Reklama

Kocimi ruchami przebiegła przez dziedziniec, wskoczyła na kamienny mur świątyni z orientalnymi freskami przerośnięty korzeniami gigantycznego drzewa. Po czym wdała się w śmiertelną walkę wręcz. Lara Croft, przystojna pani archeolog w ciele Angeliny Jolie – jej kilka szybkich ciosów wystarczy, by przeciwnicy pokotem leżeli na ziemi. Nie czekając, aż przybędą wrogie posiłki, kobieca wersja Indiany Jonesa zeskoczyła na ziemię i... grunt się pod nią rozstąpił. Lecąc z naszego Angkoru, wylądowała wprost w halach Paramount Pictures w Hollywood, gdzie nakręcono dalsze sceny filmu Tomb Raider – mówi przewodnik.

Reklama

Historia powstania hollywoodzkiego hitu kręconego w ruinach kambodżańskiej świątyni i inspirowanego tajemnicami tego miejsca jest żelaznym punktem każdej wycieczki po Angkorze.

Nic dziwnego, że Angkor rozpala wyobraźnie scenarzystów i turystów – wygląda, jakby był nie z tego świata. Pierwszy raz zobaczyłem go jeszcze przed świtem. Ogromny zespół pałaców i świątyń. Długie rzędy kolumn, wielopiętrowe, kaskadowe kamienne konstrukcje. Gigantyczne twarze bogów wykute w omszałych piaskowcach. Setki budowli. Największe otoczone niewiarygodnie szeroką fosą porośniętą kwiatami. Każdy detal konstrukcji ma znaczenie symboliczne, religijne. A całość w samym sercu gęstej dżungli... „Sceneria niczym z kanonu literatury podróżniczej” – pomyślałem, czekając, aż opadną opary mgieł, które potęgowały jeszcze wrażenie, jakie robiły wyłaniające się wysokie wieże świątyń.

Przyjechałem tak wcześnie, że jeszcze nie było turystów. Pałace emanowały spokojem. Wewnętrzną harmonią. Pięć wielkich wież, znanych z flagi Kambodży, dopiero z wolna zalewało światło świtu. Ruszyłem w ich kierunku szerokim kamiennym mostem.

Owoce związków bogów

Nazwa Angkor pochodzi od sanskryckiego słowa oznaczającego miasto. Do dziś w używanym w Kambodży języku khmerskim znaczy „stolica” lub „święte miejsce”. Leżący kilka kilometrów od miasta i lotniska w Siem Reap na północnym zachodzie kraju zespół pałaców, świątyń i pozostałości zabudowy miejskiej, zwany Angkor, jest największym skarbem Kambodży – o ile nie całych Indochin. Miejsce to przez pół milenium było stolicą najpotężniejszego królestwa południowo-wschodniej Azji – Imperium Khmerskiego.

Jeśli wierzyć legendzie, jego budowa rozpoczęła się od wygnania z dworu w Delhi hinduskiego księcia Preah Tonga przez ojca. Bezdomny arystokrata napotkał na piaszczystej plaży na wybrzeżu oceanu piękną córkę króla węży, w której zakochał się bez pamięci. Jej ojciec podarował młodym wyłaniający się z wody ląd zwany Kambudżą, na którym wznieśli Angkor. W innych wersjach legendy księcia zastępuje bramin lub maharadża, który poślubia bóstwo wodne – nagę, lub boginkę mgieł, chmur i wody – apsarę. Miejsce wyłonienia się świętego lądu wskazuje rzucona włócznia, a synowie zrodzeni z tego boskiego związku nazywani są Kambudża.

Z badań archeologów i historyków wiadomo, że pierwsze budowle stolicy powstały w 802 r., w czasach panowania króla Dżajawarmana II. Najwspanialszą z nich – Angkor Wat, do której idę kamiennym mostem przerzuconym nad porośniętą lotosami szeroką na 200 m fosą, wzniesiono na początku XII w. Budowa trwała prawie 40 lat. Jej nazwa znaczy „miasto, które stało się świątynią”. – Ale właściwie powinno się ją nazywać dziełem sztuki, w którym bogowie pozwolili bywać ludziom – mówi samotny przewodnik czekający na turystów, którego spotykam na pustym jeszcze moście. Im jestem bliżej, tym bardziej doceniam słowa staruszka. Każdy filar, każda kamienna płyta, rzeźby smoków, lwów i węży, każda ozdóbka zwieńczająca kamienną poręcz wygląda tak, jakby z rąk wypuścił ją nie kamieniarz, a jubiler. Wejście do świątyni zdobią apsary – półnagie boginki tancerki o tak rozkołysanych biodrach, jakby chciały natychmiast zerwać się do płynnych, ceremonialnych tańców. Każda z dwóch tysięcy kobiet przedstawionych na reliefach w Angkor Wat ma inne rysy twarzy – inne oczy, inne usta. Na głowach noszą ozdoby, które wyrażają nie tylko przepych królestwa Angkoru, ale i wielką dbałość o piękno i oryginalność. Próbuję sobie wyobrazić to miejsce w szczycie swojej średniowiecznej świetności – kiedy ulicami zabudowanymi drewnianymi domami, zapewne zdobionymi z równą pieczołowitością, przejeżdżały wozy zaprzężone w słonie, orszaki królewskie w otoczeniu dostojników i mnichów...

Angkor Wat jest największą na świecie budowlą religijną. Na powierzchni 200 ha Khmerowie stworzyli model hinduistycznego Wszechświata, miasto, stolicę, ale przede wszystkim świątynię poświęconą bogowi Wisznu. Jej ciągnące się setkami metrów ściany pokrywają kamienne reliefy przedstawiające sceny bitewne z walk ludzi i bogów, wyobrażenia zdarzeń historycznych, a nawet wizje nieba i piekła. Na każdej z nich tysiące postaci prawie naturalnej wielkości, a każda o innej twarzy, w unikalnej pozycji. Patrząc na rozmach, z jakim 5 tys. rzemieślników i 50 tys. robotników wzniosło Angkor Wat, o grunwaldzkim dziele Matejki można pomyśleć jak o miniaturce.

W samym centrum świątyni znajduje się piramida otoczona galeriami. Jej zwieńczeniem jest pięć ponad 40-metrowych wież – każda w kształcie rozwijającego się pąka lotosu. Na zwiedzanie Angkor Wat można poświęcić cały dzień, a nawet dwa lub trzy, i wciąż odkrywać jego nowe elementy.

Z żalem opuszczam miejsce około południa, ale tłum turystów skutecznie zasłania już płaskorzeźby. Przenoszę się do odległego o 15 min jazdy Angkor Thom – ostatniej stolicy Khmerów. W jej centrum znajduje się Bajon – jedna z najbardziej enigmatycznych budowli religijnych świata i najsilniej oddziałujących – tak na wiernych, jak i na zwykłych zwiedzających. To, co pierwsze rzuca się w oczy w budowanej przez sto lat – od końca XII do końca XIII w. – świątyni, to ogromne twarze. Na 37 kamiennych wieżach (ocalałych z około pięćdziesiątki) wyryte są kilkumetrowej wielkości ludzkie oblicza zwrócone w cztery strony świata. W przeciwieństwie do Angor Wat tu wszystko jest przytulne, intymne. Wieże, kolumnady, przejścia tworzą labirynt, który każdy może eksplorować własną wymyśloną trasą. Zawsze jednak śledzić nas będą ogromne oczy bogów. Niektóre mają je zamknięte – jakby bogowie mrużyli je przed zwrotnikowym słońcem.

Chodzę po Bajon kilka godzin. Gubię się, odnajduję, zatapiam w myślach. U podstawy wież i kolumnad podziwiam płaskorzeźby i kolejne koronkowo wykonane detale. Pokazują życie codzienne Imperium Khmerskiego – kobietę gotującą obiad, mężczyzn handlujących na targu, walki kogutów i zapaśników, sceny z sądu i żonglerki cyrkowców, Chińczyków rozmawiających przy zakupach. Nade wszystko jednak dawni artyści z pietyzmem odtwarzali w kamieniu bitewny zgiełk i maszerujące armie. Dawni władcy Angkoru przychodzili do tutejszych bibliotek na studiowanie ksiąg i na modlitwy – w samym sercu Bajon znajdował się ponad trzymetrowy posąg Buddy. W połowie XIII w., gdy w buddyzmie pojawiały się nowe prądy, to wyobrażenie Buddy zostało roztrzaskane na kawałki. Posąg zrekonstruowany w latach 30. XX w. dziś znajduje się w osobnym pawilonie.

Odległa o niecałe 2 km Ta Prohm, zbudowana nieco później niż Bajon, została przez ostatnich osiem wieków pochłonięta przez dżunglę. Potężne drzewa wyrosły wprost na dachach dawnych zabudowań świątynnych i klasztornych. To właśnie tutaj Angelina Jolie z wdziękiem bohaterki Tomb Raidera rozprawiała się z przeciwnikami. Ta Prohm postanowiono pozostawić w takim stanie, w jakim zawłaszczyła je natura – nie naruszając tej równowagi między budowlami a otaczającą je przyrodą. Rzeźbione bramy, posągi królów i bogów – wszystko oplecione bluszczami, korzeniami, gałęziami. Przez tę bliskość z dziką przyrodą ta maleńka świątynia oddziałuje na zwiedzających najsilniej – a przynajmniej na mnie. Opuszczam ją po kilku godzinach, żeby zdążyć na zachód słońca. Oglądam go na Phnom Bakheng – niewielkiej świątyni, która wzniesiona została w centrum pierwszej stolicy Angkoru. Położona jest na 60-metrowym wzgórzu, a z jej tarasu rozciąga się najpiękniejszy widok na Angkor Wat, jaki tylko można sobie wymarzyć.

Amok z akcentem na „a”

Opadające szybko ciemności nad Angkor Wat przywodzą na myśl historię zmierzchu królestwa. Imperium Angkoru kwitło do końca XIV stulecia. Potem środek ciężkości władzy i handlu przeniósł się 300 km na wschód – nad największą rzekę Indochin – Mekong. Z czasem najważniejszym miastem stało się leżące na jego brzegach Phnom Penh – dzisiejsza stolica Kambodży, a Angkor zaczął usychać. Chylące się ku upadkowi królestwo przetrwało jeszcze w agonii dwa wieki. Gdy odeszli jego ostatni królowie, kompleks budowli Angkor, wbrew często powtarzanym pogłoskom, nie został porzucony, zapomniany, a potem cudownie odnaleziony w dżungli przez europejskich misjonarzy z kagankiem oświaty. Kiedy pierwsi przybysze z Zachodu dotarli tu prawdopodobnie pod koniec XVI w. (wymienia się francuskiego mnicha ojca Boillevaux oraz portugalskich podróżników), Angkor był wciąż zamieszkany. Europejczycy byli tak oszołomieni rozmachem budowli, że nie wierzyli, by były wzniesione rękami i z pomysłu Azjatów – podejrzewali, iż zbudował je podczas swej wschodniej wyprawy Aleksander Wielki lub Rzymianie. Ich relacje nie przebiły się jednak do publicznej świadomości nad Tamizą i Sekwaną. Dopiero opublikowany w połowie XIX w. opis Angkoru pióra podróżującego ich śladami Henriego Mouhota wzbudził prawdziwą sensację. Do Indochin rzucili się poszukiwacze przygód i skarbów. Przed rozkradzeniem uratowali go naukowcy – badający Angkor od początku XX w. archeolodzy francuscy.

Wieczór spędzam w mieście, które stanowi najlepszą bazę wypadową do zwiedzania Angkoru – Siem Reap. Eleganckie knajpki z wyszukanym menu, uliczne bary ze świeżym curry, barwne targowiska i kluby nocne gotowe zaspokoić wszelkie oczekiwania odwiedzających. Wszędzie słychać zachodnią muzykę. Ulice opanowała mieszanka turystów z Europy, Ameryki i Australii. – Jeszcze kilka lat temu to była dziura zabita dechami – mówi mi Noma Sarvong, tłumacz, z którym podróżuję po Kambodży. – Dziś jest tu więcej turystów niż w Bangkoku – twierdzi. – Kambodża stała się trendy. Cała warszawka tutaj przyjeżdża – opowiada mi znajoma reżyserka filmów dokumentalnych. Nic dziwnego – już pierwsze spotkanie z Kambodżą uzmysławia, jak przepiękny jest to kraj i przy tym jeszcze niezepsuty masową turystyką. Stosunkowo od niedawna otwarty na świat jeszcze się nie nabawił zachłanności i cynizmu charakterystycznego dla turystycznych potęg Bliskiego i Dalekiego Wschodu. Siadam w jednym z przydrożnych ba- rów, w którym jest dwa razy więcej miejscowych niż turystów z zagranicy (to zazwyczaj wróży najlepsze i najświeższe jedzenie).

Zamawiam kurczaka amok (wymawia się z akcentem na „o”) – duszonego w curry, z kolendrą, trawą cytrynową, podanego z jaśminowym ryżem w miseczce uplecionej z liści bananowca. Jest absolutnym arcydziełem sztuki kulinarnej. Prawdziwy amok – z akcentem na „a”! Do tego obowiązkowo miejscowe piwo – zimny pilzner z korzenną nutą. A na deser – lokalny przysmak – ananas prosto z drzewa, podawany tutaj... z solą!

Pola śmierci

Po kilku dniach zwiedzania Angkoru i kosztowania atrakcji Siem Reap przenoszę się do Phnom Penh. Dzielącą je odległość 300 km można pokonać w kilka godzin samochodem lub spędzić parę dni, płynąc łodzią po rzece Sap do miejsca, gdzie w stolicy Kambodży rzeka wpada do Mekongu.

Phnom Penh liczy sobie dwa miliony mieszkańców, ale potrafiło zachować charakter kameralnej, miłej miejscowości. Ma klimat. Poza kilkoma reprezentacyjnymi arteriami w centrum i wzdłuż bulwarów składa się z wąskich uliczek, na których życie rozgrywa się na oczach sąsiadów – nastrój niczym na południu Włoch. Ktoś sprzedaje surowy jedwab, inny zachwala swoją kuchnię (krewetki amok!), jeszcze inny poleca szalenie barwne khmerskie szale. Dla przybyszy z Europy czy Stanów ( jeśli są w Azji nowicjuszami) największym zaskoczeniem jest jednak ruch uliczny. Tłum jednośladów! Na ulicach Phnom Penh jest sto razy więcej skuterów niż samochodów. Wszyscy trąbią, spieszą się, przepychają. Ale robią to z wyczuciem, kulturą, jakimś szóstym zmysłem unikając wypadków.

Spotykam się z Ralphem Wetterhahnem – amerykańskim pisarzem, wielkim znawcą regionu i pilotem z czasów wojny wietnamskiej, z którym będę tu kręcił film (ale o tym później). – Jestem tu siódmy raz. Ten uliczny pośpiech jest dla mnie symboliczny. To pęd do przyszłości. Mieszkańcy Kambodży spieszą się, by jak najszybciej zostawić przeszłość za plecami – mówi Ralph. Nic dziwnego, od czasów upadku Angkoru historia nie była dla ich ojczyzny łaskawa. O jej terytorium przez kilka stuleci konkurowali dwaj sąsiedzi: Syjam (dzisiejsza Tajlandia) i Wietnam. – Historia kraju ma bardzo wiele wspólnego z dziejami Polski. Zbyt często była dyktowana przez nieszczęśliwe położenie pomiędzy większymi i potężniejszymi sąsiadami – tłumaczy mi Sotie Kenmano, pochodząca z Phnom Penh absolwentka Uniwersytetu Cornella, która swoją ojczyznę znalazła nad Wisłą. Kres rywalizacji sąsiadów o Kambodżę położyła praktycznie dopiero stuletnia francuska kolonizacja Indochin w drugiej połowie XIX w. Nim nastąpił zmierzch panowania Paryża, w czasie II wojny światowej Kambodża była jeszcze okupowana przez Japonię i Tajlandię. Wolność przyszła dopiero w 1955 r.

Choć Khmerowie niechętnie wracają do historii, z pasją pokazują pozostałe po niej perły architektury. W samym centrum Phnom Penh wznosi się fantastyczny Pałac Królewski. Kambodża nadal ma koronowanego władcę, więc zwiedzać pałac można tylko w dni, kiedy nie ma w nim monarchy. Miałem szczęście – kiedy przyjechałem, król Norodom Sihamoni wypoczywał w innej rezydencji. Zbudowany w XIX w. gmach jest najpiękniejszym przykładem klasycznej architektury khmerskiej. Otoczone obronnymi murami białe budynki, ozdobione smokami, wężami, pilnowane przez kamienne lwy i kobry, zwieńczone strzelistymi dachami i wieżami, lśnią z daleka złotem ozdób. W jednym z nich – Srebrnej Pagodzie – przechowywane są największe skarby Kambodży: posągi Buddy – złote, kryształowe i wysadzane diamentami. Obecność obowiązkowa! Będąc w Phnom Penh, nie wolno przegapić też wizyty w Muzeum Narodowym – są w nim tysiące zabytków z czasów świetności Imperium Angkoru, m.in. sławny posąg Trędowatego Króla z Angkor Thom.

Wieczór w tropikach przychodzi szybko. Nim słońce całkiem zniknie za horyzontem, idę do Foreign Correspondent Club, knajpki i klubu w jednym, który gromadzi dziennikarzy i ekspatów. Dla podkreślenia „prasowej” atmosfery miejsca ściany obwieszone są świetnymi fotografiami reportażowymi z czasów wojny wietnamskiej. Miejsce pozwala też rozkoszować się wspaniałym widokiem z tarasu na szeroką rzekę oraz, co nie mniej istotne, na skosztowanie najlepszych potraw z różnych części Kambodży. Dziś pora na ryby – w ziołach, lekkich sosach, z jaśminowym ryżem i słodkimi owocami. Do tego kolejne świetne lokalne piwo z odcieniem imbiru, a na koniec kawa – mała, bardzo mocna, bardzo czarna i bardzo gęsta, niemal jak arabska – tyle że bez kardamonu.

– Jeśli chcesz zrozumieć Kambodżę, musisz odwiedzić pola śmierci – mówi Ralph nazajutrz. Ma rację. To od tej historii, to od tych wydarzeń, które Roland Jofié przywołał w swoim oscarowym filmie Pola śmierci z muzyką Mike’a Oldfielda, uciekają ku przyszłości dzisiejsi Kambodżanie. Jedziemy do dwóch miejsc, które kojarzą się z czasami dyktatury Czerwonych Khmerów w Kambodży.

Gdy Amerykanie w 1975 r. przegrali w Wietnamie i w panicznej ewakuacji odlatywali helikopterami z dachu ambasady w Sajgonie, do władzy w Kambodży doszli ich śmiertelni wrogowie – Czerwoni Khmerzy. Marksistowscy partyzanci pod wodzą wykształconego w Paryżu Pol Pota wprowadzili w swej ojczyźnie na kilka lat niezwykle krwawy terror. – Jedną z ich pierwszych decyzji było wyrzucenie wszystkich ze stolicy. Dosłownie wszystkich! – opowiada Noma, mój tłumacz, który miał wtedy 10 lat. Ludzie z Phnom Penh zostali wówczas skierowani do przymusowej pracy na wsi. Zamknięto szkoły, zlikwidowano pieniądze, zabroniono okazywania wszelkich uczuć. Ludzie wykształceni, znający języki, a nawet noszący okulary – byli zabijani. W ciągu czterech lat – nim zainterweniował Wietnam – zginęły 2 miliony ludzi. Jedna czwarta ludności kraju!

W Phnom Penh przypomina o tym Toul Sleng – dawna szkoła średnia zamieniona na więzienie Czerwonych Khmerów o kryptonimie S-21. Klasy podzielone na cele, dziedziniec z wielkimi dzbanami do podtapiania, druty kolczaste. Po ok. 20 tys. ludzi – na ogół członkach partii oskarżonych o szpiegostwo (ale i obcokrajowcach), którzy przeszli przez to więzienie – pozostały tylko fotografie, dzisiaj eksponowane w amfiladzie sal. Jakże dziwnie na ich tle wyglądają rozwrzeszczane amerykańskie nastolatki, które przyjeżdżają tu między zwiedzaniem muzeum a zakupami na targowisku. Po chwili jednak wszystkie poważnieją – nie ma człowieka, który by stąd nie wyszedł zmieniony. Prosto z S-21 jedziemy do leżącego niedaleko stolicy Choeung Ek – na osławione pola śmierci. Potężna stupa wypełniona czaszkami przypomina o 17 tys. ludzi, których stracili tu Czerwoni Khmerzy. W tle sączy się medytacyjna muzyka.

– Teraz już rozumiecie, dlaczego tak nam śpieszno do przyszłości – pyta retorycznie Noma. Współcześni Kambodżanie niemal kompletnie wyparli ten rozdział ze swojej historii. Odgrodzili go grubą kreską i ruszyli do przodu. Dopiero niedawno – po 35 latach – powołali trybunał do osądzenia zbrodni Czerwonych Khmerów (wśród 13 sędziów mianowanych przez ONZ jest Polka Agnieszka Klonowiecka-Milart). To zupełnie inaczej niż np. w Rwandzie – gdzie sądzenie Hutu winnych etnicznej rzezi odbywa się w ludowych sądach gacaca w każdej wsi. – My jesteśmy inni. Może to dzięki buddyzmowi. Może dzięki optymizmowi i nadziei na lepsze jutro, która zawsze nam towarzyszyła w historii – mówi Noma. Siedzimy przy kawie w Phnom Penh, na bulwarach nad Mekongiem, i podziwiamy zachód słońca.

Dom syczącego smoka

Dość tych smutków! Ruszamy z Phnom Penh do największego nadmorskiego kurortu – Sihanoukville (oficjalna nazwa Preah Seihanu). Miejscowość leży nad czystą i ciepłą Zatoką Tajlandzką i znana jest z przepięknych plaż. Od stolicy dzieli ją pół dnia jazdy samochodem. Droga prowadzi przez wilgotne zwrotnikowe lasy. W tutejszych dżunglach można spotkać słonie azjatyckie, tygrysy, tapiry i zagrożone wyginięciem nosorożce. Na podglądanie dzikich zwierząt najlepiej jednak wybrać się na północny wschód kraju – do leżącego na granicy z Wietnamem parku Virachey. Przy drodze do Sihanoukville (Kompong Som) widać za to typową prowincję tropikalnej Azji – wszędzie zieleń, pola ryżowe i proste drewniane domki wkomponowane w przyrodę. Na horyzoncie panoramę zamykają Góry Kardamonowe z najwyższym szczytem kraju – Aural.

Sihanoukville powstało wokół ruchliwego portu, do którego wpływają pełnomorskie statki. Miejscowość została nazwana na cześć ekscentrycznego króla Norodoma Sihanouka, który rządził krajem od 1944 do 1955 r., a wsławił się między innymi tym, że dużo więcej czasu niż na rządzenie krajem poświęcał na... kręcenie filmów i komponowanie muzyki! Do grania w niektórych ze swoich produkcji nakłaniał nawet członków rządu. Nic zatem dziwnego, że filmy zgarniały nagrody na festiwalu filmowym – oczywiście w Phnom Penh. O ewentualnych sukcesach dzieł króla poza granicami ojczystej Kambodży annały jednak milczą.

Królewskie miasteczko dziś jest mekką plażowiczów, płetwonurków, windsurferów i innych poszukiwaczy zimowej opalenizny. Po zatoce śmigają skutery wodne, stateczki i jachty, a na szerokiej piaszczystej plaży mieszają się turyści z Europy, Kambodży i Chin. Ci ostatni przyjechali tłumnie na obchody chińskiego Nowego Roku. – Jest super, jak w Tajlandii, tylko trzy razy mniej ludzi – opowiadają. Rzeczywiście – od hoteli, przez restauracje, po bazy nurkowe i kluby – wszystko jest kameralne, rodzinne i bardziej wyluzowane.

Kogo lenistwo piaszczystej plaży znudzi, może wybrać się do prześlicznego buddyjskiego klasztoru, który góruje nad miastem, i podziwiać w nim posąg leżącego Buddy i przedziwny korowód wyrzeźbionych opodal postaci. Pomiędzy budynkami, odnowionymi po zniszczeniach z czasów Czerwonych Khmerów, przemykają bezszelestnie mnisi ubrani w charakterystyczne pomarańczowe szaty. Zapach tlących się kadzideł i dźwięk cykad uspokaja i zachęca do medytacji krajobrazu.


W Sihanoukville i okolicach zostaję przez bite dwa tygodnie. Nie wytrzymałbym rzecz jasna tyle na plaży! Z udziałem Ralpha Wetterhahna kręcę film dokumentalny o ostatniej bitwie wojny wietnamskiej – która rozegrała się właśnie niedaleko Sihanoukville. Tuż po ucieczce Amerykanów z Wietnamu – w maju 1975 r., na wodach Zatoki Tajlandzkiej Czerwoni Khmerzy porwali amerykański statek handlowy „Mayaguez” z 40-osobową załogą. Amerykanie zaatakowali więc małą wysepkę Koh Tang, oddaloną kilka godzin drogi łodzią od Sihanoukville, gdzie według CIA przetrzymywani byli zakładnicy. Wywiad USA mylił się jednak całkowicie – na ich helikoptery, zamiast pojmanych marynarzy, czekał potężny garnizon Czerwonych Khmerów. Amerykanie bitwę przegrali z kretesem, a na dodatek uciekając po przegranym starciu, zostawili na wyspie swoich trzech żołnierzy – którzy złapani i straceni stali się ostatnimi ofiarami wojny wietnamskiej.

Gdybym nie znał historii Koh Tang, powiedziałbym, że to pierwowzór tropikalnego raju. Wzgórza porośnięte palmami, szerokie puściuteńkie plaże, laguna o wodzie w kolorze najpiękniejszego turkusu. Nic dziwnego, że okolice Koh Tang są znane jako jedne z najlepszych w Kambodży miejsc do nurkowania. Filmuję tam pod wodą amerykańskich archeologów wojskowych – szukających (z niewielkim powodzeniem) resztek helikopterów – i przy okazji wypuszczam się z lagun na okoliczne rafy. Z Sihanoukville przypływają tam czasami na dwa–trzy dni łódki z nurkami – poza nimi nie ma w okolicy nikogo. Wśród koralowych ogrodów – bajecznie kolorowych – spotykam ławice dużych ryb i maleńkich błazenków (pamiętacie Nemo?) pilnujących swoich ukwiałów. Są żółwie i tańczące w wodzie ślimaki pozbawione muszli, a nawet pojawiają się nieduże rekiny. Na koniec ostatniego nurkowania nad głową przepływa mi wielka płaszczka... Aż żal wracać na powierzchnię!

Na ostatni wieczór w Kambodży wybieramy najbardziej ekstrawaganckie miejsce w Sihanoukville – restaurację Snake House („dom węży”). Stoliki zatopione w zieleni egzotycznego ogrodu sąsiadują tu z wielkimi terrariami, w których – oczywiście – hodowane są kobry, boa i inne mniej lub (częściej) bardziej jadowite gady. Blaty niektórych stołów stanowią wręcz przykrycia terrariów. W menu standardy kuchni azjatyckiej oraz... bliny i barszcze (właściciele są Rosjanami). Jednak bez względu na to, co znajdzie się na talerzu – emocje przy jedzeniu gwarantowane! Atmosfery tropików dopełniają jeszcze przechadzające się iguany i latające papugi oraz barwne ryby i żółw – te ostatnie jakby żywcem przeniesione z raf wokół Koh Tang do gigantycznego akwarium (właściwie to już chyba basenu) na środku knajpy. Rozmawiamy, wspominamy i snujemy plany kolejnej podróży po Kambodży – po dżungli na granicy z Tajlandią.

– Proszę tylko uważać na krokodyle – mówi ze śmiechem kelner, gdy wychodzimy ze Snake House. – Rzucają się na tych, którzy nie mówią po rosyjsku!

Sztuka władzy – władza sztuki Ostatni dwaj królowie Kambodży to artyści. A przynajmniej za takich się uważają. Panujący od 2004 r. Norodom Sihamoni jest zawodowy tancerzem i miłośnikiem baletu. Jego ojciec Norodom Sihanouk (na zdjęciu) jest muzykiem i kompozytorem, a także… reżyserem filmowym. Nakręcił ponad 30 filmów, które w dużej mierze opowiadają o Kambodży, w wielu z nich osobiście zagrał. W kraju odnosił sukcesy, jednak za granicą nigdy nie doceniono jego talentów. Zamiłowanie władców do sztuki widać w bardzo bogatym ceremoniale królewskim.

Jak zwiedzać pagodę? Wchodząc do świątyni, zakryj ramiona, brzuch i kolana. Miej odkrytą głowę. Zdejmij buty. Unikaj jednak pokazywania spodów bosych złożonymi jak do modlitwy. W ten sam sposób dziękuj. Siedząc na krześle, trzymaj nogi prosto. Niegrzecznie jest je skrzyżować. Okazuj szacunek mnichom i wizerunkom Buddy. W dobrym tonie jest również składanie ofiar. stóp. Nie wskazuj niczego stopami. W świątyni możesz klęczeć lub siedzieć. Nie wyciągaj nóg do przodu. Nie przechodź nad kimś, kto leży. Musisz go ominąć. Nie podawaj ręki na powitanie, ale ukłoń się lekko, z dłońmi.

Marcin Jamkowski

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama