Reklama

Mehmet (przezwisko „Karzeł” zawdzięcza niskiemu wzrostowi) z dumą pokazuje zapisane w telefonie zdjęcia wielbłądów i córek. Fotografię żony wykasował kilka miesięcy temu, gdy postawiła mu ultimatum: zwierzęta albo rodzina. Nie wahał się ani chwili – w końcu żadna kobieta nigdy nie pokochała go tak jak one. Poza tym to dzięki nim, a nie małżeństwu, nazywają go „Królem devici” (trenerów tych olbrzymich ssaków). A to zapewnia mu poważanie u mieszkańców Selçuk, 23-tysięcznego miasteczka słynącego na całą Turcję z wielbłądzich zapasów dewegureszi.

Reklama

Od zachodnich turystów słyszy czasem, że zawody to krzywdzenie zwierząt. Bardzo się wtedy denerwuje. Przecież osobiście zakłada im kagańce, by w trakcie rywalizacji nie zrobiły sobie krzywdy. I podobnie jak inni devici zrobiłby dla nich wszystko. Poza tym zwycięstwa nie przynoszą mu żadnych dochodów, wstyd powiedzieć, ale jedyne trofeum stanowi turecki dywanik.

Jest też coś, czego nie przeliczy się na żadne pieniądze– duma. Nie tylko z sukcesów na arenie, ale przede wszystkim z pielęgnowania tureckiego dziedzictwa. Według niektórych specjalistów, korzenie zapasów tulu (krzyżówka jednogarbnego dromadera i dwugarbnego baktriana) sięgają nawet 2,5 tys. lat. A gdzie jak gdzie, ale w Selçuk przeszłość się szanuje. Na obrzeżach miasta znajdują się ruiny starożytnego Efezu, a w samej miejscowości idylliczna architektura starej osmańskiej wioski przeplata się z pozostałościami po dawnej świetności imperium rzymskiego.

Podobnie jak w czasach walk gladiatorów, centrum życia lokalnej społeczności pozostaje arena. Zwłaszcza teraz, w zimowy poranek, gdy jak co roku z okazji zawodów zebrał się wokół niej 20-tysięczny tłum. Festiwal musi się odbyć między listopadem a marcem, czyli w okresie godowym wielbłądów. Tylko wtedy te słynące z łagodnego charakteru olbrzymy można skłonić do walki. Na trybunach rozbrzmiewają dźwięki tradycyjnej fujarki zurnu, a tłum wibruje zgodnie z rytmem wystukiwanym z tureckich bębenków darbuka. Powietrze jest gęste od kurzu i piachu zmieszanego z ciężką wonią zwierzęcego potu i dymu z grilla, na którym smaży się wielbłądzie mięso. Krzyk dzieci miesza się z głosami kibiców, dobiegającymi zewsząd tureckimi piosenkami ludowymi i emocjonalnymi komentarzami sędziego. Kiedy na arenie pojawia się Tsunami, duma Mehmeta i najbardziej utytułowany jego zawodnik, emocje sięgają zenitu. Wielbłąd rozgląda się nerwowo. Czyżby nie chciał się bić? Po chwili jednak budzi się w nim uśpiony wojownik. Usta napełniają się pienistą śliną, włosy na grzbiecie się jeżą, w końcu rusza do ataku.

Wbrew pozorom, to nie siła gwarantuje zwycięstwo, ale spryt i umiejętności techniczne. Bo w gruncie rzeczy te zapasy nie są bitwą. W czasie rywalizacji nad bezpieczeństwem głównych bohaterów czuwają devici, co odróżnia tę dyscyplinę od brutalnych walk innych zwierząt. Tulu głównie się przepychają. Zwycięża ten, który zdoła wypchnąć przeciwnika z ringu lub go przewrócić. Najlepsi słyną ze swoich firmowych chwytów – niektórzy blokują głowę przeciwnika kolanami (bagci), inni podcinają rywala (çengelci) lub go powalają, by usiąść na nim w geście triumfu.

Tsunami nieoczekiwanie pada na kolana. Jego pysk ocieka śliną. Widzowie podskakują na krzesłach z emocji. – Na Allaha! Co za walka! – dobiega krzyk z głośników. Raz! Dwa! Trzy! – odlicza sędzia. Ale zawodnik się podnosi i rusza do kontrataku. Twarz Mehmeta zastyga w niemym krzyku. Tłumy skandują: – Tsu-na-mi! Tsu-na--mi! – ich głos niesie się po ulicach miasteczka.

Reklama

A więc magia imienia zadziałała! Podopieczny „Karła” znów przejdzie ulicami miasta w triumfalnym marszu. Przystrojony w dzwoneczki, kolorowe wstążki i ozdobne siodło. I choć jego sława nie wykroczy poza granice Selçuk, wywołane przez niego emocje nie są mniejsze niż na najważniejszych międzynarodowych zawodach. Z wdzięczności Mehmet zrobi mu kolejne zdjęcie swoją komórką. Będzie je z dumą pokazywał przez następny rok.

Reklama
Reklama
Reklama