniałe owoce morza znajdują się w lokalnych wodach, zaczęli wołać: camaroes, camaroes (krewetki, krewetki). I tak już zostało. Camaroes – Kamerun.
A co do tam-tamu, to dotaszczyłam go do Duali, a potem do Europy bez problemu. I od czasu do czasu chcę wybębnić na nim wiadomość do Pigmejów o treści: „Wracam!”
INFO
Powierzchnia: 475 tys. km2.
Stolica: Jaunde.
Język: angielski i francuski (oficjalne) oraz 24 języki lokalne.
Ludność: 20 mln.
Religia: chrześcijaństwo 40 proc., islam 40 proc.
Waluta: frank środkowo- afrykański, 100 CFA = 0,61 zł.
Czas: 14 dni
Koszt: 7 tys. zł (plus bilet lotniczy)
3 SPOSOBY NA KAMERUN
Nocleg:
Centre d’accueil Missionaire – 8 tys. CFA (48 zł) za pokój z prysznicem; tel. (+237) 342 3611. Prosto, czysto, tanio.
Hotel Bano Palace – 80 euro za pokój; Rue Drouot Face Lycée d’AKWA, BP 12449 Duala; tel. (+237) 334 377 58. www.hotelbanopalace.com
Phare de Kribi – od 28 tys. CFA (170 zł) za pokój; tel. (+237)756 404 64, uroczy hotel na plaży. www.pharedekribi.com
Jedzenie:
Grillowane ryby (świeżo złowione) sprzedawane na targowiskach, zwykle w sosie z orzeszków ziemnych – ok. 1 tys. CFA (6 zł).
Restauracje w Kribi, np. Framotel Grill, ok. 2 tys. CFA za danie (12 zł).
l’Ovalie, Duala; restauracja francuska. Trzydaniowe menu dnia, w tym np. krewetki w sosie z czerwonej papryki – 11 tys. CFA (ok. 66 zł). www.lovalie.net
Rozrywka:
Targowiska, życie uliczne, wylegiwanie się na plażach. Zupełnie za darmo!
Wynajem pirogi, aby odwiedzić wioskę Pigmejów – ok. 5 tys. CFA (30 zł).
Wspinaczka na wulkan Kamerun: 35 tys. – 50 tys. CFA od osoby (210–300 zł).
Najlepiej naszą zimą, w porze suchej. W porze deszczowej wiele dróg może być nieprzejezdnych; dżungle doskonale prezentują się na przełomie grudnia i stycznia, kiedy jeszcze są bujnie zielone po ostatnich opadach.
Do Kamerunu z Europy latają Air France (przez Paryż), Brussels Airlines (przez Brukselę) i swiss (przez zurych). Cena ok. 5 tys. zł. Uwaga, choć Jaunde jest stolicą, to Duala jest głównym ośrodkiem ekonomicznym kraju i tam znajduje się najważniejsze lotnisko.
Podróżowanie po Kamerunie wymaga cierpliwości. Wszelkie godziny przyjazdów i odjazdów należy traktować szacunkowo. Międzymiastowe bush taxi (zwykle samochody osobowe) odjeżdżają, kiedy się zapełnią.
W podróż przez Kamerun weź zmoczoną chusteczkę – przyda się do osłaniania twarzy przed laterytowym pyłem. z tego samego powodu zostaw swój nowy plecak w domu i zabierz stary. oraz zapomnij o białych ubraniach. Czerwonoziem zabarwia wszystko na kolor ceglany i jest wyjątkowo trudny do wyprania.
Nie jedz lewą ręką i nie podawaj jej nikomu w przywitaniu. Lewa ręka uważana jest za nieczystą.
Przy wjeździe wymagane jest zaświadczenie o szczepieniu na żółtą febrę.
www.pygmies.info – wszystko o Pigmejach Baka (w jęz. angielskim), http://cameroon-tourism.webs.com – porady turystyczne (w jęz. angielskim, niemieckim, hiszpańskim, portugalskim i francuskim), http://poradnik.poland.gov.pl – wymagania wizowe, bezpieczeństwo (po polsku), www.fitfortravel.nhs.uk/destinations/africa/cameroon.aspx – jak zadbać o zdrowie w Kamerunie (w jęz. angielskim).
NIEPEŁNOSPRAWNI
Niestety Kamerun nie jest przyjazny osobom na wózkach, w miastach praktycznie nie ma chodników, drogi są wyboiste, a transport pomiędzy miastami zupełnie nieprzystosowany.
Książki: Zoo w walizce Geralda Durrella; po angielsku – Travels in the White Man’s Grave Donalda MacIntosha;
Film: Chocolat (1988) – o francuskim kolonializmie w Kamerunie;
Muzyka: polecam płyty wydawane przez Putumayo: Women of Africa, Africa czy African Groove, które zawierają utwory kameruńskich artystów.