Reklama

Spis treści:

Reklama
  1. Płaskowyż Hardangervidda
  2. Tu trenowali polarnicy
  3. Najpiękniej położony kemping
  4. Idealny koniec przygody

Drewniany znak wyrasta ze skalnej szczeliny, w pionie trzyma go góra usypanych wokół kamieni. Høgste punkt. 1343 m o.h. – wypalono na tabliczce po norwesku. Jak na najwyższy punkt nie robi to wrażenia, ale w tym miejscu nie o wysokość chodzi. Zrzucam plecak na wgłębienie w skale, w której wykuta jest droga Rallarvegen. Na poboczu rośnie trochę trawy przygniecionej podmuchami do ziemi, zaraz za nią zaczynają się skalne pagórki, gęste jak bąble w bulgoczącej wodzie, coraz wyższe i wyższe, porosłe mchami jak szlachetną miedzią. Między nimi rozlewają się oka pośniegowej wody, w większych zagłębieniach wciąż leżą wielkie szarzejące płaty śniegu pozostałe po zimie. A jest połowa września. Całości obrazu dopełniają potoki, rzeki, jeziorka, wodospady; w którąkolwiek stronę spojrzę, jest ich co najmniej kilka.

Płaskowyż Hardangervidda

Podobny widok towarzyszy mi od dobrych kilku godzin. Niby taki sam, a za każdym zakrętem inny, w zależności od tego, jak ułożą się skały. Ciągle więc zatrzymuję się, by westchnąć: „ale obłęd”. Ciszę mąci jedynie wycie wiatru. Ale wiem, że to tylko pozorne bezludzie. Co kilka godzin, czasem częściej, zbliża się miarowe „ta dam, ta dam, ta dam”, by po chwili równie tajemniczo ścichnąć i zniknąć. Gdzieś w tej litej skale po prawej, równolegle do drogi, którą idę, jest druga – kolejowa. W tunelach, kamiennych galeriach, przyklejona do górskiej ściany; czasem widzę nawet pociąg – przez kilka sekund, nim znowu „pochłonie” go skała.

Linia Bergensbanen łącząca dwa największe norweskie miasta, czyli Oslo i Bergen, jest jedną z najwyżej położonych w Europie, najbardziej malowniczych, a równocześnie najtrudniejszych w budowie na świecie. Ma 400 km długości, z czego tunele zajmują ponad 70 km; znajdują się one głównie na terenie, przez który właśnie wędruję – na płaskowyżu Hardangervidda. Wiele okolicznych miejscowości ze światem łączy tylko pociąg. Dróżka jest jedna, prowizoryczna i nie dla samochodów. Rallarvegen została wydarta skałom 120 lat temu jako zaplecze dla budowniczych kolei. Dzisiaj ma status kultowej drogi rowerowej, lubią ją też piechurzy: 65 km wzdłuż torów z Haugastøl do Myrdal i jeszcze 17 szaleńczo w dół nad Aurlandsjord.

Trzy metry poniżej najwyższego punktu, pięć minut marszu za nim, wzdłuż jeziorek połączonych potokami jak krwiobiegiem, stoi kamienno-drewniany dom pod spadzistym dachem. Przed nim jest fragment torów z drezynami, które już donikąd nie pojadą. To kawiarnia Fagernut i minimuzeum budowy powstałe w miejscu, gdzie kiedyś kwaterowali się robotnicy. Już zamknięte, ale jeden z czteroosobowej grupy norweskich rowerzystów, słysząc, że nie jestem stąd, wchodzi do środka, a po chwili informuje: – Jeśli chcesz, możesz wejść i obejrzeć. Pod koniec XIX w. było tu całkiem przyjemnie. Ładna zastawa na stole, gustowny żeliwny piecyk, lampy naftowe. No i ten widok ze wszystkich okien. Rowerzyści tymczasem się zbierają.

– Idziesz do Myrdal? I dalej w dół? Ale to wiele godzin.
– Wiem, ze dwa dni – odpowiadam.

Jeśli coś mi przeszkadza, to fakt, że tak krótko, bo wczesna jesień maluje świat pięknymi rdzawymi kolorami. Ale to Norwegia, ścieżek w bok, szlaków i ich przedłużeń jest zatrzęsienie. I na szczęście zaczęłam wcześniej.

Tu trenowali polarnicy

Hardangervidda to kraina, która wygląda tak samo, jak brzmi. Groźnie, trudno, surowo. Trzeba przyznać, że ma charakter: ten największy europejski płaskowyż leży zaledwie 2 godz. drogi od Oslo, jeśli spojrzeć na mapę – na samym południu Norwegii. W rzeczywistości warunki panujące na bezdrzewnym pustkowiu przypominają arktyczne. Przed wyprawami trenowali tu Amundsen, Scott, Shackleton, Nansen. Dziś jedną ze stałych ofert są kursy przed wyprawami na biegun czy zimową Grenlandię. Ale nazwa Hardangervidda wpada też szybko w ucho, ma w sobie coś magiczno-wciągającego i łatwo ją oswoić.

Płaskowyż – również. Jest to raj dla wędrowców o powierzchni niewiele mniejszej od województwa opolskiego, a prawie połowa to park narodowy poprzecinany rzekami, strumieniami, zamieszkany przez wielkie stado dzikich reniferów. I nieprzewidywalny; ponieważ pogoda potrafi zaskoczyć w każdej chwili, trawersy w poprzek płaskowyżu nie są dobrym pomysłem dla mało doświadczonych. Jeśli jednak chcecie sprawdzić, „z czym się to je” – trasa prowadząca obrzeżami Rallarvegen jest świetnym wyborem. Łatwo dostępna i niezbyt trudna, w razie załamania pogody, zmęczenia, czegokolwiek – zawsze można w kilka godzin dotrzeć szutrem do stacji i wsiąść do pociągu.

Sama trafiłam na nią przypadkiem. Wybierałam się zupełnie gdzie indziej, ale ubiegłoroczny sierpień zalał południowy zachód Norwegii deszczem. Spłynęły szlaki, drogi, mosty, podtopiło tory. Leciałam więc do Oslo trochę w ciemno. Wylądowałam późnym wieczorem i dopiero po północy, kiedy pojawiła się informacja, jakie pociągi odjadą tego dnia, kupiłam bilet na Bergensbanen. Potoczyliśmy się powoli nad rzekami rozlanymi szeroko i wysoko, tak że czułam się, jakbyśmy nimi płynęli, a drzewa, które kiedyś rosły na brzegach, teraz wystawały z wody. Wysiadłam na stacji o dźwięcznej nazwie Geilo – czytaj: Jajlo – 50 km przed Finse, które jest bazą wypadową na Rallarvegen i na płaskowyż.

– Górami nie pójdziesz, bo szlaki są zniszczone. Ale Rallarvegen wczoraj przejechał właściciel wypożyczalni rowerów, da się przejść – miła dziewczyna w informacji turystycznej przygląda się mapom, po czym wyrokuje: – Powiem ci, jak ja bym szła.

No to za jej radą idę:

  1. lasem wokół jeziora Ustedalsfjorden,
  2. XIX-wiecznym drewnianym mostem, pod którym dudni rzeka Ustedøla opakowana znakami „nie stój na brzegu, fale przychodzą nagle i mogą cię zmyć”,
  3. długim stromym podejściem nad linię lasu.

Skalne plateau przecina potok, na którym huczy wodospad. Płaski suchy kawałek pod nim jakby czekał na mój namiot. Zasypiam z moim ulubionym widokiem: na wielkie zielono-rdzawe przestrzenie zamknięte ośnieżonymi górami. „Czy to norweskie piękno może się znudzić?” – myślę.

Najpiękniej położony kemping

– Muszę się z wami podzielić tą historią – jeden z turystów na kempingu we Flåm pokazuje puszkę jak trofeum. – To najlepsze sardynki w Norwegii, kiedyś je produkowano w Szwecji, teraz w Polsce, a kupiłem je w Hiszpanii. I znowu tu wróciły.

Jesteśmy na jednym z najpiękniej położonych kempingów świata. Na kolejnych stopniach – tarasach zielonego zbocza – są miejsca dla kamperów, domki, schronisko. Z tych wyższych widać Aurlandsfjord – odnogę Sognefjordu, czyli najdłuższego fiordu w Norwegii. Trzy namioty rozbiliśmy między starymi jabłonkami. Właściciel puszki to pół Szwed, pół Norweg, od lat mieszkający w USA, który wrócił na ziemię matki, żeby przejść pieszo do miejsca jej urodzenia.

Aurlandsfjord fot: Peter Adams / Getty Images
Aurlandsfjord fot: Peter Adams / Getty Images Peter Adams / Getty Images

Na małą wyspę Sula ma stąd jakieś dwa tygodnie na północ. Para młodych Holendrów zachwyca się swoją pierwszą podróżą z namiotem od kempingu do kempingu. Ja przyszłam dziś z góry, z miejscowości Myrdal, gdzie od linii Bergensbanen odbija kolejka Flåm – najbardziej stroma linia o standardowym rozstawie torów w Europie. Już nią kiedyś jechałam i choć rozwijała prędkość do 30 km/godz. oraz miała zapasową hamującą lokomotywę na końcu składu, jazda po torach ułożonych w pętle, spirale, ostre zakręty, przyklejonych do ściany i schowanych w 20 tunelach dostarczała wielkich emocji. Wędrówka drogą obok linii tylko to potwierdza – prawdziwy inżynierski majstersztyk! Największe wrażenie robi pierwszy 4-kilometrowy odcinek: żeby konie mogły wciągać materiały potrzebne do budowy, poprowadzono go 23 szerokimi serpentynami.

„Uwaga! Jedziesz na własne ryzyko, za każdym zakrętem droga może być inna” – ostrzeżenie dla rowerzystów uzupełniają sugestywne znaki, na których fikają koziołki z roweru na stromiźnie. Trochę ich tu jest, bo zjazd to popularna i szybka atrakcja. Przynajmniej w założeniu; na oko jakaś połowa rowery prowadzi albo odpycha się asekuracyjnie od ziemi, hamując piętami jak na sankach. „Wiuuuuuu” – frunie ktoś na linie trzy razy szybciej niż pociąg. Tutejsza tyrolka jest najdłuższą w Norwegii (1381 m długości), a tego lotu między wodospadami naprawdę i szczerze zazdroszczę.

Z Flåm do Bergen można dopłynąć promem i już sama podróż jest tego warta. To pięć malowniczych godzin na Sognefjordzie i wzdłuż wyspowego wybrzeża. Ale jakoś szybko dotarłam, do samolotu jeszcze trzy dni, chcę je zagospodarować. Rzut oka na mapę na przystani i oczy mi się świecą. Prom zawija w miejsca, gdzie są jedna, dwie farmy albo tylko początek szlaku.

– Poproszę tutaj – pokazuję na mapie miejscowość Undredal słynącą z XII-wiecznego kościółka i własnego, podobno najpyszniejszego w kraju karmelowego sera brunost. Ponieważ do lat 90. ubiegłego wieku całkiem była odizolowana, dostępna tylko drogą wodną, ludzie mówią tu własnym dialektem. – To przystań na żądanie, musisz zarezerwować też prom, który cię odbierze. To znaczy możesz to zrobić potem online. Ale tam nie ma zasięgu – wyznaje rozbrajająco kasjerka. Kiedy 2 godz. później wysiadam sama na kołyszącym się pomoście, i tak na wszelki wypadek proszę: – Tylko przypłyńcie po mnie jutro.

Idealny koniec przygody

Na zakończenie przygody wybieram odnogi Sognefjordu, w tym Nærøyfjord – wąski, dziki, otoczony wysokimi klifami, wpisany na listę UNESCO. Jedną noc spędzam pod samotną farmą Stokko, w miejscu, gdzie nocują też kajakarze – dzisiaj jest ich dwójka. Na tablicy informacyjnej oprócz typowych próśb i rad o zabranie śmieci czy nierozbijanie namiotu za blisko wody, napisano: „Stokko leży na końcu sieci ścieżek. Wróć tą samą drogą, bo innej tu nie ma”.

Reklama

Na kolejny nocleg wypatrzyłam ze statku małą osadę na przeciwnym brzegu fiordu. Spodobał mi się biały kościółek i kilka drewnianych domów na małej łące pod skałą. Największe wydarzenie w historii Bakka miało miejsce w XXI w. – dopiero wtedy zbudowano tunel pozwalający dotrzeć tu wygodnie drogą lądową. Patrząc, jak wieczorem otula nas mgła, pomyślałam jednak, że tak naprawdę od wieków wiele się tu nie zmieniło.

Reklama
Reklama
Reklama