Reklama

Tobago – tutaj lądują samoloty z pasażerami spragnionymi słońca, kolorowych drinków, miłej atmosfery w klimatyzowanym, schłodzonym tropiku. Pasażerowie z samolotu przechodzą do nowoczesnych autobusów, które parkują wśród wypielęgnowanej równikowej zieleni. Luksusowe hotele, wioski turystyczne, sklepy z dmuchanymi delfinami, kapeluszami z kokosa, malowanymi muszlami i całą resztą turystycznego kiczu położone są kilka kilometrów od płyty lotniska. Pozostała część Tobago jest jak ukryty skarb Karaibów. Nie potrzeba być śmiałkiem, żeby go odkryć.

Podróż zaczyna się już tam, gdzie nizina wokół lotniska ustępuje pod naporem ciężkich od ciemnozielonej roślinności i wilgotnych od tropikalnego lasu gór. Wąskie, nierówne dróżki, na które las wyrzuca pachnące, nieprzytomnie słodkie owoce mango, wspinają się po stromych zboczach. Nagle nikną gdzieś wśród mięsistej przytłaczającej zieleni, a potem równie gwałtownie spadają pionowo w dół, by oczy podróżnych nacieszyć szmaragdem Morza Karaibskiego.
Pierwszym przystankiem jest Great Courland Bay – jedna z największych zatok Tobago. W łagodnych falach stoi grupka kobiet. Ich kolorowe spódniczki dryfują wokół bioder, a nad głowami coraz węższe kręgi zataczają krzykliwe fregaty z haczykowatymi dziobami. Jedne i drugie czekają na łódź, która zaraz dobije do brzegu. Fregaty rzucą się na drobnicę, z której oczyszczona zostanie sieć, a kobiety za kilka trinibagodzkich dolarów kupią kolację i potem znikną w zielonym gąszczu zawieszonym nad plażą.

Zatoka nosi imię pierwszych europejskich osadników, przybyłych tu z terenów dzisiejszej Łotwy. Książę Kurlandii, która była wówczas lennem królestwa Polski i Litwy, niejaki Jakub Kettler był osobą kształconą w Anglii i Holandii, gdzie oprócz wiedzy ekonomicznej nabrał również kolonizatorskiej zuchwałości i rozmachu. W Kurlandii zapakował na statki 125 najemnych wojów i 80 zdesperowanych rodzin, aby ich wszystkich wysadzić potem u brzegów dzikiego Tobago. Zapał budowniczych kolonii studziły jednak ciągłe napaści ze strony Indian, wyjątkowo wojowniczych Karaibów, którzy nie dość, że podpalali, to jeszcze w dni świąteczne delektowali się ludzkim mięsem. Kurlandczycy nie
znieśli sąsiedztwa kanibali, ale to dzięki nim Tobago było przez chwilę polską kolonią!

Wbijamy się w zieleń szczelnie okrywającą góry. Czasem w leśnej głuszy pojawia się niebieska budka telefoniczna, przy której ktoś czeka na autobus, albo na wieczór, który przyniesie chłód. Niekiedy w gąszczu dają się wypatrzeć kolorowe, osadzone na palach chatki. Taka architektura chroni je przed dryfowaniem na falach pory deszczowej, no i zawsze pod domem wywiesić można pranie.

W końcu droga jak zwykle opada nad morze i oto jesteśmy w Kastarze, wiosce przeciętej na dwie dzielnice: mniejszą i większą plażę. Reszta stanowi tylko dodatki do niej, bo plaża pełni rozliczne funkcje: zakładu pracy, restauracji, głównego placu, sklepu, nocnego klubu i miejsca relaksu. W Kastarze już o świcie zaczyna się krzątanina. Sara chowa długie dready pod turkusową chustą i zamiata pachnące kwiaty, które nocą spadły na dróżkę.
– Good day, lucky day man – wita się ze mną. Odpowiadam – Yo man, co znaczy tak lub jak się masz albo po prostu cześć. Dziewczynki w różowych sukienkach idą brzegiem morza do szkoły. Zmęczeni nocną wyprawą rybacy zaczynają sjestę. Na umytych stołach rzeźniczych w półletargu przysypiają niedawni krwawi łowcy z rozpuszczonymi dredami. Trzeszczące głośniki z trudem uwalniają głos Boba Marleya, który śpiewa, że świeci słońce i pogoda jest dobra. Zapach krwi ustępuje duszącej i cierpkiej woni sensi, marihuany, którą na garści sprzedaje się w takich jak ta kooperatywach rybackich. Czasem ktoś wstanie po piwo, albo zanurzy się w kryształowej wodzie, strasząc półtorametrową mantę, płaszczkę zwaną diabłem morskim, która z ciekawości przypłynęła do brzegu.

Wieczorem życie, jak na polskiej prowincji, przenosi się pod sklep. Rum shop to miejsce, gdzie przede wszystkim można się napić, ale w przeciwieństwie do baru nie ma tu miejsc siedzących – gdy ktoś nie może obyć się bez klimatyzacji, musi poszukać pubu. Na takie mniej więcej kategorie dzielą się tutejsze lokale. Przed sklepem dziewczyna o urodzie Miss Universum sprzedaje zakąski – marynowane kurze łapy, a dla wybrednych świńskie kopyta w polewie cebulowej. Na zewnątrz spotykamy Jimiego. To sweetman – tak tutejsze kobiety nazywają mężczyzn, którzy mówiąc oględnie, podobają się płci pięknej i potrafią z tego korzystać. Jimi ma nas zabrać na rafę koralową (Tobago to świetne, znane miejsce do nurkowania, a najlepszym ośrodkiem nurkowym jest urocze, spokojne, leniwe miasteczko Charloteville. Instruktorzy mogą nawet zaaranżować podwodną przejażdżkę na mancie). Łódź kupiła mu niemiecka narzeczona, która spędza z nim upojne dwa tygodnie w roku. Jimi ma przyjść po nas rano. Pytamy, jak rano?
– No... obudzę się, potem sprawdzę, co się dzieje na plaży, posłucham Boba Marleya, no i wpadnę. OK?
– Yo man, take your time – odpowiadamy.

Reklama

Alternatywą dla morza jest na Tobago dżungla. Tobago Forest Reserve to najstarszy na zachodniej półkuli rezerwat przyrody. Wstajemy jeszcze po ciemku, ale dzięki temu zobaczymy kolorowe, krzykliwe papugi, kolibry, które zawieszone w powietrzu spijają nektar z kwiatów, a po dwugodzinnym spacerze wreszcie dotrzemy nad szmaragdową wodę Bloody Bay, w której
w XVII w. rozegrała się krwawa bitwa. Uczestniczyli w niej wszyscy kolejni władcy Tobago – Anglicy, Francuzi i Holendrzy. Następna zatoczka to Parlatuvier Bay z niewielką wioską rybacką, sklepem, który jest zarazem pocztą, barem, apteką, urzędem gminy i przychodnią lekarską. Żeby nas obsłużyć, sklepikarz przerywa wypisywanie aktu zgonu. Rick, którego poznajemy w sklepie, jest kuzynem zmarłego i zaprasza nas do kopania grobu, a właściwie na cmentarną imprezę grabarzy, nad rajską zatoczką. Dół drążą liczni krewni, rum leje się obficie, kobiety donoszą ogromne kawały lodu do drinków i blachy z bananowo-kokosowym ciastem. Dół powiększa się nieznacznie, za to impreza nabiera wigoru, zaczynają się śpiewy, które natychmiast wprawiają w ruch ciała i obfite biodra żałobnic.
– Safe – konstatuje barczysty Rick, co nie oznacza, że nie ma niebezpieczeństwa, ale że wszystko będzie dobrze.

Wyjeżdżamy ze stolicy Trynidadu – Port of Spain (choć na pewno warto tu być podczas najhuczniejszego, największego na Karaibach karnawału) i jedziemy do Caroni. Tutaj, zanim się zorientujemy, już mkniemy na spotkanie z ibisami szkarłatnymi. Droga wiedzie wśród mangrowców przez labirynt kanałów. Płoszymy kajmany, które z plaskiem rzucają się pod dziób łodzi, niemalże zaczepiając głowami o tłuste oplecione wokół gałęzi mangrowców węże.
Nie jestem szczególną entuzjastką podglądania ptaszków, ale to, co zobaczyłam, to nie jest żaden bird watching, to jest szoking! Na stalowym niebie nagle pojawia się fluorescencyjna, pomarańczowa chmura, która przybliża się, by tuż nad nami opaść w głęboką zieleń mangrowego lasu. Kiedy spadnie, na drzewach, jak na bożonarodzeniowych choinkach, rozbłyskują tysiące lampek. Oto, co mogą, maleńkie, niezwykle płochliwe ibisy, kiedy objedzą się szkarłatnymi krabami. Po godzinie w lesie mangrowym gasną światła.

Hinduistyczną świątynię na wodzie – Waterloo najlepiej odwiedzić w weekend. Droga prowadzi przez pola ryżowe, mijamy powolne bawoły zaprzęgnięte do wozu i wysmukłych Hindusów wracających z motykami z pracy – karaibskie Indie sięgają brzegu morza, nad którym powiewają modlitewne flagi, a nawet dalej. Niewielką, położoną w morzu świątynię wybudował niejaki Siewdass Sadhu, z wdzięczności za szczęśliwą podróż przez morza ogarnięte drugą wojną światową. Jego jedynym sprzętem budowlanym był rower. Gdy już kończył budowę grobli, jej początek niszczyła woda. I tak przez 25 lat, aż do śmierci. Dziś Waterloo jest popularnym miejscem niedzielnych pikników. Wokół unosi się zapach curry, na turystycznych fotelikach, w cieniu amarantowych od kwiatów drzew, wypoczywają Hinduski ubrane w różowe, pomarańczowe i fioletowe sari. Młodzież słucha chutney muzyki w rytmie calypso, granej na sitarach. Dalej płonie stos. Prochy zmarłych trafiają w fale morza Karaibskiego, które przybrało tu żałobne barwy.

Hindusów na Karaiby, podobnie jak ich afrykańskich poprzedników, przywiodła europejska, nieodparta potrzeba słodzenia herbaty cukrem. Kiedy zniesiono niewolnictwo, Brytyjczycy zaczęli sprowadzać na plantacje hinduskich robotników najemnych, którzy za bilet powrotny i niewielką pensję dzielili przez kilka lat los czarnych niewolników. Dziesiątki tysięcy biedaków uciekało na Karaiby od głodu i nędzy w rodzinnej Kalkucie. Ląd, który Krzysztof Kolumb przez pomyłkę uznał za Indie, coraz bardziej upodabniał się do brzegów Gangesu. Dziś, kiedy połowa mieszkańców Trynidadu to Hindusi, a najbardziej popularnym daniem jest indyjskie roti (placek z mięsnym lub warzywnym nadzieniem polany sosem curry), nazwa Indie Zachodnie nabiera nowego znaczenia.

Mijamy CHAGUANAS, miasto bazarowego zgiełku, jakby razem z tysiącami towarów importowane tu z Indii. Sprzedawcy dywanów, handlarze zegarami, ze świecącym wizerunkiem Kriszny, huczące AGD, bele mieniących się materiałów, tony kolorowego plastiku, tysiące ludzi, miliony przedmiotów, wśród których wałęsają się wychudłe psy. Tutaj, w rodzinie hinduskich imigrantów urodził się S.V. Naipaul, pisarz, noblista krytykujący marazm postkolonialnego społeczeństwa, budzącego się tylko na mecze krykieta.

Z Indii ruszamy w stronę piekła. Ziemia wylewa na powierzchnię czarny asfalt, ugina się pod stopami, a w niektórych miejscach można w gęstej smole zamieszać jak diabeł w kotle. Asfalt jest pochodną ropy naftowej, którą na Trynidadzie odkryto w samym środku kryzysu paliwowego. Wtedy to prezydent Trynidadu rzucił optymistyczne hasło: money is no problem. Planował nawet budowę klimatyzowanych stajni dla koni i wprowadzenie dwugodzinnego dnia pracy. Dziś Trynidad i Tobago ciągle są na liście krajów rozwijających się, ale ustawione w lesie niewielkie pompy miarowo zasilają budżet państwa.
Jesteśmy na wschodnim wybrzeżu wyspy. Huk oceanu i szum targanych wiatrem palm ciągnie się kilometrami po bezludnych, dzikich i drapieżnych plażach. Dojeżdżamy do Maracas Bay, najsłynniejszej na Trynidadzie plaży oddalonej od stolicy o 40 minut. Mijamy ciężarówkę wypełnioną stalowymi cielskami rekinów. Połów był udany, dlatego pod rum shopem panuje ożywiony gwar. Rybacy na tym samym skrawku plaży zarabiają pieniądze i zaraz je tracą. Ale czym jest gotówka wobec powszechnego limin’ – oddawania się przyjemnościom życia. Trinibagodzka kultura limin’ obejmuje rum, głośne rytmy calypso – tańca towarzyskiego opartego na improwizowanych balladach pochodzenia afrykańskiego, soca, będącego połączeniem calypso z rytmami indyjskimi oraz vinin’, czyli podrygiwania biodrami. Do tego dochodzą dowcipne riposty, no i karnawał. Nieśpieszny limin’ uprawia się z głową wolną od problemów, najlepiej na plaży i trzeba przyznać, że w lokalnym towarzystwie jest najcenniejszym doświadczeniemz podróży do Trinibago. – Now yuh cookin’n with gas, teraz już rozumiesz – mówi Joe – rybak, który uczy mnie tańczyć soca.


NO TO W DROGĘ

■ Republika Trynidadu i Tobago leży u północnych brzegów Ameryki Południowej, obejmuje dwie główne wyspy Trynidad i Tobago oraz szereg mniejszych.
■ Powierzchnia 5 128 km2 , milion mieszkańców. Jest jednym z najmniej turystycznych państw karaibskich.
■ Stolica Port-of-Spain.

■ Gorący i wilgotny klimat równikowy, łagodzony przez wiatry pasatowe z dużą ilością opadów. Brak huraganów. Okres od lutego do kwietnia to najbardziej sucha pora roku. Najwięcej deszczu pada w lipcu i sierpniu. Średnia temperatura +25°C.

■ Przy pobytach turystycznych do 30 dni nie trzeba mieć wizy.

■ Najlepiej dolecieć liniami Martinair przez Amsterdam do San Fernando, od 2 900 zł.

■ Między wyspami można podróżować promem albo samolotem (ok. 60 zł).
■ Popularne są taksówki, także na większych odległościach, na dłuższe dystanse można wynająć samochód (800 zł/tydzień) lub skorzystać z połączeń autobusowych. Kierunki autobusów oznaczone są kolorami, zaś sama podróż należy do najbardziej egzotycznych atrakcji na wyspach. Coraz popularniejsze są rowery i motorowery.

■ Abercromby Inn, 101, Abercromby Street, Port of Spain, pokój od 80 zł. www.abercrombyinn.com
■ Marion’s Place, 15 Railway Avenue, Plaisance Village Point-a-Pierre, pokój od 200 zł.
www.marions-place.com
■ Azees Guest House, Mayaro 3 1/4 mm Guayaguayare Rd, Grand Lagoon Village, Mayaro, 230 zł.
■ Tanie pokoje 2–os. można wynająć już w cenie 50–120 zł. Średnia cena to 120–250 zł. Za wysoki standard płaci się nawet 750 zł!

■ Kuchnia zachodnioindyjska, kreolska, chińska i europejska. Popularne i niedrogie fastfoody to ptasi groszek zawinięty w placek z mąki i kanapka z mięsem rekina. W restauracjach dominują mięsa i owoce morza w sosie curry podawane z ryżem z dodatkiem groszku i orzecha kokosowego. Kulinarnym hitem jest smażona latająca ryba. Warto spróbować miejscowego piwa Carib.

■ Skąpe stroje powinny być ograniczone do plaż.
■ Z uwagi na kiepski transport wewnętrzny najlepiej korzystać z usług taksówek (pamiętaj o ustaleniu ceny przed rozpoczęciem jazdy). Do prowadzenia pojazdu, oprócz międzynarodowego prawa jazdy potrzebne jest świadectwo zdrowia, które można dostać po wykonaniu na miejscu serii badań za ok. 50 zł.

■ Luty lub marzec – festiwal muzułmański Eid ul Fitr.
■ Poniedziałek powielkanocny – Wyścigi kóz i krabów w wiosce Buccoo.
■ Czerwiec lub lipiec – festiwal muzułmański Hosay.
■ 31.08 – Dzień proklamowania niepodległości (1962 r.).

■ Bankomaty i karty kredytowe są w powszechnym użyciu. Miejscowe rumy VAT 19 oraz Rogal Oak uchodzą za klasyki gatunku. Sos z pikantnej papryki, angostura – słynna gorzka wódka z dodatkiem kory drzewa cytrusowego będą oryginalnymi prezentami.

Reklama

■ Zimny napój – ok. 2,50 zł, chleb 2 zł, sok z kokosa, kupiony przy drodze 1,50 zł. Roti z farszem
z kurczaka lub warzyw 2,50–5 zł. Średnia cena obiadu w restauracji: 15–30 zł. Wizyta w klinice 100–350 zł. Dzień pobytu w szpitalu 500–650 zł.
www.visittnt.com

Reklama
Reklama
Reklama