Reklama

Wygląda jak rozprasowana skóra słonia. Jest ogromne, prawie 10 razy większe od krakowskiego rynku. W niektórych miejscach ma nawet 106 m głębokości. W Jeziorze Asfaltowym nie popływasz, nie połowisz ryb. Podobno (choć ja sama nie próbowałam) zanurzając się w żółtawej wodzie, która się zbiera na jego powierzchni, uzdrowisz wszelkie bóle. Dzięki zastygającej skorupie można też się po nim przejść i poczuć najprawdziwszy asfalt pod stopami.

Reklama

Asfalt z tego jeziora leży w najbardziej prestiżowych miejscach świata. Choćby na Pennsylvania Avenue w Waszyngtonie, przy której stoi Biały Dom. Sami mieszkańcy Trynidadu nie zgadzają się co do teorii powstania największego jeziora asfaltowego świata. Jedni twierdzą, że to wynik zranionych uczuć boga Arawaków, który zatopił wioskę swojego niedoszłego teścia w czarnej brei. Inni – że to przez Indian Chima, którzy objadali się kolibrami, które były wcieleniami przodków, co miało rozzłościć bogów. Ci mocniej stąpający po ziemi – że jezioro powstało wskutek ruchów tektonicznych w miejscu, w którym zalega ropa naftowa. Tak czy inaczej przyjazd do La Brea, miejscowości, w której znajduje się owe bulgoczące Jezioro Asfaltowe, zapowiada, że pobyt na Trynidadzie będzie co najmniej niekonwencjonalny.

DOBRE I ZŁE ULICE

W czasach, gdy jeszcze niejasne było dla mnie pochodzenie asfaltu, Karaiby jawiły mi się jako połączenie pięknych plaż, kultury kreolskiej i egzotycznych drinków z palemką. Za to Trynidad kojarzył się głównie z wybitnymi sprinterami. Moim faworytem był Ato Boldon, który dwukrotnie zdobył medal olimpijski w biegu na 100 m. Pora było zmierzyć się z prawdą.

– Kemping?! – pani z informacji turystycznej robi okrągłe oczy, że mało jej nie wyjdą na wierzch. Próbuję ją dopytać, jak mam dojechać do zaznaczonego na mapie miejsca. Nabyłam ją jeszcze w Polsce. –Nie wiem, skąd to masz, ale tutaj z całą pewnością nie ma pól namiotowych–dodaje. Trudno, to może rozbiję się na plaży. Już przed oczami mam falujące palmy i ciepłą bryzą Morza Karaibskiego. Zdradzam jej swoje plany. – To śmiertelnie niebezpieczne – komentuje krótko. I dosłownie. Według raportu genewskiej organizacji The Small Arms Survey wschodnia część Port-of-Spain, stolicy Trynidadu i Tobago, jest jednym z najniebezpieczniejszych miejsc na świecie. Gangi, rozboje i napady, a nie drinki z palemką, to podobno codzienność tutejszych mieszkańców. Pocieszam się, że na tej liście znajduje się parę innych miast, które bez większych problemów zwiedziłam (m.in. Johannesburg w RPA czy Caracas w Wenezueli). I idę na poszukiwania dachu nad głową.

Centrum Port-of-Spain wygląda dość okazale, przynajmniej jak na karaibskie standardy. Drapacze chmur i nowoczesne sklepy na Independence Avenue dają odczuć, że Trynidad to najbogatsze z karaibskich państw (głównie z powodu ropy, asfaltu i innych zasobów naturalnych). Za to luksusowa aleja nadmorska Waterfront, z pięciogwiazdkowymi hotelami, wskazuje, że stolica bardziej niż na backpackerów nastawia się na biznesmenów. Podziwiam więc przez chwilę cuda architektury XXI w., a potem odwracam się na pięcie. Bo 159 dol. za pokój w lokalnym Hyatcie zdecydowanie przewyższa mój dzienny (ale też tygodniowy) budżet. Zgodnie z zaleceniami pani z informacji udaję się w okolice parku Savannah, takiego odpowiednika krakowskich Błoni, po drugiej stronie miasta.

Spacerując po Port-of-Spain, czuję się niemal jak w wesołym miasteczku. Chodzę pośród kolonialnych budynków, bujnej roślinności, stale uśmiechniętych mieszkańców. Czasem wpadam do labiryntu wąskich uliczek. Gdy skręcam w niewłaściwą, naprawdę złą drogę, potężnych rozmiarów lokalna mama od razu sugeruje, żebym poszła gdzieś indziej, bo z tej alejki Europejczycy zazwyczaj nie wracają. Do tego w tle zawsze jest muzyka. Wydobywa się z każdego sklepu, z każdego otwartego okna. Puszczana na cały regulator jest tak głośna, że człowiek nie słyszy własnych myśli. Może i dobrze. Bo jakby się zastanowić, nie widziałam do tej pory na ulicy ani jednego turysty.

NOCLEG ZA KRATKAMI

Trafiam do najtańszej kwatery w mieście, o dumnej nazwie Villa Shalom. Po negocjacjach wychodzi 15 dol. za nocleg. Nie jest to jednak typowa karaibska dzielnica mieszkalna. Wynajęty pokój znajduje się bowiem nie tyle w domu, co w pilnie strzeżonej twierdzy. Aby wejść do pokoju, należy pokonać serię trzech krat i otworzyć dwie pary drzwi. Szybko przekonuję się, że w sklepiku na rogu kontakt wzrokowy z ekspedientką nie wchodzi w grę. Ta siedzi bowiem za zaciemnionymi i kuloodpornymi szybami, w których wywierconych jest jedynie kilka dziurek. Aby coś kupić, trzeba o to poprosić, wsunąć przez szparę pieniądze, a potem czekać, aż towar pojawi się w wysuwanej szufladce. Właścicielka Villa Shalom, pomarszczona staruszka, która w Port-of-Spain mieszka od 30 lat, tłumaczy, że odkąd odnaleziono ropę na wyspie, rzeczy zaczęły iść w złym kierunku. Różnice pomiędzy dochodem inwestorów, zaangażowanych w ten przemysł, a zwykłym mieszkańcem stały się karykaturalnie wielkie. A w takiej sytuacji, jak wszędzie na świecie, rodzą się agresja, frustracja i zbrodnie.


To samo słyszę parę dni później od Niemca, którego zatrzymałam na stopa. Pracuje na kontrakcie na południu kraju. Jeździ wynajętym samochodem, ale nic, nawet naklejka na oknie, nie zdradzają tego faktu. – Tak jest bezpieczniej – mówi. Z tego samego powodu mieszka w budynku schowanym za podwójnym murem. Przyznaje, że na wysokich stanowiskach w firmie pracują głównie obcokrajowcy lub bardzo bogaci Trynidadczycy. Wielu z nich ma korzenie w Indiach.

Hindusi na Trynidadzie znaleźli się na wyspie w XIX w., gdy była jeszcze kolonią angielską. Po zniesieniu niewolnictwa w 1834 r. na plantacjach trzciny zaczęło brakować pracowników. W ten sposób uwaga Anglików skierowała się na mieszkańców Indii.

Dziś Hindusi stanowią 40 proc. społeczności Trynidadu. O ich często trudnych losach w mistrzowski sposób pisze V.S. Naipaul, noblista urodzony w Chaguanas. Właśnie w tym mieście, położonym ok. 1,5 godz. drogi od stolicy, rozgrywa się jedna z jego książek, zaliczona do stu najlepszych powieści XX w., Dom pana Biswasa (polecam!). Klimat miasta niewiele się zmienił od opisywanych lat 60. Nie bez powodu zresztą nazywa się go trynidadzką Kalkutą. Tytułowy dom stoi przy głównej ulicy, wzdłuż której ciągną się stragany z najbardziej egzotycznymi owocami, warzywami i przyprawami, no i z muzyką.

Biodra w ruch

W Chaguanas króluje chutney, czyli kombinacja indyjskich rytmów z trynidadzką muzyką soca. Gdy pierwszy raz je słyszę (a trudno nie usłyszeć, jako że wystawione na ulicę wzmacniacze nie szczędzą prądu), nie mogę uwierzyć własnym uszom. To tak jakby ktoś trzykrotnie przyśpieszył bollywoodzkie hity i zmiksował z rytmami samby. Uśmiechnięte panie w sari potrząsające pupą na modłę Rio de Janeiro. Przedziwne, ale muszę przyznać, że nogi same rwą się do tańca. Nie dziwię się już, że właśnie na Trynidadzie odbywa się jeden z najbardziej szalonych karnawałów na świecie. Rytmy soca, chutney i kalipso wygrywane na wklęsłych bębnach steel pan rozruszają nawet największych tanecznych gburów. Mnie długo namawiać nie trzeba. Kupuję kilka płyt i nabieram coraz większej ochoty na trynidadzką potańcówkę.

Okolice zatoki Maracas wydają się być do tego idealnym miejscem. Od kilku dni słyszę namowy, żeby wybrać się tam, bo nigdzie indziej na Karaibach nie ma tak pięknej plaży i lepszych imprez. Po dotychczasowym odkrywaniu trudnej historii wyspy i wgryzaniu się w kulturowe zagwostki w sumie nie mam nic przeciwko. Wsiadam więc do maxi-taxi, czyli busika, który służy za lokalny transport. Za niecałe 3 zł jadę na północ wyspy. Już po parunastu minutach opada mi szczęka. O samej drodze do Maracas National Geographic mógłby zrobić film. Niesamowite urwiska skalne, tropikalny las i soczyste kolory nie przypominają niczego, co do tej pory widziałam. – Poczekaj, aż dojedziemy na miejsce – przestrzega mnie współpasażer-lokals. I faktycznie. Są i palmy, i kokosy, i złocisty piasek. Zatoka jak z obrazka, może nawet ładniejsza. Ba, widzę pierwszych zagranicznych turystów. W uroczych chatkach wszyscy wesoło zajadają się lokalną specjalnością bake and shark, czyli kanapką ze smażonym w cieście rekinem. I popijają trynidadzkie, mocno zmrożone piwo Stag.

Zrób sobie raj

– Chcesz idyllę? To popłyń na sąsiednie Tobago – radzi jeden z amatorów smażonego ludożercy. Piękne plaże, hotele, turystyczne restauracje i dużo obcokrajowców w trakcie miesiąca miodowego. Kuszące, ale nie, dziękuję. Wolę coś bardziej prawdziwego niż Karaiby z folderów. Przede mną jeszcze przeprawy przez najpiękniejsze lasy tropikalne, wiecznie zielone lasy mangrowe, podglądanie ibisa szkarłatnego i rozgryzienie kilku karnawałowych kroków tanecznych. Skoro przeżyłam na Trynidadzie do tej pory, jeżdżąc stopem lub lokalnymi busami, spacerując po mieście i bawiąc się z mieszkańcami, to chyba nie jest aż tak niebezpiecznie. Dlatego jeszcze tu zostanę, zawieszona gdzieś między rajem a piekłem.

CZAS: 14 dni

KOSZT: 3 tys. zł (bez kosztów biletu lotniczego)

Trynidad - NO TO W DROGĘ

INFO

Powierzchnia: 4,8 tys. km2, czyli 15 razy większa niż sąsiedniego Tobago.

Religie: katolicy 30 proc.; hindusi 19 proc., anglikanie 12,5 proc., muzułmanie 5,7 proc.

Języki: oficjalnym językiem jest angielski. Ale na ulicach słyszy się kreolski, czyli mieszankę angielskiego, różnych dialektów afrykańskich, francuskiego i hiszpańskiego.

Waluta: dolar trynidadzki; 10 TTD = 5,4 zł.



Położenie wyspy sprawia, że przez cały rok temperatura wynosi mniej więcej 27°C. Pora deszczowa trwa od czerwca do listopada. Sezon turystyczny przypada na karnawał, czyli na luty–marzec.

Obywatele RP nie potrzebują wizy na okres do 30 dni.
Do Port­of­Spain najlepiej dolecieć liniami British Airways, z przesiadką w Londynie. Koszt biletu to ok. 4 tys. zł.
W większości zwiedza się pieszo (nie są to duże odległości). W Port of Spain działają autobusy miejskie.

Między miastami najlepiej jeździć. maxi­taxi, czyli 12­osobowymi busami (zazwyczaj mieści się w nich ok. 15 osób). Bilety tanie. Od 1,5 zł za podwózkę za miasto

Dłuższe wycieczki (np. do Chaguanas) można zaplanować autobusami dalekobieżnymi.
Warto przywieźć płyty CD z lokalną muzyką. Można je kupić dosłownie wszędzie.
Jest dość drogo. Taksówka z lotniska do centrum PoS to koszt ok. 30 dol. amerykańskich. Najtańsza kwatera 15 dol. za osobę. Nie ma co liczyć na spanie na plaży.
Częste są napady na turystów, rozboje. Przed zwiedzaniem kraju najlepiej dokładnie dowiedzieć się w biurze podróży, hotelu lub na policji, jakich rejonów należy unikać. szczególnie niebezpiecznie jest w port-of-spain. W trakcie karnawału jest dużo policji na ulicach. Lepiej jednak nie brać ze sobą żadnych wartościowych rzeczy.
Nie ma oficjalnie wymaganych szczepień. Woda z kranu nadaje się do picia, ale jest bardzo mocno chlorowana. Dlatego lepiej pić wodę butelkowaną.
NIEPEŁNOSPRAWNI
Wszystkie autobusy dalekobieżne mają rampy i są przystosowane dla niepełnosprawnych podróżników. Przed przyjazdem warto się skontaktować z Disabled Woman Network lub Disabled Peoples’ International, aby uzyskać aktualne informacje (13a Wrightson Rd., Port of Spain, tel. 625 66 58).
Przy wyjeździe z TT podróżników czeka niemiła niespodzianka. A mianowicie konieczność zapłacenia tzw. podatku wyjazdowego w wysokości 100 TTD.

Nie ma połączeń pomiędzy Trynidadem a sąsiednimi wyspami. Jedynie na Wenezuelę można popłynąć raz w tygodniu (w środę) z Chaguaramas. Koszt 552 TTD.

Obowiązują amerykańskie wtyczki 115/230 V
Do lektur obowiązkowych przed wyjazdem należą książki V.S. Naipaula. Szczególnie polecam Dom pana Biswasa wydane przez wyd. Noir sur Blanc.

Wczuj się w rytm Trynidadu i posłuchaj zwycięzców zeszłorocznego karnawału: Briana McFarlane, Trini Revellers, Legacy.
najbliższy konsulat generalny znajduje się w caracas, w wenezueli. Quinta Ambar, calle Nicolas Copernico, tel. (0058 212) 991 14 61.

www.gotrinidadandtobago.com
www.islandexperiencestt.com


3 sposoby na Trynidad
Nocleg w kwaterach w dzielnicy belmont. Villa Shalom – 30 dol. za 2 osoby, po negocjacjach. www.villashalom.com

Ginger bread House. Przyjemny pensjonat w domu z lat 20. XX w. Ceny od 65 dol. za noc. www.trinidadgingerbre-adhouse.com

Hyatt przy waterfront. Luksus plus piękne widoki. Ceny od 159 dol. za noc od osoby. www.trinidad.hyatt.com

Double, czyli kanapka z ciecierzycą w miękkiej bułce, to lokalny przysmak. Najlepsze są te z ulicznych straganów.

Bake and shark, burger z rekinem. Koniecznie w jednej z chatek przy plaży Maracas. Koszt ok. 12 zł.

Kreolskie smaki w najlepszym wydaniu zjesz w restauracji Mangoes on the Avenue. Ceny za danie od 30 zł.
ROZRYWKA
Limin’ w lokalnym dialekcie oznacza nicnierobienie i relaksowanie się wśród znajomych. To ulubiona rozrywka tubylców.

Wynajmij rower i przejedź najpiękniejszą trasę rowerową na wyspie z Toco do Matelot (48 km). Przewodnicy: www.pariaspring.com.

Trynidad może poszczycić się 430 gatunkami ptaków, w tym ibisa szkarłatnego. Pojedź do Asa Wright Nature Centre na weekend i obserwuj.
Jeśli nie Trynidad, to...

KUBA

5 dol. za godzinę. Mniej więcej tyle zapłacisz za prywatną lekcję salsy na Kubie. Warto wziąć choć jedną godzinę zajęć na wyspie, bo styl tutejszych tancerzy często różni się od tego uczonego w Europie. Po niej koniecznie trzeba się udać do Las Canitas (Calle 0, nr 314), legendarnego klubu w stolicy, który znajduje się w hotelu Habana Libre. Dym cygar i słodki zapach rumu w połączeniu z gorącymi rytmami to gwarantowany zastrzyk energii. A ta będzie potrzebna do odkrywania tajemniczych zakamarków wyspy następnego dnia. Oczywiście starym amerykańskim buickiem.

HAWAJE

Czy próbowałeś kiedyś steku z mielonki? Jeżeli nie, to znaczy, że nie byłeś jeszcze na Hawajach. Bo na tych amerykańskich wyspach jest to regionalny przysmak. Na szczęście dla smakoszy (i nie tylko) mielonka to tylko jeden z tysiąca powodów, dla których warto odwiedzić Hawaje. Ci, którzy oczekują wypoczynku przez wielkie W, powinni udać się na południowe wybrzeże wyspy O’ahu, w okolice plaży Waikiki, lub na lesistą Maui. Miłośnicy metropolii niech koniecznie zahaczą o centrum Honolulu. Za to podróżników otwartych na piesze wycieczki mile zaskoczy Big Island. Oczywiście ślizgaj się na falach – bo nigdzie indziej nie znajdziesz tak wspaniałych warunków do surfingu. A wieczorem daj się ponieść tańcowi hula.

JAMAJKA

Jedynym problemem, jaki wiąże się z przyjazdem na Jamajkę, jest to, że możesz się od niej uzależnić. I nie mówię o popularnym na wyspie środku odurzającym, ale o miękkim jak aksamit piasku na plaży Treasure, pięknych rafach w zatoce Runaway i nieprzyzwoicie pysznej kawie z Gór Błękitnych. Poza tym jeżeli nie byłeś fanem Boba Marleya i reggae przed wyjazdem, to przygotuj się, że po powrocie zainwestujesz w płytotekę. A może nawet zastanowisz się nad dredami. Szczególnie jeżeli trafisz na obchody jego urodzin, 6 lutego. Wtedy rytmy reggae dosłownie zalewają wyspę.

BALI

Reklama

Jedno oko na Maroko, a drugie na... Bali. Indonezyjski taniec z tej wyspy to część religijnych ceremoniałów. Wyjątkowo ekspresyjne miny, uzupełnione starannie wytrenowanym ruchem gałek ocznych, obrazują zawiłe historie z Ramajany, tradycyjnej księgi hinduizmu. Odbywają się w rytm niezrozumiałej dla naszego ucha, transowej muzyki gamelanu. Towarzyszy im zapach kadzidełek (czasem wetkniętych w peruki tancerek). I mistyczna atmosfera. Ta udziela się też podczas wycieczek w okolicach miasta Ubud. Położone u stóp gór, wśród pól ryżowych, przyciąga artystów i miłośników kultury balijskiej z całego świata.

Reklama
Reklama
Reklama