Reklama

Kolejną typową afrykańską noc, ciepłą i parną, spędzam na małym parkingu w centrum Kampali, stolicy i największego miasta Ugandy. Na twardych siedzeniach autobusu Dżuba–Kampala rozłożyli się do snu „obcy”: Sudańczycy, Erytrejczycy, Kenijczycy. Miejscowi Ugandyjczycy znikli w ciemnościach i poszli nocować do domów, gdy tylko kierowca zgasił silnik. W Nairobi, stolicy sąsiedniej Kenii, byłoby to nie do pomyślenia. Nawet ci, którzy mieszkają kilka minut drogi od autobusu, ze względów bezpieczeństwa poczekaliby do rana. Ale Kampala to inny świat. Jest spokojnie, ludzie czują się tu bezpiecznie.

Reklama

Uganda - przewodnik i informacje praktyczne

MODNA JAK UGANDYJKA

Na parkingu przy małych gazowych lampkach toczy się życie. Z małego radia postawionego na żółtej beczce po oleju mruczy ugandyjskie reggae. W skrzynkach stoi coca-cola, na węglach ktoś piecze bataty. Te słodkie ziemniaki wydają się kusząco kruche, gorące i słodkie. Sprzedawca rozpoławia je nożem i sypie sól albo smaruje chili. Nie mamy zbyt wielu ugandyjskich szylingów, ale na szczęście bataty to najtańsze jedzenie. Idzie je kupić Samson, Erytrejczyk, z którym się zaprzyjaźniłem po drodze. Uciekł z kraju przed służbą wojskową. Najpierw szukał szczęścia w Etiopii, potem w Sudanie. Teraz chce zrobić biznes w Ugandzie, bo to kraj bogaty. – Chyba coś z handlem rozkręcę – marzy, kończąc jeść słodkiego ziemniaka. Nie ukrywa, że pociąga go legendarny dobrobyt Ugandy, mierzony, rzecz jasna, afrykańską miarą. Dla przybysza z południowego Sudanu to prawdziwy raj. Nawet piaszczysta sudańska droga, na której nasza opona wystrzeliła chyba z kilkanaście razy, tutaj zmienia się w asfaltową równą wstążkę. To także źródło wszelkich towarów. Importuje się stąd wszystko: żywność, elektronikę, książki, a przede wszystkim alkohol. Z Ugandy czerpie się też modę, kulturę i w ogóle wszelkie idee. Słucha się nawet ugandyjskiej muzyki, a kobiety ubierają się według wzorców przywiezionych z Kampali. Dla władz chrześcijańsko-animistycznego południowego Sudanu ubrania te zwykle są zbyt śmiałe, dlatego lokalne media co jakiś czas apelują, by sudańskie kobiety ubierały się skromnie. Nie tak jak te w Kampali!
O świcie budzę Samsona i proponuję, abyśmy poszli na kawę. Sprzedawcy powoli rozkładają na ziemi gazety i książki. Nazwa ugandyjskiej stolicy ma swoje korzenie w bantu i pochodzi najpewniej od słowa mpala oznaczającego typ antylopy, które władca Bugandy – jednego z królestw tworzących Ugandę – miał w zwyczaju trzymać właśnie na okolicznych wzgórzach. Dziś te wzgórza należą do miasta, chaotycznie porastają je wieżowce i małe budynki. Nie mam wątpliwości, że miejscowość, a przynajmniej jej centrum, to jedna z najprzyjemniejszych afrykańskich stolic. Zaskakuje dużo zieleni, a w parkach są ławki!

DYKTATURA DEKALOGU

Odwiedzając Kampalę, można zresztą odnieść wrażenie, że Uganda jest kawałkiem Europy, tyle że umieszczonym na Czarnym Lądzie. Podobnie jak przyjeżdżając do Ente-bbe, dawnej stolicy kraju uchodzącej za prawdziwą wizytówkę Ugandy (to tu znajduje się międzynarodowe lotnisko). W 1976 r. miasto to zasłynęło z dramatycznej akcji izraelskich komandosów pod nazwą „Operacja Entebbe” lub „Operacja Piorun”. Z rąk terrorystów odbito wówczas ponad stu porwanych pasażerów Air France, a samo zdarzenie doczekało się kilku ekranizacji.
Obecnie pod rządami nieusuwalnego prezydenta Yoweriego Museveniego państwo cieszy się spokojem i w porównaniu z resztą Afryki rozwija się dość szybko. W ostatnich latach udało się nawet wyprzeć z kraju ściganego przez Międzynarodowy Trybunał Karny przywódcę Armii Bożego Oporu Josepha Kony’ego. Ten na wpół opętany zbrodniarz wojenny w latach 80. postanowił stworzyć w Ugandzie chrześcijańską republikę opartą na… dekalogu. W tym celu porywał dzieci i wcielał je do formacji partyzanckich. Ale dziś o tamtych niespokojnych czasach Ugandyjczycy starają się nie pamiętać.

RYTUAŁY NAGANIACZY

Entebbe leży u brzegów Jeziora Wiktorii. Rozciągają się tu luksusowe rezydencje, białe domki z kolumnami w stylu kolonialnym, zadbane ogrody. Po drodze z Kampali można odwiedzić ogród botaniczny z fragmentem lasu deszczowego. To ulubione miejsce niedzielnych pikników dla mieszkańców stolicy. Nad brzegiem jeziora gra się w piłkę siatkową, grilluje i popija piwo, wpatrując się w stalową toń Wiktorii. Ale ta sielanka to tylko połowa prawdy. Smak afrykańskiego chaosu czuć choćby na dworcu autobusowym (matatu park), prostym placu, z którego odchodzą minibusy – matatu. Są tu ich setki, a może nawet tysiące.
Na dworzec jadę ulubionym i najtańszym w tej części kontynentu środkiem transportu, czyli boda-boda. Są to motocyklowe lub rowerowe taksówki. Zazwyczaj zabierają jednego pasażera. Mojemu „taksówkarzowi” zupełnie nie przeszkadzał prawie stulitrowy plecak, który miałem ze sobą. Jednak gdy wchodzimy w zakręt, kierowca musi dodawać gazu, bo plecak przechyla się na bok, ciągnąc za sobą cały motocykl.
Z Entebbe postanawiam jechać do Masindi i Parku Narodowego Murchison Falls. Tyle że w gęstwinie samochodów parkujących na matatu park nie sposób bez czyjejś pomocy trafić na minibus jadący do Masindi. Hałas, spaliny i niewiarygodny tłok sprawiają, że nawet miejscowi są zagubieni. Na placu włóczą się roznosiciele smażonej kassawy (placków z manioku), sprzedawcy trójkątnych samosów (chrupiących, tłustych pierożków) oraz taniej chińskiej elektroniki, zegarków, grzebieni, chusteczek. Głównymi aktorami są jednak naganiacze. Celebrują rytuał, bez którego chyba żaden z pasażerów nie może odjechać. Każdy z pojazdów obsługuje co najmniej pięć osób. Nieustannie krzyczą, walą rękami w błotnik, trąbią, to zapuszczają silnik, to go gaszą. Co jakiś czas robią nawet małą rundę po ulicach, udając, że już odjeżdżają i czas najwyższy decydować się na transport.
Ja również zostaję mimowolnym uczestnikiem rytuału naganiaczy. Gdy nagabywany mówię, że jadę do Masindi, uśmiechają się szeroko. Jeden z nich zdejmuje z moich ramion plecak i odbiera z rąk torbę. Idę za nim, starając się nie stracić go z oczu. Kiedy wsiadam do środka matatu, naganiacze triumfują. Natychmiast zaczynam pełnić funkcję żywej reklamy. – Muzungu wybrał nasze matatu! – zaczepiają po drodze innych pasażerów.
Do Masindi droga zajmuje mi około pięciu godzin. Ściśnięty na tylnym siedzeniu matatu mogę obserwować Ugandę. Kraj jest zadbany, przynajmniej w tych regionach, przez które przejeżdżam. W miejscowościach, w których się zatrzymujemy, natychmiast podbiega tłum sprzedawców. Krążąc wokół pojazdu, próbują nawiązać kontakt z którymś z pasażerów i skusić go nanizanymi na patyki szaszłykami zanurzonymi w miskach z lodem, butelkami coca-coli czy obranymi pomarańczami albo przynajmniej małym słodkim ciastkiem. Transakcje zawierane są w biegu, bo matatu właściwie nie staje, tylko zwalnia, cały czas wolno się tocząc. Czasem, gdy pojazd gwałtownie rusza, nagle rozlega się wrzask któregoś z pasażerów, bo w kurzu za samochodem biegnie zdyszany sprzedawca, aby oddać resztę. Ale spokojnie: nie zdarza się, aby ci ubodzy handlarze nie oddali komuś należnych pieniędzy.


BODĄ NAD WODĘ

Z Masindi jadę do wioski nad Jeziorem Alberta. Tu można znaleźć tani, choć bardzo prosty nocleg, a stamtąd wcześnie rano pędzę na przystań do Murchison Falls. Widziałem już parki narodowe Kenii, Tanzanii i uznaję, że Park Narodowy Murchison Falls, największy w Ugandzie, będzie doskonałym dopełnieniem obrazu afrykańskiej natury. Powstał w 1926 r. i obejmuje obszar pagórkowatej równiny ciąg-nącej się wzdłuż rzeki o nazwie Nil Wiktorii. Jego przyrodą zachwycali się m.in. Winston Churchill i Theodore Roosevelt. Podobno od ich czasów miejsce to niewiele się zmieniło.
Do przystani, z której wyrusza statek wycieczkowy do wodospadów Murchisona, dojeżdżam motocyklem. To boda-
boda, ale tym razem terenowe. Rejs trwa kilka godzin i wkrótce po odbiciu od brzegu, jak wszystkim turystom, udziela mi się podniecenie. Jak inni biegam z aparatem po pokładzie, namiętnie fotografując rozmaite ptaki, drzemiące na brzegu krokodyle czy pławiące się w rzece hipopotamy. Trudno oderwać oczy od szmaragdowej żywej zieleni. Wydaje się, że pod kożuchem błękitnego afrykańskiego nieba mieści się jedno z ostatnich miejsc niezmienionego przez cywilizację świata.
Powoli dopływamy do wodospadów. Najpierw słychać szum, jakby się przytknęło ucho do muszli. Z każdą chwilą ten pogłos potężnieje. Wyobrażam sobie, co musiał czuć brytyjski odkrywca tego miejsca Samuel Baker, gdy w 1864 r. wynurzył się ze szmaragdowej gęstwiny i ujrzał tę spadającą z wysokości 43 m strugę wody. Stateczek podpływa jak może najbliżej. Niemal czujemy spadający słup wody, pokład drży. To wprawdzie nie największy, ale na pewno jeden z najpiękniejszych wodospadów świata.
Jeszcze niedawno, bo do 2006 r., park był zamknięty dla zwiedzających. Istniało bowiem zagrożenie atakami partyzantów Armii Bożego Oporu. Dziś partyzantów wyparto na tereny Sudanu i Konga, ale zanim wyruszy się w podróż do tego parku, koniecznie trzeba sprawdzić stan bezpieczeństwa. W Afryce sytuacja może zmieniać się z dnia na dzień.

Reklama

CZEKAJĄC NA GORYLE

Po wizycie w parku Murchison Falls marzę już tylko o zobaczeniu goryli górskich. Można je spotkać tylko w trzech krajach: Ugandzie, Rwandzie oraz w Kongu. Tropienie goryli górskich to prawdziwe safari i jak przekonywali mnie spotkani turyści, jedna z kilku rzeczy, którą chociaż raz w życiu trzeba zrobić. Uganda wydaje się najrozsądniejszym wyborem, choćby dlatego, że prawdopodobieństwo wytropienia goryli zamieszkujących tutejszy Las Bwindi sięga stu procent!
Ja jednak, mając jeszcze trochę czasu do powrotnego lotu do Polski, zdecydowałem się wybrać sąsiednią Rwandę. Cena górskiego safari jest porównywalna, bo pół tysiąca dolarów, ale chcę też zobaczyć kraj opisany w „Hebanie” Ryszarda Kapuścińskiego. Kuszą mnie słowa mistrza reportażu: „Przed nami rozciągają się w nieskończoność góry wysokie, ale łagodne. Są szmaragdowe, fioletowe, zielone i całe w oprawie słońca. Góry Rwandy promieniują ciepłem, życzliwością, kuszą urodą i ciszą, krystalicznym bezwietrznym powietrzem, spokojem i doskonałością swoich linii i kształtów”.
Niestety w rwandyjskim mieście Ruhengeri (nazywanym po 2006 r. także Musanze) spotyka mnie rozczarowanie. Okazuje się, że właśnie wstrzymano wycieczki w góry. Strażnicy parkowi tłumaczą, że wśród goryli panuje jakaś wirusowa choroba i obecność turystów może stanowić dodatkowe zagrożenie zdrowotne. – Proszę spróbować za tydzień, może za dwa – tłumaczą. Ale to dla mnie zbyt długo. Wieczorem, popijając w jednej z lepianek bananowe piwo, próbuję znaleźć dobrą stronę całej sytuacji. Fakt, że nie zrealizowałem swojego wielkiego marzenia, jakim było zobaczenie goryli, rodzi nadzieję, że moja przygoda z Ugandą będzie miała kiedyś jeszcze swój dalszy ciąg.

Reklama
Reklama
Reklama