Reklama

Kojarzyłeś się głównie z piosenkami nasyconymi tematyką warszawską i nagle wydajesz płytę nagraną w Nepalu. Uległeś modzie na folk?

Reklama

Zmęczenie materiału. Czułem już przesyt tymi warszawskimi folkballadami i szukałem nowej formuły na wydanie płyty. Czegoś, co połączyłoby pasję podróżowania i robienia muzyki, zaoferowało ludziom coś więcej niż samą muzykę. Pokazało od początku do końca, jak to powstaje. Taki totalny making-off. Zdjęcia, muzyka plus travelogue.

Czyli jednak etno.

Nie do końca. Jest tam trochę orientalnych przypraw, głównie w postaci instrumentów, ale to moja autorska muzyka. Z surowym brzmieniem, trochę pokolorowanym instrumentarium właściwym dla tego regionu. Na pewno nie jest to muzyka etniczna.

To po co wyjeżdżałeś? Ucieczka?

Rzeczywiście, chciałem się trochę ze sobą poukładać, otrząsnąć po jakichś prywatnych kolizjach uczuciowych. Ale też uciec od europejskiego matriksu. Zgubić się i zobaczyć, czy potrafię się odnaleźć.

Wcześniej sporo jeździłeś po Europie.

I tam zawsze pisałem materiał na kolejne płyty. Jednak marzyła mi się sytuacja, w której mógłbym z lokalnymi muzykami nagrywać na miejscu i wracać z gotowym materiałem.

w Nepalu to się udało?

Prawie. Część śladów nagrałem w Warszawie i tutaj tę płytę zmiksowałem. Wydałem absolutnie wszystkie pieniądze, żeby zrealizować ten cel. Nawet te, których nie miałem. Karty kredytowe i pożyczki poszły w ruch… Poza tym Europa mnie już zmęczyła. Miałem już dość, że za każdym rogiem czeka na mnie uśmiechnięty automat z coca-colą. Pamiętam mój zawód, kiedy pojechałem do Baskonii, licząc, ze spotkam tam zbuntowanych anarchistów podpalających samochody i wznoszących rewolucyjne hasła.


Niech zgadnę: nie spotkałeś.

Hasła rewolucyjne owszem były, ale tylko wypisane na ścianach. A na plaży leżeli spasieni Baskowie i popijali drinki. Pomyślałem, że muszę wyjechać gdzieś naprawdę. Gdzieś, gdzie nic nie będę rozumiał z tego, co mnie otacza.

Skąd pomysł na Nepal?

Doradził mi to Andrzej „Zielak”, właściciel klubu Łysy Pingwin na warszawskiej Pradze. On sam jako buddysta wielokrotnie jeździł w tamten rejon. Poznał tam Andy’ego, polskiego biznesmena, który od kilkunastu lat mieszka w Nepalu i ma tam studio nagraniowe. Zaproponował, że mnie z nim skontaktuje.


Żeby nagrać tam płytę?

Najpierw chcieliśmy jechać z całym zespołem Płyny, w którym gram i śpiewam i dla którego piszę materiał. Ale wkrótce się okazało, że to ze względów organizacyjnych niemożliwe. Karuzela życia wysadzała nas w różnych miejscach i o różnym czasie, a ja już byłem strasznie napalony na ten wyjazd i tę ucieczkę. Tym bardziej że rok temu była w Polsce strasznie ciężka zima. Myśl o kupnie biletu do Nepalu pozwoliła mi jakoś dożyć do wiosny.

Na miejscu okazało się, że andy właśnie zlikwidował swoje studio nagraniowe.

To był cios. Na szczęście zorganizował mi inne studio, poznał z muzykami, więc wszystko się udało. Kursowałem wahadłowo między Pokharą i Katmandu. I nagle się zorientowałem, że nadal jestem w Europie, tyle że w wersji azjatyckiej.

To znaczy?

Niektóre miejsca w Nepalu są bardzo skomercjalizowane. Taka fasadowa rzeczywistość, która na każdym kroku zdaje się mówić Europejczykom: „Nie bójcie się, tu jest tak samo, jak u was”. Europejscy turyści, którzy przyjeżdżają tam zadeptywać Himalaje, zrobili swoje… Musiałem się sporo nakombinować, żeby dotrzeć do prawdziwego Nepalu.


Znalazłeś na to sposób?

Po prostu brałem rower lub skuter i uciekałem do okolicznych
Chciałbyś pokazać im ten materiał?

To byłoby naprawdę coś. Zobaczyć ich twarze, jak słuchają własnych głosów. Bo ja nagrywałem te ich opowieści, kilka kobiet nawet zgodziło się zaśpiewać coś w swoim dialekcie. Zdecydowałem, że umieszczę to na swojej płycie. wiosek. Omijałem hotele i pomieszkiwałem w zwykłych domach. Poznałem wspaniałych ludzi, którzy byli życzliwi i, co ważne, nie chcieli ode mnie pieniędzy. Zaprzyjaźniłem się z nimi i nie mogę się doczekać kolejnej wyprawy do Nepalu.

W jakiej formie?

Rozmaitej. Całość płyty przypomina słuchowisko: rozmowy, sample powykrajane z rozmów, dziecięce piosenki, ze dwie ludowe pieśni – wszystko spojone tak, żeby treści niedopowiedziane w towarzyszącej temu książce uzupełniały się z warstwą dźwiękową i kilkudziesięcioma fotografiami.

Przez dwa i pół miesiąca podróżowałeś sam.

To było dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Pisałem materiał, robiłem zdjęcia, spotykałem ludzi, ale na koniec dnia wracałem do siebie i nie miałem się do kogo odezwać. Jestem takim podróżnikiem na pół etatu, więc na początku miałem z tym problem. Ale o to chodziło. Żeby nie postradać zmysłów, zacząłem pisać dziennik. Ukaże się wraz z płytą.

W postaci książki?

Myślę o rodzaju trójpaku, na który złożą się: płyta, album z moimi zdjęciami i travelogue z notatkami, które sumiennie robiłem każdego dnia.

Materiał na płytę nagrywałeś w Katmandu.

Wyjeżdżając z Polski, myślałem, że napiszę tam dwa, góra trzy utwory. Na miejscu powstało kilkanaście kawałków. Na szczęście trafiłem na świetnych nepalskich muzyków, którzy bardzo szybko złapali, o co mi chodzi, zaufali mi i dali się poprowadzić. Wszystko nagrywaliśmy w zasadzie z pierwszego podejścia, żeby nie tracić świeżości. Wyszło „trochę krzywo, ale prawdziwo”. Oprócz profesjonalizmu, którego nie powstydziłby się niejeden wykonawca na Zachodzie, Nepalczycy wnieśli oryginalne instrumentarium, które w połączeniu z moim hawajskim ukulele dało naprawdę ciekawy efekt.


A twoje utwory? Różnią się od tych, które piszesz w Polsce?

Nie napisałbym takiej płyty, nie ruszając się z miejsca. To chyba zresztą słychać. Wokale trochę mantrują. Ale nie są to kompozycje osoby zafascynowanej miejscowym folkiem. Raczej europejskiego mieszczucha, który na własne życzenie zagubił się w azjatyckiej głuszy.


Kiedy będzie można kupić krążek?

Mam nadzieję, że na wiosnę. Właśnie szukam wydawcy – mówię to wprost, korzystając z okazji, że udzielam wywiadu. W tej chwili wraz z muzykami związanymi z niezależną estradą warszawską dogrywam materiał w studiu Andrzeja „Iziego” Izdebskiego, który realizował kilka ostatnich płyt Kazika. Dzięki niemu udało mi się nie popsuć surowego brzmienia materiału, który przywiozłem.

To znaczy?

Powstrzymaliśmy się od nagrywania gitar, klawiszy i basów, a role perkusji ograniczyliśmy do minimum. Wszystko oparte jest na brzmieniu ukulele sopranowego i tenorowego, różnorakich instrumentach perkusyjnych, samplach i kilku instrumentach właściwych kulturze newarskiej.

Będą kolejne wyprawy?

Będą na pewno. Ta wyprawa otworzy cykl takich płyt. To dla mnie najszczęśliwszy mariaż między podróżowaniem i robieniem muzyki. A Nepal? To był dla mnie klasztor w pigułce. Potwornie się tam stęskniłem za Warszawą.

Czyli za czym?

Za takimi najprostszymi sprawami: kawą w barze Powiśle, niebiesko-żółtymi pociągami, spacerami mostem Poniatowskiego, pięknymi dziewczynami czy ogniskiem rozpalonym na dziko na warszawskiej plaży. Ale też zobaczyłem, że takie stęsknienie się dobrze mi robi. Teraz planuję muzyczną podróż do Brazylii. Może kolejna wyprawa czegoś mądrego mnie nauczy?

Nepal nie nauczył?

Reklama

Trochę nauczył. Zobaczyłem, jak mamy wiele, a oni jak mało. I że mimo to potrafią być szczęśliwi. Że mają pięć rupii w kieszeni i żadnych perspektyw, a mimo to nie przejmują się. Wreszcie, że ja mogę pojechać do nich, tymczasem dla nich wyprawa do Europy jest jak ekspedycja na Marsa.

Reklama
Reklama
Reklama
Loading...