w kratkę
– Jesteś z Polski? – chrapliwym głosem zagaduje mnie taksówkarz w drodze z lotniska do centrum Glasgow. – Fajnie. Z Polakami trudno się nudzić. Choćby ten Boruk, ten, co to był bramkarzem Celticu. – Ach, Boruc! – Jak on tych protestantów potrafił wkurzyć... Nie wyobrażasz sobie
Wyobrażam sobie. Niedawno zdarzyło mi się poznać kilku kibiców lokalnego rywala, Glasgow Rangers. Niektóre wyskoki naszego reprezentacyjnego bramkarza wcale ich nie śmieszyły. Co więcej, twierdzili oni, że niewiele brakowało, a doprowadziłby on do otwartej bitwy między kibicami dwóch klubów z Glasgow. Bo w tym mieście bycie fanem Celticu lub Rangers to coś więcej niż sport. Dużo więcej.
W mieście podzielonym między katolików (Celtic) i protestantów (Rangers) przyznanie się do kibicowania jednym lub drugim jest, bez żadnej przesady, deklaracją polityczną. Katolicy wywodzą się przeważnie z irlandzkich imigrantów i dość mocno podkreślają swoją odrębność i dążenie do niepodległości Szkocji. Protestanci często są lojalistami.
Dwa ogromne stadiony obu drużyn to prawdziwe dzieła sztuki, i to oblegane przez tłumy. Co kilka, kilkanaście dni na jeden z nich przychodzi 50 lub nawet 60 tys. ludzi. I jest to wynik, którym można zaimponować nawet w Barcelonie czy Londynie. Na trybunach panuje duch egalitaryzmu, robotnicy siedzą obok profesorów, drobni handlarze obok menedżerów. A już wyjątkowym widowiskiem są derby, czyli rozgrywane co najmniej cztery razy w roku mecze pomiędzy Celtikiem a Rangers. To w takich momentach najczęściej głośno robiło się o Arturze Borucu.
Ja mam okazję dość dokładnie obejrzeć imponujący stadion Celticu. Potem, chroniąc się przed siąpiącym deszczem i wiatrem, w ostatniej chwili wskakuję do wygodnego miejskiego autobusu. Zanim dojadę do centrum Glasgow, wyjdzie słońce i zrobi się całkiem przyjemnie. If you don’t like a weather, wait a minute, czyli „jeśli nie podoba ci się akurat pogoda, poczekaj minutę” – głosi stare szkockie powiedzenie. I taka jest prawda. Trudno w Europie o kraj o bardziej zmiennej pogodzie.
WSZYSTKIE PUBY GLASGOW
Wieczorem lokuję się w jednym ze świetnych tutejszych pubów. Wybieram na chybił trafił i mam trochę szczęścia, bo sympatyzuje on z Celtikiem. Jako Polak katolik w klubie kibiców Rangers mógłbym zostać uznany za szpiega czy dywersanta. Kiedy po ciężkim dniu zamawiam podwójną szkocką, dosiada się do mnie starszy człowiek z siwymi bokobrodami. Po rutynowej wymianie zdań na temat futbolu zaczynamy rozmawiać... o tym, co pijemy. Bo dla Szkota whisky to taka sama świętość jak religia czy piłka. Prawdziwe whisky są dwie: szkocka (słodowa – single malt lub z podwójnej destylacji) lub irlandzka (potrójnie destylowana), ta ostatnia pisana „whiskey”, z dodatkowym „e”. To, co produkuje się w Ameryce, to już tylko pochodna. Tak przynajmniej uważa mój nowy przyjaciel Kenneth.
Pierwotna nazwa whisky pochodzi z języka gaelickiego i brzmi: uisge beatha, co oznacza „wodę życia”. Tu, w Glasgow, bardziej niż gdziekolwiek indziej na świecie dostrzec można, że nie są to puste słowa. Whisky pełni tu istotną funkcję społeczną. Integruje, pomaga nawiązywać kontakty, rozwiązywać problemy. Przy tym można ją degustować godzinami. A potem o tym rozmawiać.
Do whisky barman proponuje haggis, czyli najlepiej chyba znane (i najbardziej szokujące) danie ze Szkocji. Na pierwszy rzut oka przypomina naszą polską kaszankę. Tyle że robi się ją z owczej krwi wymieszanej z podrobami, warzywami i owsianą mąką. Wszystko gotowane jest w jagnięcym żołądku, a serwowane z ziemniakami i purée z rzepy. Mój nowy szkocki przyjaciel zachęca do spróbowania haggisu i popicia whisky, bo trunek i „kaszanka” znakomicie się ponoć uzupełniają.
– Są jak Bonnie i Clyde, jak Flip i Flap, jak Dawid i Goliat... – peroruje. – Jak Celtic i Rangers? – próbuję zażartować. Kenneth mrozi mnie spojrzeniem. Dopiero po dłuższej chwili wybucha śmiechem. Szkoci, znani z ciętego dowcipu, lubią się czasem podroczyć.
Próbuję więc haggisu w zestawieniu z whisky. I choć w pierwszym kontakcie ciężki alkohol do posiłku wydaje mi się czymś zbyt egzotycznym, zaraz potem cieszę się niezwykłym smakiem. Szkoci jedzą haggis na co dzień. Zwłaszcza jednak 25 stycznia, i to najlepiej przy dźwiękach tradycyjnych dud. Tego to dnia fetują narodowego wieszcza Roberta Burnsa, autora Ody do haggisu. Być może właśnie dzięki niemu zyskał tu nieśmiertelność?
GARBATA LEGENDA
Żółto-niebieskim autobusem towarzystwa Citylink jedziemy w stronę Highlands, czyli północnej, górzystej części kraju. A dokładnie ku Ben Nevis – najwyższej górze Wielkiej Bryta- nii. Zdobycie jej nie jest jakimś specjalnym wyzwaniem (tylko 1344 m n.p.m.), ale i tak warto ze względu na krajobrazy. Nie bez powodu to właśnie w tych okolicach kręcono dwie wielkie superprodukcje filmowe o dzielnych Szkotach: Braveheart – Waleczne serce i Rob Roy.
Docieramy do doliny Glen Nevis rozciągającej się u podnóża gór, w pobliżu miasteczka Fort William. Kwaterujemy się w jednym z kameralnych tutejszych pensjonatów. A zaraz potem wypożyczamy rowery górskie i mapy w jednym z lokalnych sklepów. I ruszamy w teren.
Jedziemy na zachód. Im dalej się zapuszczamy, tym robi się bardziej dziko. We mgle – wręcz baśniowo. Wrzosowiska, dziewicze skały, soczyście zielona trawa, pastwiska z dziesiątkami krów i owiec skubiących trawę, położone w dolinach senne opactwa... Gdzieś zamajaczy stare gotyckie zamczysko, gdzie indziej – kamienny most łączący tutejsze wzgórza. Może właśnie takie widoki miała przed oczami XIX-wieczna brytyjska autorka Emily Jane Brontë, pisząc swoje Wichrowe wzgórza, być może o tym myślała też Kate Bush, śpiewając swoje wspaniałe Wuthering Heights.
Wstajemy przed wschodem słońca, po czym przez kilka godzin oddajemy się wędkarstwu w jednym z licznych tutejszych jezior. Nasze trofea są raczej skromne, zaledwie kilka niedużych ryb, których nawet nie potrafimy nazwać. Chcemy to sobie zrekompensować. Postanawiamy więc spłynąć rzeką Glen Nevis, momentami naprawdę krętą, wąską i rwącą. Zakładamy kamizelki bezpieczeństwa i kładziemy się na pontonach. Już po chwili woda pryska na wszystkie strony, zalewa nam oczy i usta. Na stromych uskokach dwukrotnie zaliczamy kąpiel w lodowatej wodzie, co tylko podnosi dramaturgię. A kiedy już wyjdziemy na brzeg, podziwiamy mglisty welon, jaki utworzył się nad jednym z małych wodospadów.
Aby trochę ukoić nerwy, następnego dnia odwiedzamy najbardziej sztampową szkocką atrakcję turystyczną, potwora z Loch Ness. Niby obciach, ale kusi. Monstrum nikt nigdy nie widział (a przynajmniej tego nie udowodnił) i pewnie nie zobaczy. To bez znaczenia. Każdy z tysięcy ludzi, którzy tu przyjeżdżają, wierzy, że on będzie tym pierwszym.
Głębokie miejscami na 230 m (!) Loch Ness (w języku gaelickim jezioro Ness) leży na imponującym wodnym szlaku komunikacyjnym łączącym Atlantyk z Morzem Północnym. Na trasie: niezliczone jeziora nanizane jak koraliki na nitkę 200-letniego już Kanału Kaledońskiego. Uroku dodają mu jeszcze ruiny położonego nad jeziorem zamku Urquhart. To na zamku najczęściej „widywano” potwora zwanego Nessie.
Pierwsze przekazy dotyczące bestii pochodzą z VI w. Wtedy to podróżujący przez te rejony misjonarz, późniejszy święty Kolumbian, usłyszał o pogrzebie ofiary potężnego gada. Historię spisał i Nessie stał się legendarny. Chociaż naprawdę głośno zrobiło się o nim w dopiero w 1933 r., kiedy to prasa opublikowała zdjęcia wystających ponad taflę jeziora garbów.
Miał co najmniej 10 m długości, kilka garbów wystających mniej więcej na stopę nad wodę. Potem dostrzegłem coś, co ciągnęło się od głowy do podstawy szyi, coś w rodzaju ciemnej grzywy... – tak opisywał bestię jeden z tych, którzy jakoby spotkali go na swojej drodze. Inni dodawali, że miał długą szyję zakończoną paszczą, dwu- lub jednogarbny grzbiet i ciemną skórę. To skłoniło badających zjawisko naukowców do wysnucia tezy o Nessie jako potomku plezjozaura.
Gdyby jednak ktoś chciał wyrobić sobie własne zdanie na ten temat, powinien zajrzeć do miasteczka Drumnadrochit, gdzie założono dwa zwalczające się muzea kolekcjonujące dowody na istnienie domniemanego plezjozaura.
BECZKĄ PO MUZEUM
W drodze do Edynburga zahaczamy jeszcze o Blair Castle – zabytkową siedzibę księcia Atholla, który jako jedyny w Europie ma wciąż przywilej posiadania własnej armii Atholl Highlanders. A także o Stirling. Dla Szkotów to miasto wyjątkowe. Tu w 1297 r. odbyła się głośna bitwa pomiędzy szkockimi powstańcami pod wodzą Williama Wallace’a a armią angielską. Szkoci zwyciężyli, a Wallace stał się jednym z najważniejszych bohaterów narodowych – to jego gra Mel Gibson w oscarowym Braveheart – Waleczne serce. Koniecznie trzeba odwiedzić tutejszy zamek. Przez wieki była to ulubiona siedziba władającej Szkocją dynastii Stuartów. To tu koronowano m.in. Marię Stuart.
Edynburg, jakże by inaczej, wita nas deszczem. Mimo tego szybko doceniamy urodę tego miejsca. Jakże inne to miasto od dość ponurego, robotniczego Glasgow. Tu na każdym kroku widać i czuć burzliwą historię kraju. Nie przypadkiem połowa edynburskich zabytków określana jest mianem „królewskie”. Ruszamy przed siebie tzw. Królewską Milą, a więc ciągiem ulic, które łączą ze sobą zamek z opactwem i pałacem Holyrood. To ponoć najlepsze w całej Szkocji miejsce na zakupy. Sprzedawcy oferują ręcznie robione i niedrogie zestawy szkockiej odzieży, a więc: kilty (tartanowe spódnice w kratę), tradycyjne berety, koszule i getry. Dużo tu dobrej whisky, piwa i haggisu.
Jeśli kogoś nie zmoże ta przechadzka, powinien odwiedzić XII-wieczną królewską (oczywiście!) rezydencję Holyrood, Królewskie Ogrody Botaniczne, Szkockie Muzeum i kompleks National Gallery. Nam sił starcza jedynie na Scotch Whisky Experience, a więc muzeum trunku, który bardzo lubimy. Co istotne, części ekspozycji starej destylarni zwiedzamy, jadąc drewnianą beczką.
INFO
Powierzchnia: 82 tys. km2.
Szkocja jest częścią Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii
Północnej.
Stolica: Edynburg
Język: angielski.
Ludność: 5 mln.
Waluta: funt szterling GPB, 1 L = ok. 4,5 zł.
Najlepiej latem, pomiędzy czerwcem a wrześniem. Chociaż nawet wtedy trudno przewidzieć pogodę. Zawsze trzeba być przygotowanym na deszcz.
Warto przyjechać tu w sierpniu na Fringe, znakomity festiwal teatralny (w tym roku 5–29.08). Ulice opanowują wówczas alternatywni artyści z całego świata. W kilka tygodni można się zorientować w tym, co w europejskim i światowym teatrze ważne.
Warto poszukać przelotu do Glasgow lub Edynburga w jednej z tanich linii lotniczych. Można trafić na bilety za 200–300 zł.
AUTOBUSY
Autobus to wygodny, choć oczywiście nie jedyny sposób na podróżowanie po Szkocji. Dobrze rozwinięta jest komunikacja miejska.
Na dłuższych trasach najbardziej sprawdzają się duże i luksusowe autobusy, np. towarzystwa Citylink: www.citylink.co.uk, National Express: www.nationalexpress. com, Stagecoach: www.stagecoachbus.com.
Przykładowe ceny biletów:
– Glasgow–Fort William: 5–12 L,
– Glasgow–Edynburg: 4–6,30 L,
– Edynburg–Aberdeen: 26,50 L.
W mniejszych miejscowościach trzeba pytać o autobusy lokalne.
NIEPEŁNOSPRAWNI
Tak jak cała Wielka Brytania, Szkocja jest bardzo przyjazna osobom niepełnosprawnym. W miastach bez trudu można znaleźć podjazdy dla wózków. Bez kłopotu niepełnosprawni mogą też podróżować komunikacją miejską. Autobusy wyposażone są w systemy regulujące wysokość podłogi przy wyjściach.
Jest też sporo miejsc parkingowych dla niepełnosprawnych kierowców. Jeśli tylko uda nam się przystosować do lewostronnego ruchu ulicznego, jazda po Glasgow czy Edynburgu naprawdę może stać się przyjemnością. Poza tym sami Szkoci, mimo że raczej zamknięci w sobie, są ludźmi skłonnymi do pomocy. Można na nich liczyć w sytuacjach awaryjnych.
Herb, który do dzisiaj widnieje na każdej butelce whisky Ballantine’s, przedstawia szkocką Flagę i cztery żywioły: Ziemię – w herbie pod postacią jęczmienia, jako początek mieszanki słodowej, Wodę – drugi żywioł niezbędny do życia i składnik wydobywający charakter whisky, Ogień, który w herbie symbolizuje alembik – jako serce procesu wytwarzania whisky, oraz Powietrze – w herbie oznacza je beczka – jako ostatnia faza leżakowania whisky, w której cierpliwość zostaje nagrodzona. Historia marki sięga 1827 r., kiedy to George Ballantine otworzył swój pierwszy sklep w Edynburgu.
3 SPOSOBY NA SZKOCJĘ
NOCLEG
Art Roch Hostel, Edynburg, od 15 funtów za łóżko. Świetna lokalizacja, przy Grassmarket – blisko i do klubów, i do zabytków. www.artrochhostel.com
Marks Hotel, Glasgow, od 81 funtów za noc. Wygodny butikowy hotel blisko King’s Theatre i Glasgow Royal Concert Hall. www. markshotels.com/glasgow
Witchery by the Castle, Edynburg, od 295 funtów za noc. Romantyczna, gotycka atmosfera sprawia, że to ulubiony hotel szkockich kochanków.
JEDZENIE
Fish and chips, czyli ryba z frytkami. Można ją zjeść niemal w każdym pubie na rogu za kilka funtów.
I koniecznie choć raz trzeba tego spróbować! Babbity Bowsters, stylowy pub w Glasgow, Blackfriars Street 16. Duży wybór piw i whisky, a także najlepszy w mieście haggis (6–8 funtów).
Na miano restauracji roku 2010 w Szkocji zasłużyła sobie The Peat Inn w Fife. Za kolację dla dwojga (z winem) zapłacić trzeba od 150 do 190 funtów.
ROZRYWKA
Zakupy przy Lawnmarket i High Street w Edynburgu. Kilt, szkocka spódniczka, kosztuje ok. 20 funtów. Cały komplet, z torbą i koszulą – ok. 60 funtów.
Mecz Rangers lub Celticu Glasgow (bilet 22–25 funtów). A najlepiej derby, a więc pojedynek pomiędzy nimi! Sama wycieczka po stadionie Celtic – 8,5 funta.
W kraju jest aż 400 pól golfowych. Atrakcją jest turniej Scottish Open na kortach Iverness. Karnety od 55 funtów. Nagroda główna 0,5 mln funtów!
CZAS: 14 DNI KOSZT: 5 TYS. ZŁ (W TYM BILET LOTNICZY)