Reklama

ANKIETA TRAVELERA

A Ruiny przy drodze z Warzazat do Marrakeszu. Miejscowi chłopcy na każdym większym placu grają w piłkę nożną. Tym razem Traveler wybrał się do Maroka z Dorotą Gardias. Dziennikarka i prezenterka pogody TVN, zwyciężczyni programu Taniec z gwiazdami, w 2010 r. otrzymała statuetkę Telekamery.
DOROTA GARDIAS
1. Przed podróżą Maroko kojarzyło mi się z... różnorodnością, ogromnymi skrajnościami.

Reklama

2. Pierwsze wrażenie... piękne plaże, dużo turystów, wspaniała architektura – szczególnie po wejściu do pełnego mozaik pałacu al-Bahia w Marrakeszu.

3. Urzekły mnie… marokańska muzyka i tradycyjne instrumenty. Tutejszy odpowiednik gitary nie ma progów, a zamiast struny przeciągnięty jest kawałek sznurka. Rewelacja!

4. Denerwowały mnie… ciągłe zaczepki mężczyzn.

5. Miejscowi ludzie… łatwo nawiązują kontakty ;-) i są bardzo przyjaźni.

6. Nie mogłam zrozumieć… że tak wiele miejscowych kobiet zakrywa włosy chustami. Chociaż wiem, że mają takie przekonania, jest to dla mnie trudne do przyjęcia.

7. Niebo w gębie poczułam, gdy… po raz pierwszy w życiu spróbowałam wielkiego kraba. Miał z 50 cm średnicy i był przepyszny! Posmakowała mi też sztandarowa marokańska potrawa, czyli kuskus. Teraz z pewnością będę jadła go częściej.

8. Niezapomniane miejsce... Dżamaa al-Fna, główny plac w Marrakeszu. Zatłoczony, pełen tajemniczych stoisk i ludzi. Ciekawe, że w zabawach i pokazach poskramiaczy węży uczestniczyli tylko miejscowi mężczyźni. Marokanki bawiły się osobno. Słyszałam też, jak one potra? ą się między sobą kłócić! Polki przy nich to łagodne baranki.

9. Z podróży przywiozłam… Wielką skórzaną torbę w kolorze amarantu. Gdy zobaczyłam ją na suku, postanowiłam, że będzie moja. Tak bardzo chciałam ją mieć, że nawet mało zawzięcie się targowałam. Bardzo się cieszę, torba doskonale sprawdza się w podróży.

10. Po powrocie tęsknię za… teraz, gdy w Polsce jest zima, tęsknię za marokańskim słońcem i egzotyczną atmosferą.
Północ Maroka to biel – ze śnieżnobiałymi murami Mek- nesu, Fezu i stolicy kraju rabatu. Środkowa część z Mar- rakeszem ma kolor czerwony dzięki licznym budynkom z rdzawego kamienia. Z kolei na południu dominuje nie- bieski, bo ten kolor noszą Tuaregowie, ludzie pustyni Maroko łączy w sobie nie tylko różne barwy. Jest też mieszaniną Afryki, świata arabskiego i elementów kultury francuskiej.
Russia? Germany? France? Where are you from? – nastolatek idzie obok nas plażą i nie odpuszcza. Na początku mam nadzieję, że wystarczy go zignorować. Zmęczone podróżą nie mamy ochoty na zaczepki i jeszcze nie wiemy, jakie panują tu zwyczaje. Chcemy na spokojnie się nacieszyć pierwszymi chwilami nad oceanem w Agadirze. Jednak chłopak się nie zraża. W końcu rezygnuję i uśmiecham się: – Polska. – Jak-sie-masz? Dobzie? – wesoło pyta. Kiwam głową. To wystarczyło, by zaspokoić jego ciekawość.
Na szerokiej, ośmiokilometrowej piaszczystej plaży nie widać smażących się w słońcu ciał. Chociaż to maj i niebo jest bezchmurne, nie ma upału, od Atlantyku wieje chłodem. Co kilkadziesiąt metrów łopoce czerwona flaga. Ha! Będziemy skakać przez fale! Zanurzywszy palec w wodzie, stwierdzam, że jednak lepiej wybrać wersję nadbałtycką tej zabawy, czyli uciekanie przed wodą obmywającą piasek ze stóp.


Agadir. Między Bogiem a królem

O zmroku cały Agadir wylega na biegnący równolegle do plaży szeroki deptak pokryty kolorową betonową kostką, która wygląda, jakby położono ją tydzień temu. Z jednej strony zdobi go morze i szpaler dorodnych palm, z drugiej – lśniące nowością eleganckie fasady czterogwiazdkowych hoteli Gdy zapalają się latarnie, dostrzegam na wznoszącym się nad Agadirem wzgórzu napis. Zaciekawiona zaczepiam pierwszą przyjaźnie wyglądającą arabską parę: – To nasze podstawowe wartości: Bóg, naród, król – odpowiada mężczyzna zaskoczony moim bezpośrednim zachowaniem. O świcie lało jak z cebra, ale już po godzinie jedynym śladem deszczu są wilgotne chodniki. Przewodnik Mahmud zabiera nas do portu rybnego. Gdy wysiadamy z samochodu nie musi powtarzać, gdzie jesteśmy – uderzający zapach wyjaśnia wszystko. Szybko oddalamy się od portu, by zaczerpnąć powietrza i informacji. – Jesteśmy przy jednym z największych na świecie punktów przeładunkowych sardynek – poucza nas Mahmud. Rybki wędrują stąd do marokańskich puszek oraz do Hiszpanii i Portugalii. Z portu już niedaleko do XVI-wiecznych ruin kazby, fortecy górującej nad miastem. Kiedyś pełniła funkcję schronu i spichlerza na wypadek wojny. Ten jedyny zabytek w Agadirze nie jest imponujący, zachowały się tylko jego mury zewnętrzne. Na dziedzińcu porośniętym ostrymi krzakami i wysoką trawą straszy strzelista antena radiowa. Cóż, ktoś wykazał się zmysłem praktycznym i wykorzystał najwyżej położony punkt w mieście. Kiedyś w Agadirze było więcej zabytków, ale 25 lutego 1960 r. miasto nawiedziło silne trzęsienie ziemi. Zginęło w nim 15 tys. ludzi, jedna trzecia mieszkańców, i legła w gruzach większość budynków.

Tarudant. U ludzi pustyni

Do Tarudantu w dolinie rzeki Sus docieramy po południu. Położona na szlaku handlowym łączącym wybrzeże z krajami subsaharyjskimi osada rozkwitła w XI w., czerpiąc znaczne zyski z kopalń srebra i złota. Do dziś miasto otaczają XVI-wieczne mury obronne z wypalanych na słońcu cegieł z ubitej pustynnej ziemi wzmacnianej słomą i drzewem palmowym. Mają 7,5 km długości, 18 m wysokości, 130 wież, pięć bram – to na każdym musi zrobić wrażenie. Tarudant był wówczas jednym z najważniejszych miast kraju.
Leżący w centrum, oświetlony ostrym słońcem główny plac Asarag jest prawie pusty. Nie ma turystów, miejscowi pochowali się w cieniu kawiarni. Handel kwitnie tu dopiero wieczorem. Mamy jednak szczęście – przed chwilą pojawił się pierwszy kupiec. Ma około 50 lat, twarz zniszczoną od wiatru i słońca, mocno zakurzoną ciemną galabiję i turban nie pierwszej białości. Siada na ziemi i zaczyna coś ze swadą opowiadać. Jego donośny głos słychać na drugim końcu placu. Mieszkańcy miasta płci męskiej natychmiast otaczają go wianuszkiem, tak że z trudem przeciskam się do pierwszego rzędu. Na cienkiej kapie niestarannie układa sfatygowane metalowe pojemniczki z maściami, suszone zioła, kawałki drewna, czaszkę jakiegoś niewielkiego zwierzęcia oraz poroże. Wszystko wygląda na całkowicie nieturystyczne, nie made in China. Na osobliwej wystawie honorowe miejsce zajmuje wymięte i wyblakłe zdjęcie węża i wyschnięta jak tektura skóra pytona.
Z jego wywodu nie rozumiem ani słowa, ale gdy aktorskim gestem wyciąga nóż i przykłada go do trofeów, nie mam wątpliwości, że wszystkie upolował własnoręcznie. By udowodnić sprawność, zakłada nogi za głowę! Zdjęć nawet nie próbuję robić, bo nie wolno. Gdy na chwilę przerywa opowieść, pokazuję palcem na skórę węża i z głupia frant pytam: – Za ile? – No, no! – fuka urażony. Jeszcze bardziej się pogrążam, zagadując go, czy rozumie po angielsku. – No! Free Sahara! – odpowiada mi z chytrym i nieco groźnym uśmiechem. Panowie patrzą na mnie z narastającą niechęcią, dając do zrozumienia, że przeszkadzam. Lepiej będzie, jeśli się wycofam... Zdaje się, że trafiłam na prawdziwego Berbera, człowieka pustyni. W miastach i przy zabytkach kręci się wielu „podrabianych” Berberów w śnieżnobiałych galabijach i błękitnych turbanach, którzy za pieniądze chętnie pozują do zdjęć. Żaden jednak nie obdarzył mnie tak dumnym i groźnym spojrzeniem jak ten.

Ajt Bin Haddu. Lekcja kina.

Nie, to nie dzieje się naprawdę. Chyba jeszcze się nie obudziłam z drzemki podczas ponad 200-kilometrowej drogi z Tarudantu. W oddali widzę ogromną, przepiękną, przypominającą zamek budowlę. Liczne wieżyczki nadają jej nieregularny kształt. U jej stóp zielenią się trawa i palmy, wije się błękitny kamienisty strumień, a w oddali połyskuje piasek. Nie muszę się szczypać, żeby się obudzić, bo właśnie podmuch wiatru uderzył mnie ostrym piaskiem w twarz. – Ksar to skupisko mieszkań zamożnych rodzin. W tym ksarze nadal mieszka ich pięć – mówi nasz przewodnik, wskazując na XVII-wieczną budowlę zwaną Ajt Bin Haddu. Wygląda solidnie, choć wzniesiona została z ubitego i wysuszonego na słońcu mułu i gliny. Czym różni się od dość licznych w Maroku kazb, której ruiny widzieliśmy w Agadirze, i nowszych, okazałych zamieszkałych domostw, które podziwialiśmy z oddali w trasie? Wielkością. – Kazba przeznaczona jest dla jednego rodu i zawsze może posłużyć też jako forteca – wyjaśnia. Chociaż nie każdy ksar pełni funkcje obronne, Ajt Bin Haddu ewidentnie nadaje się do odpierania ataku wroga: leży na wzniesieniu, ma umocnione ściany, a system fortyfikacji połączony jest z wioską. Na szczyt wchodzimy licznymi schodami, do których prowadzą labirynty wąskich uliczek. Żeby się w nich nie zgubić, musimy się pilnować Mahmuda. Na samej górze kolejne zaskoczenie. Wieje tak silny wiatr, że dla zabawy próbujemy się na nim położyć. Dopiero po chwili jesteśmy w stanie skupić się na niezwykłej równinnej panoramie w zielono-czerwono-złotych kolorach ze szczytami Atlasu w tle.

W kawiarence na tarasie jednego z domów Ajt Bin Haddu siadamy na arabską herbatę. Podczas krótkiego pobytu zdążyliśmy się już zakochać w tym szczodrze słodzonym naparze z zielonej herbaty ze świeżymi liśćmi mięty pieprzowej. Uwielbiamy też efektowny sposób podawania napoju: do małych stojących na stole szklaneczek gospodyni nalewa napój z imbryczka, unosząc go na wysokość głowy. Pycha. Wcale mnie nie dziwi, że Marokańczycy są największym importerem zielonej herbaty z Chin.

Potęga ksaru Ajt Bin Haddu i roztaczające się z niego przepiękne widoki zachwycają nie tylko turystów. Od dawna służyła jako scenografia, wykorzystano ją w zdjęciach i do Lawrence'a z Arabii (1962 r.), i Gladiatora (2000 r.). O nonsza lanckiej fantazji ? lmowców świadczy dobudowana na potrzeby ? lmu Klejnot Nilu (1985 r.) wielka brama kazby, pod którą samolotem przeleciał główny bohater grany przez Michaela Douglasa. Zmian tych dokonano niemal w przeddzień wpisania niezwykłej budowli na Listę światowego dziedzictwa UNESCO w 1987 r. Kino kocha Maroko z wzajemnością. Większość słonecznych dni w roku i zachwycające plenery zainspirowały do budowy przy znajdującym się pobliskim mieście Warzazad potężnego – podobno obecnie największego na świecie – studia ? lmowego Atlas Studios. Chociaż jest otwarte dla zwiedzających, staliśmy pod jego bramą dobre pół godziny, lecz z jakichś powodów nie udało nam się doń wjechać.


Marrakesz. Uczta ze ślimaka

Przez Atlas przeprawiamy się samochodem do Marrakeszu. Kręta droga wije się malowniczo. Tak kolorowych i pustynnych gór jeszcze nie widziałam! Ziemia i skały mają nieregularne, przenikające się pasy i plamy w kolorach: ochry, szarym, czerwonym i liliowym. Miejscami zieleni się skąpa darń. Pośród tego pustkowia co pewien czas wyłania się oaza bujnej roślinności, w której toną kazby i mniejsze gliniane zabudowania. W oddali na zachodzie coraz wyraźniej widać ośnieżone szczyty – któryś z nich to pewnie najwyższy w Afryce Północnej Dżabal Tubkal (4165 m n.p.m.).
Nareszcie jesteśmy za wysokimi murami Marrakeszu. Wiele się po tym mieście spodziewam. Od wieków był jednym z najważniejszych ośrodków władzy, od niego wywodzi się zresztą nazwa kraju. Choć założone zostało w latach 1071–1072, nowe budowle zawsze dostosowywano stylem do starych, więc panuje tu wspaniała harmonia. Pierwszym wielkim budowniczym był Jusuf ibn Tasz? n, władca z walecznej i religijnej dynastii Almorawidów, przybyszów z Sahary Zachodniej. Pod ich agresywnymi rządami imperium sięgało od Sahary po rzekę Ebro na Półwyspie Iberyjskim i od Atlantyku po Kabylię – krainę nad Morzem Śródziemnym w dzisiejszej Algierii. Architektoniczną pamiątką po nich są almorawidzkie mury obronne, plan medyny, liczne zabytki oraz założona przez dynastię – za wschodnimi murami miasta – plantacja palm na powierzchni 13 tys. ha. Sto lat później Marrakesz podbili rzutcy Almohadzi, nadając pęd dalszej rozbudowie. Ich wizytówką jest m.in. górujący nad miastem 77-metrowy minaret przy meczecie Kutubijja. Później w XVI w., po ponad dwóch wiekach marazmu, znów nadeszły czasy świetności miasta. Rządy objęli Sadyci, ci sami, którzy wznieśli imponujące mury Tarudantu. Kolejny zastrzyk energii Marrakesz otrzymał w XIX w. od dynastii Alawitów, która pozostaje przy władzy do dziś. Zasiadający na tronie od 1999 r. nowoczesny król Muhammad VI jest szczerze uwielbiany przez swoich poddanych.
Za progiem pałacu El-Bahia czeka nas mozaikowy świat zamknięty w 160 pokojach żon sułtana Ba Ahmada. Choć islam zabrania wyróżniania którejkolwiek z żon, on swej najukochańszej dał najpiękniejszą komnatę i jej imieniem nazywał cały pałac. Mogła się poczuć doceniona, urokliwy jest tu każdy zakamarek. Ba Ahmad kazał komnaty i korytarze przyozdobić kolorowymi płytkami tworzącymi abstrakcyjne i misterne formy, sufity barwnie pomalować lub nałożyć wspaniałą intarsję. Na ocienionych dziedzińcach ustawiono fontanny dla ochłody, a tuż przy budynku zasadzono hektarowy ogród. Budowa tego dzieła trwała 16 lat i zakończyła się w 1900 r.

Oszołomieni wysokim stężeniem mozaik na metr sześcienny jedziemy do Majourelle Jardin. Wita nas świergot ptaków. Ogród, gdy powstawał pod koniec XIX w., był jednym z najciekawszych kolekcji roślin. Ten, który podziwiamy, jest zasługą Yves'a Saint Laurenta. Kupił go w 1980 r. i odrestaurował. Jest bajkowy. Pośród kaktusów, palm i kwitnących rabat udaje mi się nawet znaleźć mniej zatłoczony zakątek przy bambusowym zagajniku, przez który tajemniczo prześwieca światło słoneczne.

Na wielkich rozmiarów placu Dżamaa al-Fna w Marrakeszu kupcy rozstawiają stoiska z jedzeniem. Pan wychyla się zza góry ślimaczków w białych zakręconych muszelkach. – Chcesz spróbować? – pyta. Czemu nie? Biorę jednego i starając się nie patrzeć na małe ślimacze rogi, wykałaczką wyciągam zawartość. Jaki dziwnie pikantny! Czas na większą przekąskę. Wybieram smażony w głębokim tłuszczu racuch z mąki pszennej z kawałkami białego mięsa w środku. Ku mojemu zaskoczeniu jest przyprawiony na słodko, bardzo mi smakuje. Nazywa się pastilla. Doznaję lekkiego szoku, gdy – już w Warszawie – dowiaduję się, że tradycyjnie racuchy te robi się z mięsa gołębi.

Wielki targ czeka na nasze portfele. Idziemy zgubić się między setkami kramów. Mydło i powidło to zdecydowanie niewystarczające określenie dla marrakeskiego suku. Stoisk są tysiące. Z galanterią skórzaną, tkaninami, metaloplastyką, wyrobami z drewna, dywanami, kosmetykami, owocami, warzywami, orzechami, przyprawami... Z przyjemnością dostosowuję się do tutejszych zasad handlowych: ceny podawane przez kupców są kosmiczne, więc za każdym razem odgrywam rytualny teatrzyk. Marudzę, wybrzydzam, wychodzę ze sklepu i po chwili wracam, wynajduję ukryte (a nawet nieistniejące) wady produktu. Zwykle udaje mi się zbić cenę o 60 proc., a czasem uśmiechem negocjuję jeszcze więcej.

Z plecakami pełnymi pamiątek opuszczamy suk. Niesamowite! Wraz z nadejściem zmroku plac, na którym jedliśmy tradycyjne przekąski, wypełnił się tysiącem ludzi. Grupki gapiów skupiają się wokół zaklinaczy węży, artystów, muzyków. Panuje taki gwar, że nie słyszę własnych myśli. Dla draki z trzema koleżankami robimy oryginalny eksperyment: postanawiamy ni z tego, ni z owego wydać najgłośniejszy okrzyk, jaki potrafimy: aaaaa! I co? Nic. Nikt na placu nie zwrócił na nas uwagi. Szkoda, że tak szybko musimy opuścić to niezwykłe miejsce.


As-Suwajra W rytmie kastanietów

Wracamy samochodem nad ocean, do As-Suwajry. Kolejne zaskoczenie: biel murów aż kłuje w oczy, a XVIII-wieczna Scala, czyli celujące w morze armaty na murach obronnych, wyglądają na gotowe do strzału. Powstała za czasów sułtana Sidi Mohameda ben Abdellaha, któremu miasto zawdzięcza czasy wzmożonego handlu i prosperity. – Tutaj znajduje się dzielnica żydowska – tłumaczy nam przewodnik Mahmud. Żydów kiedyś było w tym mieście nawet więcej niż chrześcijan i muzułmanów – dodaje. Dzięki nim sułtan nawiązywał i wzmacniał przynoszące profity kontakty kupieckie z Europejczykami. By ich przy sobie utrzymać, przyznawał zwolnienia podatkowe i kolejne przywileje polityczne. Jednak po ustanowieniu państwa Izrael niemal wszyscy Żydzi stąd wyjechali.

Teraz As-Suwajra jest miastem artystów, z licznymi galeriami, rzemieślnikami rzeźbiącymi w cedrowym drewnie i słynnym corocznym festiwalem tradycyjnej afrykańskiej muzyki gnawa. Spotykamy jej wykonawców w kolorowych czapkach z frędzlami i ubraniem obszytym w przynoszące szczęście muszle kauri. Do akompaniamentu cymbałków krakeb, metalowych kastanietów i ribabu, prostej odmiany mandoliny, w transie śpiewają przejmujące, rytmiczne pieśni... Jeszcze nie wyjechałam z Maroka, a już planuję tu wrócić. Zobaczyć cudowny ponoć Fez (którego tym razem nie udało nam się odwiedzić) i jeszcze raz wieczorem znaleźć się na magicznym placu w Marrakeszu.

INFO

Powierzchnia: 447 tys. km2

Religia: islam.

Języki: literacki arabski uczony jest w szkole. W domu używa się marokańskiego dialektu tego języka lub berberyjskiego. Wielu zna francuski.

Waluta: dirham marokański (MAD); 1 dir. = 0,36 zł.

Ludność: dwie najważniejsze grupy etniczne: Berberowie 74 proc., Arabowie 25 proc.

Najlepszy czas na wyjazd to marzec, kwiecień i maj.
Przy pobycie do 90 dni wizy nie są wymagane. Przy wjeździe do kraju nie trzeba też pokazywać biletu powrotnego. Paszport musi być ważny minimum sześć miesięcy od planowanej daty wyjazdu z Maroka.
Z Warszawy i Katowic do Maroka latają m.in. linie Royal Air Maroc, LOT i czartery. Linie marokań- skie są tańsze niż polskie. Ze stolicy do Agadiru lot w obie strony za blisko 1,2 tys. zł, do Marrakeszu ok. 1,6 tys. zł (zakup z trzymiesięcznym wyprzedzeniem).

Do Agadiru leci się ok. 4 godz.
Wynajęcie samochodu jest dosyć kosztowne, od 900 zł za tydz.

Autobusy kursujące na trasach międzymiastowych są względnie tanie – 5 zł za 10 km.

W mieście kursują małe taksówki z miejscem dla trzech pasażerów i z taksometrem oraz większe, bez licznika. W tym drugim przypadku warto cenę ustalić z góry.
Wakacje z biurem Gala & Itaka w Maroku kosztują od 1890 zł. Lokalne wycieczki fakultatywne: Marrakesz – przejazd przez rolniczą dolinę Sus i Atlas Wysoki, najwyższy grzbiet górski północnej Afryki. Zwiedzanie Marrakeszu: pałac al-Bahia, XVI-wieczne grobowce Sadytów i XII-wieczny minaret Kutubijja. Wizyta na wielkim placu Dżamaa al-Fna, marokańska kolacja. Cena ok. 780 dir. As-Suwajra – wycieczka jednodniowa. Cena ok. 500 dir. Massa Jeep – wycieczka dżipami w okolice Parku Narodowego Souss-Massa na południe od Agadi- ru, w dorzeczu rzek Sus i Massa. Cena ok. 660 dir.
Maroko jest monarchią konstytucyjną, obecnie panujący król: Mohammed VI.

Strefa czasowa: gdy w Polsce obowiązuje czas zimowy, odejmuje się 1 godz. Gdy letni – należy odjąć 2 godz.

Powinno się uszanować zwyczaje miejscowych i ubierać się stosownie. Odkryte ramiona i uda, zarówno u kobiet, jak i mężczyzn, dopuszczalne są tylko na plaży.

Plaże są bezpłatne, wypożyczenie leżaka i parasola: darmowe lub za opłatą ok. 15 dir. za dzień.

W Agadirze nad Oceanem Atlantyckim są dobre warunki do uprawiania sur? ngu i kitesurfingu.

Obowiązkowe szczepienia nie są wymagane.

karta telefoniczna – 50 dir.
pieczywo – ok. 2 dir.
woda mineralna – ok. 3–9 dir.
coca-cola 1 l – ok. 8,90 dir.
piwo – ok. 15 dir.
wino – ok. 25 dir.
obiad – od 40 dir.
Ambasada RP w Maroku Rabat 23, rue Oqbah, BP 425 Tel. dyżurny: +212 672 41 99 33 Faks: +212 537 77 53 20 rabat.amb.sekretariat@msz.gov.pl www.rabat.polemb.net

Reklama

www.morocco.com

www.morocconewsline.com

www.visitmorocco.com

www.worldtravelguide.net/morocco

Reklama
Reklama
Reklama