Reklama

Powinnam ją zobaczyć już w pierwszej chwili, przekraczając granicę między Kenią a Tanzanią, w Namandze. Z mapy wynikało, że jest tak blisko… Rozglądałam się nerwowo, bo jak można przegapić mającą niemal 6 tys. m wysokości górę? Kilimandżaro! Złościłam się, kiedy zaczepiani przeze mnie ludzie machali ręką ciągle w tę samą stronę – tam jest i już. Tam zaś niebo stykało się z ziemią cienkim pasmem mgły. Siedziałam na murku, wypełniając kolejne formularze niezbędne, by w moim paszporcie z cichym stukotem stempla pojawiła się tanzańska wiza. Upajałam się spokojem. Chwilę wcześniej po kenijskiej stronie granicy ledwie mogłam pozbierać myśli, przeciskając się przez szpaler wyciągniętych rąk, drewnianych figurek, naszyjników i bransoletek z koralików oraz kolorowych kang. To płachty, które afrykańskim kobietom służą za spódnice, sukienki i nakrycie głowy. Bez względu na kolory zawsze są na nich drobne kropeczki – takie jak na afrykańskiej perliczce. To właśnie od wydawanego przez nią okrzyku kanga, kanga wzięła nazwę chusta. Afrykę przepełniają dźwięki, nawet w tak zaskakującym „niemym” wydaniu.

Reklama

Msafiri znaczy podróż

Ale ja przedzierałam się wśród kakofonii angielskich słów. How are you? How much? What is your price? Kenijscy sprzedawcy pamiątek to mistrzowie targowania. Doświadczenia z turystami mają od pokoleń. To właśnie Kenia na początku XX w. stała się stolicą safari. Słówko, które świat poznał dzięki Anglikom, pochodzi od suahilijskiego msafiri, czyli „podróżowanie”. Karawany myśliwych podróżowały między Masai Marą a Serengeti, nie bacząc na państwową granicę z Niemiecką Afryką Wschodnią. Wykreślono ją prostą linią w europejskich salonach. Podzieliła wulkaniczny płaskowyż. Przecięła szlaki wędrówek słoni, zebr, gnu. I ludzi. Masajowie wciąż ją ignorują. Tak jak przed wiekami wędrują między równinami Serengeti i Masai Mara, przenosząc się w poszukiwaniu wody i najlepszych pastwisk dla swoich zwierząt. Dla mnie ta prosta kreska oznaczała kilkaset kilometrów do pokonania, by znaleźć się po drugiej stronie rzeki Mara. Tanzańczycy zamknęli przejście graniczne między Masai Marą a Serengeti, kiedy okazało się, że Kenijczycy organizują jednodniowe safari na drugą stronę. Wszystkie zyski zostawały w ich kieszeniach. Teraz na taki jednodniowy wypad nie ma szans, za to tanzańskie firmy turystyczne odżyły. Cisza po kenijskim gwarze mówiła mi, że ta granica jednak ma znaczenie. Tutejsi ludzie, na pozór zdystansowani, mają poczucie tanzańskiej, a nie plemiennej tożsamości. To spadek po czasach „afrykańskiej rewolucji” Juliusa Nyererego – pierwszego i najdłużej sprawującego władzę prezydenta kraju. Kiedy ruszaliśmy w dalszą drogę, raz jeszcze spojrzałam w lewo. Starałam się odszukać choć zarys Kilimandżaro. Błękitna mgła spowijała wioski. Góry nadal nie było.

Polskie ścieżki

African massage – kierowca roześmiał się, omijając kolejną dziurę. Szum opon i dźwięk przesypywanego piasku znaczył, że jedziemy poboczem, a nie drogą. Wygodniej i nieco szybciej. Zza otwartego okna dochodził jeszcze jeden dźwięk – swoisty chrobot jak ze ścieżki dźwiękowej horroru o inwazji owadów. Narastał z każdym podmuchem wiatru. To tzw. śpiewające akacje, z leciutkimi jak piórko owocostanami, które kołysząc się na wietrze, charakterystycznym dźwiękiem odstraszają intruzów łasych na drobne listki drzewka.

Arusza, mimo nocy, rozbrzmiewała dźwiękiem klaksonów, stukiem talerzy w restauracjach, płynącym z barów gwarem rozmów. Rozświetlona światłem hotelowych neonów i dyskretnym blaskiem naftowych lamp. Baza myśliwych i siedziba Międzynarodowego Trybunału Karnego ds. Rwandy sądzącego zbrodniarzy wojennych. O poranku safaryjne samochody ruszyły w stronę Moskito River. Ja dokładnie w przeciwną.

Do Tangeru. Ta nazwa pojawiła się na mapach w czasie drugiej wojny światowej. Wtedy na przedmieściach Aruszy wyrosło osiedle. Domy, kościół, sklepy, warsztaty. „Dzień dobry”. „Niech będzie pochwalony” – pozdrawiali się mieszkańcy. W osadzie mieszkało ponad 5 tys. osób. Polscy uchodźcy wojenni, dla których Tanzania stała się bezpieczną przystanią w czasach zawieruchy. Stanęłam przy szarym murze okalającym cmentarz. Zadbane alejki, kopczyki zwieńczone kamieniami, krzyże, gwiazdy Dawida, prawosławne krzyże. Ski, ska… Na nagrobkach polskie nazwiska. Przygarbiony, uśmiechnięty mężczyzna otworzył mi drzwi do kaplicy. Jest tu codziennie od kilkudziesięciu lat. Wyrywa chwasty, grabi alejki, poprawia pochylone pomniki, dba… Nie zna ani słowa po polsku. Jest stąd, z Aruszy. To była dobra praca. Płacili z Polski. Teraz nie płacą, ale to przecież jego miejsce i jego obowiązek. Angielskiego nauczyli go polscy misjonarze, wciąż mu pomagają. Grają świerszcze. Klucz bezszelestnie zamyka nasmarowany zamek.

Pod kołami chrzęści żwir, warkocze silnik. Jadę szlakiem dawnych myśliwych. W Tanzanii nadal można polować. To wabik dla najbogatszych. Safari – polowanie – trofea. Wielka afrykańska piątka najtrudniejszych do upolowania i najgroźniejszych zwierząt – słoń, lew, lampart, bawół i nosorożec. Ceny zawrotne! W tym cenniku nie ma żyrafy. Czy to dlatego, że jest symbolem Tanzanii? Tak jak Kilimandżaro dumnie wznosząca głowę nad zwierzętami afrykańskiego kontynentu. Krwawe polowania to lukratywny margines. Ostry dźwięk zdublowanego przez przewodnika wystrzału. Safaryjne wygodne dżipy wożą „myśliwych” uzbrojonych w aparaty fotograficzne, tam gdzie ci uzbrojeni w strzelby nie mają szansy dotrzeć.

Dziura w ziemi

Ngorongoro jest wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Ale nigdy nie przyznano mu statusu parku narodowego. Te mają być bowiem wolne od działalności ludzi, a w Ngorongoro mieszkają Masajowie. Wypasają stada tam, gdzie grasują lwy, żerują gnu i zebry. Wpisali się w ten świat, stali się jego częścią. Dlatego Ngorongoro nie objęto całkowitym zakazem ingerencji człowieka.

Wsłuchuję się w melodię Ngorongoro. To gardłowa pieśń Masajów, ryk lwa, ptasie trele. Uzupełniają się, tworząc harmonię Afryki. Masajskie wioski znaczą szlak do Serengeti – dymem ognisk, śmiechem wracających ze szkoły dzieciaków, ostrymi dźwiękami języka maa, tak innego od suahili.

„Dziura w ziemi”, bo tak Ngorongoro nazywają Masajowie, ma aż 600 m głębokości. Z grzbietu krateru jej przestrzeń ogarnąć można jednym spojrzeniem, choć do znajdujących się po drugiej stronie skał jest niemal 20 km. Jazda w dół dżipem, choć to tylko 3 km, zajmuje kilkanaście minut. Zwierzaki strome ściany pokonują znacznie dłużej. Jeszcze trudniej mają, gdy chcą z tej „wielkiej dziury” wyjść. Dlaczego uciekają z raju? Czy gna je odwieczny zew wędrówki? W kalderze, dzięki wulkanicznym źródłom, trawa jest przecież zawsze zielona, a wody jest pod dostatkiem. Nie wysycha też jezioro. Faluje różowa „piana” – to flamingi. Przychodzą tu lwy i płochliwe zebry, guźce i antylopy. Żyrafy szeroko rozstawiają nogi. Na luksus picia pozwalają sobie raz w tygodniu, bo pozycja, którą muszą przyjąć, by się napić, uniemożliwia ucieczkę. Kiedy zatętni ziemia, wiadomo, że nadchodzą masywne nosorożce. Wnętrze kaldery przypomina biblijną arkę Noego – ze wszystkimi gatunkami afrykańskich zwierząt na pokładzie.

Po jej zewnętrznej stronie na skałach widać niezwykłe zagłębienia. To „apteka” dla ciężarnych gnu. Wyjadają skalne okruchy bogate w wapń i minerały. Na przełomie stycznia i lutego rozległa równina między Ngorongoro a Serengeti rozbrzmiewa tysiącami pobekiwań. Krótkich i bolesnych. Gigantyczna „porodówka” wita setki tysięcy młodych gnu. Malutkie, śliskie i mokre nieporadnie stają tu na wątłych nóżkach, by po kilku godzinach już wędrować. Maleństwa szczelnie otaczane są przez dorosłe, które własnymi ciałami chronią je przed drapieżnikami. Rozróżniają bezbłędnie dźwięki niosące zagrożenie. Ignorują lądujące z gracją szybowców bociany z Polski.

Właśnie tu, w kanionie, Mary Leakey znalazła szczątki praczłowieka sprzed 1,75 mln lat. Przez większą część roku kanion rozbrzmiewa stukotem młotków, szmerem pędzelków. Kolejne pokolenia archeologów walczą o swoje wielkie odkrycia. Starają się odtworzyć, jak w rajskiej dolinie wyglądało życie przodków człowieka i pierwszych ludzi, którzy właśnie stąd, z serca Afryki, powędrowali, by zaludnić najdalsze zakątki świata.

Serengeti w języku maa znaczy tyle co „równina”. Trochę nudna. Ani jednego drzewa, tylko płowa trawa ciągnąca się po horyzont. Za sprawą wybuchu prehistorycznego wulkanu, który pokrył grubą warstwą pyłu całą krainę, do dziś korzenie drzew nie mogą przebić się przez twarde podłoże. Równina pełna ruchu, przemykających z trawy na trawę rajskich ptaszków, owadów skrzydełkami przecinających powietrze, wędrujących antylop, spod kopyt których unosi się kurz. Równina pełna dźwięków, szelestów, grania owadów, porykiwania zwierząt.

Kiedy słońce gaśnie, melodia buszu nie milknie, ale zmienia tonację. Słychać krzyki nocnych ptaków, chichot hieny, wycie szakala, ryk lwa i jeszcze groźniejszy warkot lamparta.

Kilimandżaro we mgle

Wyglądała jak monstrualna babka wielkanocna. Z wierzchu polukrowana czapą śniegu spływającą strumieniami w dół. Była dokładnie tam, gdzie gdy kładłam się spać, widziałam tylko błękitną dal. W krystalicznie czystym powietrzu wszystko wydawało się idealnie ostre – nawoływania zwierząt w buszu, linia horyzontu, kształt. Słonie zrobiły nam grzeczność i choć one, w przeciwieństwie do dżipów, mogą wędrować, gdzie chcą, maszerowały drogą. Na tle gigantycznej góry wydawały się niemal filigranowe. Cała rodzina. Na przedzie stara samica – głowa rodu, za nią maluchy ledwo odrosłe od ziemi i te nieco starsze. Zaganiane do szyku groźnymi chrząkaniami starszych sióstr. W matriarchalnej słoniowej rodzinie panuje idealny porządek, a dobre wychowanie jest bezwzględnym wymogiem. Słonie wzrok mają nie najlepszy, za to słuch wyczulony bardziej niż człowiek. Niskie częstotliwości, które umykają naszym uszom, dla nich są czytelnym komunikatem. W końcu zniecierpliwione hałaśliwym dżipem umknęły w busz. Po chwili usłyszałam ryk. Może któryś z maluchów narozrabiał, a może wśród kolczastych akacji czaił się lew?

Wędrujące w stronę Kilimandżaro słonie stawały się coraz mniejsze. Wiedziałam, że nim staną się niewidoczne i przekroczą tanzańską granicę, Kilimandżaro znów zniknie za chmurami. Wielka góra zdumiewała mnie za każdym razem, czy to w drodze z Namangi, czy na ulicach Aruszy. Nagle zjawiskowo wyłaniała się z chmur i równie nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, rozpływała się.

Reklama

Anna Kwiatkowska

Reklama
Reklama
Reklama