Reklama

Pierwsze co zauważam, to portret Kim Ir Sena. Nie mam wątpliwości – jestem w najtrudniej dostępnym państwie świata, kontrowersyjnym, ciągle jeszcze rzadko odwiedzanym przez turystów. Odprawa na lotnisku w Pjongjang, stolicy Korei Północnej (w Polsce nazywanej również Phenianem), mija sprawnie. – Czy ma pani materiały mogące zaszkodzić ustrojowi naszego kraju? – słyszę pytanie. Nie mam. Mam za to telefon komórkowy, a to urządzenie w Korei zakazane. Muszę zostawić go w depozycie do dnia wyjazdu. Aparat fotograficzny? Może być, choć chwilę później przydzieleni naszej grupie przewodnicy robią długi wykład, co można fotografować, a czego nie. Właściwie to najlepiej, abyśmy w ogóle nie robili zdjęć. A jeśli już musimy, to skupmy się na pomnikach i reprezentacyjnych budynkach, bo ze wszystkim innym mogą być problemy.

Reklama

URODZIWA DROGÓWKA

Pjongjang przypomina miasta radzieckie – typowo komunistyczne osiedla z blokami bez wyrazu urozmaicają monumentalne gmachy rządowe, socrealistyczne rzeźby i symbole komunistycznej władzy. Nasz zachwyt wzbudzają szerokie, wielopasmowe ulice, na których praktycznie nie ma ruchu! – Żadnych korków! – zazdrościmy. W ciągu ośmiodniowego pobytu w Korei naliczyliśmy zaledwie trzy prywatne samochody! O tym, że są prywatne, wiedzieliśmy dzięki wyróżniającym się żółtym tablicom rejestracyjnym. Jedyne pojazdy to autobusy dowożące do pracy klasę robotniczą, czasem ciężarówka z oddziałem stłoczonych na pace żołnierzy, zdarzają się też wypucowane samochody jakichś notabli. Na wszelki wypadek na skrzyżowaniach czuwają policjantki. Zdaniem niektórych to najładniejsza drogówka świata – dziewczyny muszą być nie tylko urodziwe, ale także niezamężne i w wieku nieprzekraczającym 25 lat.

Jeśliby wybrać miasto o największej liczbie pomników, Pjongjang zdobyłby chyba pierwsze miejsce. Już w drodze z lotniska stajemy pod ogromnym Łukiem Triumfalnym, niemal identycznym jak ten w Paryżu. – Tylko że nasz jest o 4 m wyższy! – dumnie mówi przewodniczka. To i tak nic przy przypominającym ogromną pochodnię pomniku Idei Dżucze, który ma 170 m. „Dżucze” to koreańska ideologia głosząca niezależność i samowystarczalność zarówno pod względem politycznym, jak i gospodarczym. Na szczyt uważanego za największą granitową budowlę świata obelisku można wjechać windą, a zrobić to warto ze względu na widok. Dzięki wmurowanym w cokole tabliczkom dowiaduję się, że w 1981 r. podwarszawski Otwock ogłosił się Miastem Przyjaźni Polsko­Koreańskiej.

Wśród licznych pomników nikt nie ma wątpliwości, że najważniejszy to odlany z brązu 20­metrowy Kim Ir Sen. – Złożycie przy nim kwiaty – oznajmiają nasi przewodnicy, a my się nawet nie sprzeciwiamy, bo to zwyczaj, do którego muszą się dostosować wszyscy przyjeżdżający do Korei cudzoziemcy. Kwiaty kupujemy, ale na szczęście udaje nam się wymigać od głębokiego pokłonu połączonego z długą minutą ciszy. Co innego Koreańczycy – dla nich wizyta w tym miejscu to naprawdę głębokie przeżycie. Zwyczajowo przychodzą tu młode pary, obserwujemy też wojskowego weterana, który przyprowadził ubranego w miniaturowy mundur wnuka, na oko trzylatka. Chłopczyk z powagą salutuje. Pewnie jeszcze nie wie, że gdy dorośnie, będzie musiał wysłużyć w armii minimum 5 lat. Póki co dowiaduje się, że zmarły w 1994 r. Kim Ir Sen został uznany za „wiecznego” prezydenta. Jego syn, czyli rządzący obecnie Kim Dzong Il, nie może używać tego tytułu. Mówi się o nim „ukochany przywódca”. Wizerunki jednego i drugiego wodza narodu spotkać można w Korei na każdym kroku – na portretach wiszących nie tylko w każdej instytucji, ale także w prywatnych domach.

– Ty także masz u siebie takie portrety? – pytam naszą przewodniczkę. – Oczywiście! – dziwi ją niedorzeczne pytanie. – Ale chciałaś czy musiałaś je zawiesić? – Pewnie, że chciałam! – odpowiada. – A co jeśli ktoś nie chce powiesić nad łóżkiem takich obrazków? – U nas nie ma takich ludzi! – ucina.

ZNACZEK NA ŻYCIE

Miłość (czy aby na pewno miłość?) narodu do Wielkiego Prezydenta jeszcze bardziej widać w Manyongdae, czyli w znajdującym się na obrzeżach stolicy niby­skansenie, w którym stoi jakoby autentyczny dom narodzin Kim Ir Sena. Aby zobaczyć krytą strzechą, skromną chatę, Koreańczycy stoją w długich kolejkach (cudzoziemców wprowadza się bez czekania). Większość osób przyjeżdża tutaj w ramach zakładowych czy szkolnych „pielgrzymek”. Wszyscy ubrani są odświętnie: panowie w garnitury, panie w długie, barwne suknie, a każdy z przypiętym znaczkiem z głową Kim Ir Sena na czerwonym tle. Usiłuję załatwić sobie taki znaczek, ale nie ma szans. Znaczek się dostaje, jeden na całe życie, a towarzyszy temu uroczystość będąca symbolicznym „mianowaniem na obywatela”. Lepiej znaczka nie gubić – nowy dostać jest bardzo trudno, zaś bez niego lepiej się nie pokazywać.

Noszenie znaczka to tylko jeden z wielu sposobów okazywania patriotyzmu. Inną możliwością jest udzielanie się w pokazach Arirang. W widowisku uczestniczy 100 tys. osób, które wykonując figury gimnastyczne albo trzymając odpowiednie plansze, tworzą żywe obrazy. Przygotowania do Arirang trwają wiele miesięcy. Dziewczyny, które obserwujemy w czasie takich prób, mają pozasłaniane twarze. Przed słońcem. Rano idą do szkoły, po południu ćwiczą na odsłoniętym betonowym placu. Przewodniczka zapewnia, że młodzież sama się do tych zajęć garnie. – Dla satysfakcji – twierdzi. Potem się okazuje, że przy okazji dostaje się jedzenie, a najlepsi mogą liczyć na nagrody: ubranie, rower, telewizor.


W drodze powrotnej do centrum Pjongjang mijamy ol brzymie Mauzoleum Kim Ir Sena. Wcześniej była to rezydencja, a zarazem biuro prezydenta, zaś po jego śmierci wszystko zostawiono tak jak było i złożono we wnętrzu zabalsamowane ciało. – Może wejdziemy? – naciskam przewodniczkę. – Nie było w programie – uśmiecha się. – To może włączymy do programu? – nie poddaję się. Myślę kategoriami europejskimi. W Korei wnioski z prośbą o wejście do mauzoleum trzeba zgłaszać do urzędu kilka tygodni wcześniej.

INTERNET PO KOREAŃSKU

Moją uwagę absorbuje grupa pracujących przy drodze ludzi. To urzędnicy w trakcie „czynu społecznego”. Ich tydzień ma ściśle określony harmonogram: od poniedziałku do czwartku – praca w urzędzie, w piątek – prace dla społeczeństwa, sobota jest wolna, ale powinno się ją przeznaczyć na samokształcenie, najlepiej siedząc w bibliotece i studiując dzieła Kim Ir Sena lub Kim Dzong Ila. Bibliotekę w Pjongjang, a właściwie Pałac Studiów Narodu, też zresztą zwiedzamy. Ogromny hol wykładany jest półszlachetnymi kamieniami, ale to nie one mnie absorbują, tylko salka z komputerami, przy których surfuje kilkoro młodych ludzi. – Macie internet? – nie wierzę własnym oczom. – Nie internet, ale intranet – poprawiają, zaraz potem dodając: – My internetu nie potrzebujemy… Jak się okazuje, koreańska sieć oparta na programie nazwanym, a jakże, Czerwona Gwiazda liczy kilkaset stron, ocenzurowanych i dopuszczonych do pokazywania społeczeństwu. To oficjalnie. Nieoficjalnie wiadomo, że w Korei Północnej jest grupa ludzi związanych z władzą, która ma dostęp do globalnej sieci. Fanem internetu jest sam Kim Dzong Il. Podobnie jest też z muzyką. – Nie tęsknimy za zachodnią muzyką. Kochamy swoją… – mówi przewodniczka i zaraz potem pokazuje: – To jest budynek naszej opery!
Jestem pod wrażeniem. – Co wystawiacie? Mozarta? Wagnera?... – pytam. Okazuje się że chodzi o „operę rewolucyjną”! Jak jest z innymi rodzajami muzyki, przekonuję się, włączając telewizor w hotelowym pokoju. Teoretycznie są trzy lokalne programy, ale jeden nie odbiera (szumy), na drugim są filmy (dominują radzieckie produkcje wojenne), no ale w końcu trafiam na kanał, na którym są koreańskie teledyski. Repertuar stanowią na przemian: pieśni marszowe, spokojne, rzewne melodie o miłości do ojczyzny, no i oczywiście utwory chwalące, w jak wspaniałym kraju Koreańczycy żyją. Tak na marginesie w hotelu w Pjongjang jest też program BBC. Tyle że tylko dla cudzoziemców – nasi koreańscy przewodnicy wrogą telewizję mieli zablokowaną.

Po kilku dniach, w trakcie których zaliczamy takie atrakcje jak Muzeum Wojny, fabrykę rewolucyjnych rzeźb, amerykański statek „Pueblo” przechwycony w 1968 r. jako jed nostka szpiegowska (marynarzy po 11-miesięcznej niewoli odesłano do USA), a także cmentarz Bohaterów Narodowych i Pałac Młodzieży, w którym ubrani w białe koszule i czerwone chusty pionierzy prezentują swoje wszechstronne talenty, wyjeżdżamy ze stolicy.

KIERUNEK SEUL
Ustawione po drodze posterunki potwierdzają to, o czym przewodnicy nie mówią – Pjongjang to miasto dla elity; zwykły obywatel z prowincji bez zezwolenia do niego nie wjedzie. My tymczasem zmierzamy do Namp’o, gdzie oglądamy mającą 8 km Tamę Morza Zachodniego, industrialną dumę Korei Północnej. Stamtąd jedziemy już w kierunku granicy z Koreą Południową, do oddzielającej oba zwaśnione kraje strefy zdemilitaryzowanej koło Panmundżom. Przy sześciopas mowej, jak zwykle pustej drodze co i rusz mijamy dziwne konstrukcje wyglądające na niedokończone bramy. To zmyślne zapory przeciwczołgowe – w razie czego można tworzące je betonowe bloki zrzucić na szosę i nieprzyjaciel ma kłopot. Groteskowo wygląda drogowskaz „Seul 70 km”. Co z tego, skoro ani turysta, ani obywatel komunistycznej Korei nie mają szans na przekroczenie granicy. W Korei Północnej wciąż nie akceptuje się podziału Półwyspu Koreańskiego. Na wszelkich mapach widać tylko jeden kraj, a w oficjalnych informacjach geograficznych w rubryce „powierzchnia” podaje się obszar łączny, z uwzględnieniem południowych sąsiadów. Podział to efekt zawieszenia broni podpisanego w 1953 r. jako zakończenie trwającej trzy lata wojny. Pytanie tylko, kto tę wojnę wywołał. W czasie wycieczki po komunistycznej Korei nie raz usłyszymy o „amerykańskich imperialistach, którzy podstępnie zaatakowali pragnących pokoju Koreańczyków z północy”. Głosy, że było inaczej, odbierane są jako zachodnia propaganda. Teraz linia demarkacyjna to również rodzaj atrakcji turystycznej. Po obu jej stronach postawiono budynki z tarasami, z których można popatrzeć na „wrogą” stronę. Jeszcze bardziej paradoksalnie wyglądają żołnierze obu armii stojący tuż przy linii w odległości kilku metrów od siebie. Stanowią ten sam naród, mówią tym samym językiem, być może mają wspólnych krewnych i… ciągle uważają się za śmiertelnych nieprzyjaciół.


Warto też podjechać do miejsca, gdzie przez lornetkę można popatrzeć na słynny mur wybudowany w 1953 r. przez Koreańczyków z południa. Wysoka na 5–8 m betonowa ściana przegradzająca półwysep ma prawie 250 km długości i stanowi najlepiej strzeżoną granicę świata.
Jednak nie wszystko, co się w Korei ogląda, związane
jest z polityką. W pobliżu miasta Kaesong można zobaczyć dwa stare kurhany.
W jednym z nich pochowany jest
zmarły w 1374 r. król z panującej wówczas dynastii królestwa
Koryo (od tej nazwy właśnie pochodzi nazwa „Korea”),
w drugim jego żona. Samo Kesong też jest ciekawe, bo można w nim zobaczyć tradycyjną architekturę – domy z dwuspadowymi, podgiętymi dachami i pełnymi zieleni, zadbanymi dziedzińcami. W jednym z takich kompleksów urządzono
hotel dla turystów, którzy chcąc poznawać koreańskie klimaty, godzą się spać na podłodze, na specjalnych matach i poduszkach z ryżu. Restauracja również jest stylowa – kolację
jemy, klęcząc przy niskich stolikach, wprawiając się w jedzeniu pałeczkami. Poza kapustą kiszoną zwaną kimczi główną
potrawą jest tym razem kurczak z żeń-szenia. Słynne korzenie to jedna z najważniejszych upraw na południu kraju. – Są
świetne na potencję – mówią Koreańczycy i chwilę później
częstują nas wódką żeń-szeniówką. Czego jak czego, ale alkoholu w Korei nie brakuje. Piwo jest tu tańsze od kawy, a jeśli ktoś lubi coś naprawdę mocnego, może spróbować także
wódki z ryżu, z kukurydzy oraz autentycznej żmijówki
z zatopionym gadem! Dopytujemy się o odpowiednik naszego „na zdrowie!”. To akurat łatwe: – Ciukpe!

KOŁCHOZ BEZ KOŁCHOŹNIKÓW

Mamy też w programie wizytę w „prawdziwym” koreańskim domu. Dochodzi do niej już na wschodnim wybrzeżu, we wzorcowym kołchozie koło miasta Wonsan. Dom składa się z dwóch pokoi (główny mebel stanowi telewizor) i niezwykle czystej kuchni, w których widząc idealnie lśniące garnki, mamy wątpliwości, czy ktoś kiedyś w nich gotował. Pytamy o gospodarzy. – Są w polu… – po momencie zawahania odpowiada przewodniczka. Dziwny ten kołchoz – mieszka w nim ponoć 2,7 tys. osób, a zupełnie ich nie widać. Jedynie w przedszkolu coś się dzieje. Stojąca na balkonie grupka maluchów na znak dany przez wychowawczynię zaczyna śpiewać i „spontanicznie” machać.

Przy głównym placu mamy czas, aby spokojnie przeanalizować kołchozową tablicę ogłoszeń. Jej główna część to słupki pokazujące wydajność pracy mieszkańców. Intryguje nas też napis pod drzewem o dziwnych owocach. Okazuje się, że kiedyś przyjechał do wioski towarzysz Kim Ir Sen, który zapytał, ile owoców jest na drzewie. Ktoś powiedział, że z 500. Towarzysz Kim Ir Sen miał inne zdanie: – Według mnie jest 800. Policzono – wisiały 803. – Ale to było dawno. Teraz zbiory dochodzą do pięciu tysięcy sztuk! – chwali się pani z kołchozu. Jakoś nie możemy uwierzyć, że rachityczne drzewko jest w stanie unieść taki ciężar.

Żegnani rytmami rewolucyjnych melodii opuszczamy wzorcowy kołchoz. Na polu jest nawet jeden traktor – to rzadkość, bo zazwyczaj do orki Koreańczycy używają wołów ciągnących drewnianą sochę. Obok pracujących ludzi powiewają czerwone chorągiewki. – Mobilizują do wydajniejszej pracy – dowiadujemy się.
GÓRY JAK DIAMENTY
Chorągiewek ani rewolucyjnych symboli nie ma o dziwo w górach znajdujących się na południe od Wonsan. Krótki trekking do przepięknie położonego, otoczonego sosnami jeziorka rozbudza nasze górskie ambicje. – A może zobaczylibyśmy Góry Diamentowe? To przecież niedaleko. Zapłacimy! – proponuje cała grupa. Góry Diamentowe to jedno z najpiękniejszych miejsc w Korei. Jak się okazuje, tylko teoretycznie należą do Korei Północnej – nie tak dawno komunistyczny rząd „wypożyczył” je za odpowiednio dużą opłatą w twardej walucie Koreańczykom z południa.

Ale co tam góry – tymczasem zjeżdżamy na nadbrzeżną drogę i za oknem mamy piękne plaże! Ciągnące się kilometrami pasy żółtego piasku w innych regionach świata już dawno byłyby zabudowane ciągiem hoteli. Nie w północnej Korei, gdzie nie widać na nich żywej duszy. Wstępu na plażę broni nie tylko kolczasty drut, ale jeszcze przewody pod napięciem! No tak, w każdej chwili mogą wyjść z morza nieproszeni goście… Nie ma co kryć, że najbardziej brakuje nam w podróży po Korei swobody poruszania się i kontaktów z normalnymi ludźmi. Pytamy naszych opiekunów, dlaczego nie możemy wyjść z hotelu na samodzielny spacer po mieście. – Bo nie znacie języka, więc jak się zgubicie, nie będziecie się mogli dogadać – pada pełen troski argument. Szczerze mówiąc, raz, bladym świtem, próbuję z hotelu wyjść. Cieszę się wolnością równe pięć minut – tyle potrzebowano, aby obudzić naszego śpiącego przewodnika, który błyskawicznie mnie odnalazł i dał do zrozumienia, że powinnam wrócić.
Tygodniowy pobyt w „komunistycznym raju” kończy się wizytą w sklepie – oczywiście takim tylko dla turystów. Największe powodzenie mają plakaty ukazujące żołnierza z karabinem, który bojowym gestem ma zagwarantować obywatelom bezpieczną, świetlaną przyszłość. W lotniskowej poczekalni żegna nas machający z ekranu telewizora Kim Ir Sen. Jeszcze w samolocie mam wrażenie że Wielki Prezydent niczym Wielki Brat zewsząd mnie obserwuje.


  • Powierzchnia: 120,5 tys. km2.
  • Ludność: 23 mln.
  • Stolica: pjongjang (w polsce funkcjonuje też nazwa phenian).
  • Religie: teoretycznie mówi się o wyznawcach buddyzmu, konfucjanizmu, czeondoizmu (religia Niebiańskiej Drogi) i grupach chrześcijan, jednak w praktyce północna Korea to państwo ateistyczne.
  • Język: koreański.
  • Strefa czasowa: w stosunku do polski +7 godzin (latem) lub +8 godzin (zimą).
  • Waluta: won północnokoreański (KpW albo WN), 100 wonów = ok. 2 zł. Wymiany można dokonywać w kantorze na lotnisku lub w hotelach. cudzoziemcy mogą płacić w euro, chińskich juanach, jenach japońskich i czasem w dolarach amerykańskich.
  • Warto tak zaplanować wyjazd, aby obejrzeć arirang – festiwal, w trakcie którego dziesiątki tysięcy ludzi tworzą żywe obrazy. Pokazy arirang nie mają stałej daty, odbywają się między połową lipca i połową października. Jeśli chodzi o klimat, najlepszy czas na wyjazd do Korei północnej to miesiące od kwietnia do czerwca oraz wrzesień–październik.
  • Wszyscy cudzoziemcy muszą mieć wizy, przy czym nie ma możliwości uzyskania ich na granicy. Zazwyczaj załatwieniem wiz zajmują się organizatorzy wycieczek. Wiza wystawiana w ambasadzie KrlD w Warszawie kosztuje 10 euro, natomiast w ambasadzie KrlD w pekinie obywatele polscy zapłacą za nią 30 euro.
  • Nie ma szans na podróżowanie po Korei na własną rękę. Jedyna możliwość to wykupienie pakietu usług w którymś z kilku oficjalnych biur podróży. Możemy opłacić tzw. program indywidualny, choć nie łudźmy się, że oznacza to wolność podróżowania – także i w tym przypadku będziemy mieli przydzielonych minimum dwóch przewodników, którzy będą nas pilnować (i siebie wzajemnie też).
  • Propozycje wyjazdów do Korei Północnej ma w swoich ofertach kilka polskich biur działających w oparciu o lokalnych kontrahentów – należy do nich m.in. logos travel. www.wyprawy.pl informacje o wyjazdach organizowanych bezpośrednio przez biura koreańskie znajdziemy na stronach www.newkoreatours.com oraz www.koryogroup.com. Za 6 dni musimy liczyć około 2,5 tys. amerykańskich dolarów oraz koszt lotu do i z pekinu, bo zwykle tam kończy się i zaczyna wycieczka.
  • Monopolistą, jeśli chodzi o komunikację lotniczą, są koreańskie linie air Koryo utrzymujące dwa razy w tygodniu połączenia między pjongjang i pekinem i raz w tygodniu między pjongjang i Władywostokiem. W europie nie można kupić biletów na te trasy, jako że linie północnokoreańskie nie są podłączone do światowych systemów rezerwacyjnych. transportem do i z Korei zajmuje się organizator wyjazdu.
  • Alternatywą dla samolotów są pociągi. Jedna możliwość to wjazd od strony chin (choćby z pekinu), druga – z rosji (np. z Moskwy).
  • Nie ma żadnej komunikacji międzymiastowej. W stolicy kursują autobusy miejskie, tramwaje oraz metro, którym cudzoziemcy mogą się przejechać między pokazowymi stacjami (o ile mają to w programie wycieczki). turystów po kraju wożą autobusy lub należące do biur podróży samochody.

  • obsługą zagranicznych turystów zajmuje się w całym kraju kilkanaście hoteli „wycenionych” pod względem standardu na trzy–cztery gwiazdki (Uwaga! Mogą być problemy z ciepłą wodą!). ile kosztuje nocleg, trudno powiedzieć – wszystko jest już w pakiecie, jaki wykupuje się w ramach wycieczki.
  • Turystów zawozi się do restauracji przystosowanych do obsługi cudzoziemców (chodzi o wyższe standardy higieniczne niż w knajpkach dla Koreańczyków). Wprawdzie nie wszystkie potrawy odpowiadają naszym smakom (dużo pikantnej kapusty, ostre przyprawy), ale zawszemożna ratować się ryżem.
  • przestępczości praktycznie nie ma. turyści mogą ściągnąć na siebie problemy samodzielnym oddalaniem się bez przewodnika czy krytyką systemu. Zanim cokolwiek w Korei zrobimy, warto pomyśleć o miejscowych ludziach, którym możemy sprawić problemy.
  • Nie są wymagane żadne szczepienia, choć warto zaszczepić się przeciw żółtaczce. Standardy miejscowej opieki zdrowotnej odbiegają znacznie od europejskich.
  • Wjeżdżając do Korei płn., musimy zgłosić sprzęt audio-wideo, fotograficzny, filmy, książki, pisma i produkty z żeń-szenia. problemem może być lornetka czy obiektyw o ogniskowej większej niż 150 mm. Komórkę oraz GpS zwykle trzeba zostawić w depozycie (do odbioru przy wyjeździe z kraju). Nie miałam natomiast problemów z wwiezieniem laptopa.
  • Telefonia komórkowa nie działa, nie ma też możliwości połączeń internetowych. Kontakty zagraniczne możliwe są jedynie w hotelach ze specjalnych punktów pocztowych, choć koszty rozmów są bardzo wysokie (ok. 20 zł za minutę połączenia).
  • Tak jak i w innych krajach personel obsługujący turystów liczy na napiwki, najlepiej w euro. Niezłym pomysłem jest wzięcie kartonu papierosów, które są dobrym prezentem dla panów, zaś z myślą o paniach warto zabrać czekoladki czy kosmetyki.
  • Ambasada KRlD w Polsce, ul. Bobrowiecka 1a, 00-728 Warszawa, tel. 22 840 58 13, dprkemb_pl@hotmail.comA
  • Ambasada RP w KRlD – Taedonggang, Munsudong, Pjongjang, tel. 00 850 2 381-73-25, pjongjang.amb.sekretariat@msz. gov.pl

www.krld.pl – oficjalna strona Koreańskiej republiki ludowo-Demokratycznej. Warto zajrzeć do zakładki „Życzenia”! http://koreapolnocna.blog.onet.pl– ciekawy blog prowadzony przez młodego pasjonata Korei północnej Daniela Gogłozę www.lonelyplanet.com/north-korea– uaktualniane informacje z przewodnika lonely planet

Reklama
  • Film Defilada (1988, reż. andrzej Fidyk).
  • Polskojęzycznych przewodników nie ma. Ale jest np. angielskojęzyczny przewodnik North Korea wydawnictwa Bradt. rozdział poświęcony Korei północnej zawiera też przewodnik lonely planet Korea (większość jego treści dotyczy Korei południowej).
Reklama
Reklama
Reklama