Reklama

Robię mu setki zdjęć, mimo że to najbrzydszy mężczyzna świata. To orangutan, a spotykam go na Borneo. Szczerze mówiąc, tylko po to tu przyleciałam...

Reklama

Wyspa jak naleśnik

Godzina zero, czyli 7.45 naszego czasu. Na lotnisku w Warszawie czekam na samolot do Monachium. Potem będę czekała na samolot do Singapuru, a potem do Kota Kinabalu na Borneo. Spędzę cały dzień w samolocie. Od samego myślenia o tym puchną nogi. Najwyższy czas, żeby ktoś wymyślił maszynę do teleportacji.

Gdzieś nad Oceanem Indyjskim. 10.35 czasu miejscowego. Czyli u nas 4.30 w nocy albo, jak kto woli, nad ranem. Mój mózg jest trochę skołowany. Nie wie, czy jestem głodna już, czy będę dopiero za kilka godzin. Odwracam jego uwagę widokiem za oknem. Prujemy chmury o wyglądzie waty cukrowej. Co chwila prześwituje przez nie ocean. Po nim niczym naleśniki pływają wyspy. Największa z nich to Borneo, trzecia co do wielkości wyspa świata. Z prędkością 800 km/ godz. zbliżam się do celu.

Kota Kinabalu, w skrócie KK – stolica malezyjskiej części Borneo. Już sama jej nazwa zapowiada przygodę. Wyspa to przecież kraina łowców głów, dziwacznych roślin i jeszcze bardziej dziwacznych zwierząt, np. małp z wielkimi nosami. Miejsce dzikie i pierwotne, gdzie naukowcy wciąż mają szansę zabłysnąć, odkrywając gatunki nieznane człowiekowi. Niestety KK nie grzeszy urodą. Gdyby ktoś ogłosił konkurs na najmniej ciekawe miasto świata, miałoby szansę na podium. Jego najbardziej malowniczym elementem architektonicznym są „biedadomy” zbudowane na wodzie. Ich lokatorzy dostają ziemię od rządu za darmo, płacą tylko za wodę i prąd, ale w zamian za to muszą bez szemrania przeprowadzić się, gdy ten postanowi sprzedać ich fragment wybrzeża. W KK mieszka 450 tys. ludzi: muzułmanów, chrześcijan, hinduistów, buddystów i animistów. Osman, nasz przewodnik, podkreśla, że panuje tu love and peace. Po prostu raj wciśnięty między tropikalną, deszczową puszczę a morze. Najstarszy budynek KK – wieża zegarowa, pochodzi z 1905 roku, a „stare miasto” to blokowisko wzniesione w latach pięćdziesiątych. Między nimi odnalazł swoje miejsce tzw. nocny market założony przez uchodźców z Filipin. Na pewno do końca życia zapamiętam jego zapach, rzadko co cuchnie równie intensywnie, jak sprzedawane na nim w olbrzymich ilościach suszone ryby. Ale to eldorado nie tylko dla amatorów produktów z długim okresem przydatności do spożycia. Są tu też świeże ryby w rozmiarach, które przyprawiłyby o zawrót głowy niejednego szefa kuchni. Wskazanego przez nas palcem wybranego stwora mogą nam tu usmażyć, zgrillować lub poddusić w egzotycznym sosie. Niektóre ryby wyglądają, jakby zostały wymyślone na potrzeby jakiegoś rozgrywającego się w głębinach horroru. Te morskie potwory poukładane rządkami na ladach, szczerzące do mnie swoje wielkie zębiska przypominające ręczne piły do drewna. Zaczynam doceniać to, że są martwe.

Nago, choć w kostiumie

Podczas śniadania zdradzam moje ukochane arbuzy dla papai – ależ ona cudownie rozpływa się w ustach! Papaję z kolei rzucam dla soku z mango. Sama już nie wiem, co smakuje bardziej. Szybka decyzja – papaja, arbuz, ananas i sok z mango na śniadanie, obiad i kolację.

Jedziemy do gorących źródeł Poring Hot Springs parujących na terenie parku narodowego Kinabalu, reklamowanego jako miejsce z najbogatszą kolekcją roślin na świecie. Od samego początku towarzyszy nam góra Kinabalu, najwyższe wzniesienie między Himalajami a Papuą-Nową Gwineą. Góra raz tonie w chmurach, raz się z nich wynurza, by po chwili znowu zasłonić się woalem niczym muzułmańskie kobiety. Żyjący w jej otoczeniu ludzie z plemienia Kadazandusan wierzą, że jest to miejsce święte, gdzie po śmierci udają się dusze ich bliskich. Uważają się za strażników tej góry. Tymczasem, jak każda wysoka góra, ta również przyciąga wspinaczy. Zgodę na szczytowanie dostaje jednak niecałe 200 osób dziennie, pod warunkiem że wniosek złożą odpowiednio wcześnie - nawet z półrocznym wyprzedzeniem.

Temperatura gorących źródeł wynosi ponad 40°C. Niczym niewierny Tomasz wsadzam rękę do wody i… rzeczywiście można się tu rozgrzać, a przy okazji odprężyć i zrelaksować dzięki zawartym w niej minerałom. Panie, głównie muzułmanki, taplają się w niewielkich, parujących basenach kompletnie odziane. W kostiumie kąpielowym, który mam na sobie, czułabym się wśród nich jak ekshibicjonistka.


Trupia roślina

Wybieram Canopy Walk. Podniebny spacer długości prawie 160 m zaczyna się tuż za basenami. Wystarczy wspiąć się na mosty rozpięte między koronami drzew tropikalnej puszczy, ponad 40 m nad ziemią. Poszczególne ich odcinki rozdzielone są wieżami obserwacyjnymi, które okupują Japończycy, bo oni zawsze są tam, gdzie można zrobić najlepsze ujęcia. Konstrukcja identyczna jak na ? lmach przygodowych, deski powiązane sznurkami. Tyle że na filmach takie mosty zwykle się zarywają, a bohaterowie cudem unikają śmierci. No cóż, mnie tutaj tylko nieźle wytrzęsło. W drodze do kolejnej atrakcji zaliczamy superatrakcję. Jest dla Borneo tym, czym Big Ben dla Londynu, Krzywa Wieża dla Pizy, coc ee shop dla Amsterdamu. Mam na myśli rafiezję, największy i z całą pewnością najgorzej pachnący kwiat świata. Kiedy zakwitnie na czyimś terenie, to tak, jakby bezdzietnej parze urodziło się upragnione dziecko. Szczęśliwy właściciel dzieli się swoją radością z całym światem, bo też i cały świat chce to dziwo zobaczyć, płacąc za tę przyjemność około dziesięciu złotych. Ra? ezja zakwita raz na 5–7 lat i nigdy nie wiadomo, gdzie to się wydarzy. Zapewne gdzieś w pobliżu lian, na których pasożytuje. Nie ma łodygi, korzeni, waży do dziesięciu kilogramów, a zachowuje świeżość zaledwie przez kilka dni. Choć słowo „świeżość” w przypadku rośliny nazywanej trupim kwiatem jest chyba lekkim nadużyciem. Nasz egzemplarz, nie dość że nie ma imponującej średnicy (niektóre osiągają nawet metr!), to jeszcze zdaje się więdnąć na naszych oczach. Pamiątkowe zdjęcia robimy sobie z bardziej imponującą rozmiarami sztuczną imitacją. Badania genetyczne wykazały, że współczesna ra? ezja jest 79 razy większa niż była 46 mln lat temu. To rekordzistka w tempie powiększania rozmiarów wśród wszystkich znanych dotychczas organizmów.

Dziś składamy wizytę łowcom głów. Będzie ona pokojowa. Nie mam przy sobie nawet plastikowego noża. Otaczają nas skąpo ubrani, wymalowani w barwy ochronne panowie uzbrojeni w dzidy i dmuchawki. Strasznie na nas krzyczą. Poszturchują. Szarpią. Nie rozumiemy ich. Czego oni od nas chcą – zwariowali czy co? Zbijamy się w kupkę i czekamy, co będzie dalej. Zaczną do nas strzelać zatrutymi strzałami? Odetną nam głowy, a może dadzą krokodylom na pożarcie? W scenariuszu ceremonii powitalnej jest zdecydowanie za dużo przesady. Miało być groźnie, a wyszło śmiesznie.

Łowcy głów w bokserkach

Dotarliśmy do Mari Mari – skansenu, w którym w rolę pierwotnych mieszkańców Borneo wciela się młodzież z sąsiednich wiosek bądź studenci chcący sobie zarobić na wakacje. Średnia wieku nie przekracza 25 lat. Wszyscy chłopcy odgrywają rolę dzikich, pozbawionych skrupułów wojowników (wizerunek niestety rujnują im wystające spod opasek biodrowych bokserki). Wszystkie dziewczyny to świetne gospodynie, robią wino z ryżu, smażą makaron, malują henną dłonie i pięknie wyglądają w tradycyjnych strojach.

Malezyjską część Borneo (wyspa podzielona jest między Malezję, Indonezję i Brunei) zamieszkuje dwa miliony ludzi. Największą grupę etniczną stanowią Dusun, rolnicy zajmujący się uprawą ryżu. Robią z niego wino ryżowe i gdy zwiedzamy ich tradycyjne domostwo, upijają nas nim. Alkoholu wolno nadużywać wszystkim, ale jedynie mężczyźni mogą spać po nim cały dzień. Zaraz obok żyje kolejne plemię (oczywiście mam na myśli skansen). Wyobraźcie sobie dom, w którym jest aż 100 pokoi oddzielonych ścianami uplecionymi z liści, każdy (do dziesięciu metrów długości) zajmuje inna rodzina. W takich dłuuugich domach mieszkają Rungus, bo podobno dzięki bliskiemu sąsiedztwu czują się bezpieczniej. Lundayeh słyną z ubrań, które robią z kory drzew. Bajau częstują nas słodkim makaronem z mąki ryżowej i cukru smażonym na głębokim oleju. Ciasto o konsystencji naleśnikowego przelewane jest przez sitko wprost do garnka z olejem, gdzie zamienia się w złocisty, chrupiący makaron. Wytatuowani Murut to urodzeni myśliwi, dawniej ścinający głowy swoim wrogom, o czym przypomina sztuczna czaszka wbita na pal pod ich domostwem. Oni oczywiście udzielają nam lekcji zabijania za pomocą dmuchawki. Wykonanie takiej blow pipe zajmuje nawet dwa lata. Strzały zatruwają jadem węża. Zgłaszam się na ochotnika. Opanowanie techniki nie jest trudne, gorzej z celnością. Po kilku próbach wiem, że mój cel powinien być nie mniejszy od słonia.

Idąc za ciosem, w KK odwiedzamy Monsopiad Cultural Village. Ciągle słyszymy o łowcach głów, a nigdzie nie widzieliśmy ich prawdziwych trofeów! Wioska-muzeum upamiętnia dokonania wielkiego wojownika o imieniu Monsopiad. Był on łowcą głów, który żył 300 lat temu. Tego procederu zabroniono w 1920 roku i tylko podczas inwazji japońskiej zrobiono wyjątek. Łowcy głów znów mogli polować na ludzi, wrogów, Japończyków. Kolekcja czaszek zebrana przez wojownika dowodziła jego męstwa, ale też przynosiła mu szacunek członków plemienia, była trampoliną do kariery. Najlepsi łowcy zostawali szefami wiosek, decydowali o życiu i przyszłości całego plemienia. Spuścizną po Monsopiadzie, czyli właśnie 42 czaszkami podwieszonymi pod sufitem domu i wykorzystywanymi tylko w specjalnych rytuałach, zajmują się jego potomkowie. Nikt oprócz plemiennych szamanów, zwanych bobohizan, nie może ich dotykać. Fotografować już tak, ale tylko ludziom z dobrymi intencjami pozwalają uwiecznić się na zdjęciu. Funkcję bobohizan pełniły najczęściej kobiety. Potrafiły rozmawiać z duchami, a skumulowaną w czaszkach złą moc obrócić w coś pozytywnego. Troszczyły się o zdrowie fizyczne i psychiczne członków wioski. Rodzina potomków to chrześcijanie, którzy wiedzą, jak kontaktować się z duchami. Robią to właśnie przez bardzo już sędziwego bobohizana, który nie ma następców. Wszyscy się zastanawiają, co się stanie, gdy staruszek umrze. Tradycja rozmów z duchami zostanie przerwana. Powstanie konflikt między ludźmi i duchami.

Małpy de volaille

Płyniemy motorową łodzią po rzece Klias. Jest pięknie, wiatr rozwiewa nam włosy. Przypominają mi się sceny z Miami Vice, tylko nasz pojazd nie jest aż tak ekskluzywny. Zagłębiamy się w wiecznie zielone lasy mangrowe stabilizujące wybrzeże Borneo, splątane korzenie drzew wyrastają wprost z wody. To jeden z najbogatszych ekosystemów na ziemi. Żyje tu wiele zagrożonych wyginięciem zwierząt. My wypatrujemy małp nosaczy. Jak sama nazwa wskazuje, mają one wielkie nosy. Od siebie dorzucę, że przypominają mi one kotlet de volaille przyklejony między oczami. Zakrywa pół twarzy – usta, brodę, niemal sięga szyi. Nosy są największą ozdobą samców. Małpy są też wyjątkowo brzuchate. Ponieważ konsumują toksyczne liście, w żołądkach mają mnóstwo neutralizujących trucizny bakterii. Obserwuję, jak małpie rodziny układają się do snu na gałęziach najwyższych drzew. Tam czują się najbezpieczniej, mają szerokie pole widzenia, które ułatwia im wypatrzenie na przykład polującego na nie pytona.


Leśny człowiek

Żeby zbudować na Borneo dom, nie wystarczy dostać pozwolenie, zgromadzić pieniądze i wymyślić projekt. Wcześniej trzeba złożyć ofiarę prawdziwemu właścicielowi tego miejsca – lokalnemu duchowi, jakiejś zbłąkanej duszy, która rości sobie prawo do naszego kawałka lądu. Jeżeli nie potraktuje się go z należytym szacunkiem, prędzej czy później zalezie nam za skórę. Uprzykrzy życie, będzie się wyzłośliwiać i mścić. Duchy można przekupić ofiarami spożywczymi z owoców, mięsa, mleka, kurzej krwi. Prośba o dobrowolną eksmisję musi zostać wyrażona przez szamana (ma go każdy dystrykt). Często odcina on kawałek mięsa i rzuca do puszczy. Zastanawiam się, dlaczego duchy są takie małostkowe, samolubne, kapryśne. Jakby nie mogły być miłe i przyjazne. Dlaczego ten drugi świat, w założeniu lepszy, jest równie niefajny jak nasz. Człowiek złośliwy za życia taki sam będzie też po śmierci. To przygnębiające.

Ciekawe, czy właściciel Sangri-La Rasa Ria – ekskluzywnego ośrodka położonego nad morzem jakieś 20 kilometrów za KK, też złożył duchom stosowną daninę. Bardzo tu elegancko, kwitną hibiskusy, swoje wielkie liście rozkładają rododendrony. Wszędzie czyściutko, w gustownych restauracjach serwują jedzenie typowe dla całej Azji. Podobno mnóstwo młodych par bierze tu ślub – i to nie tylko Malezyjczyków. Ja jednak nie przyjechałam tu zażywać aromatycznych masaży, delektować się miejscowymi posiłkami, pływać w szafirowym morzu, wylegiwać się pod parasolem na plaży czy wypoczywać w zaciszu supereleganckiego apartamentu, pijąc kawę zrobioną własnym ekspresem. Największą atrakcją resortu są orangutany, sześć maluchów, które są tu karmione i otaczane troską. Większość ma od trzech do czterech lat. Wysłuchujemy krótkiej prelekcji. Można ją zawrzeć w dwóch smutnych zdaniach: człowiek to bestia, ciągle mu mało terenu, jedzenia, zawsze wykorzystuje swoją przewagę. Zawsze skopie lub zabije słabszego.

Małpi dom dziecka

Na szczęście niektórzy z nas mają też sumienie, a jego wyrzuty prowadzą często do dobrych rzeczy. Jedną z nich jest właśnie ochronka dla osieroconych orangutanów. Maluchy straciły dzieciństwo i matki, ponieważ Borneo to największy producent oleju palmowego na świecie. Ta chlubna lokata ma swoją cenę. Pod nowe plantacje wycinana jest tropikalna puszcza, giną zwierzęta i unikatowe rośliny. Orangutany nie potrafią żyć na otwartej przestrzeni, najlepiej czują się w lesie. Stoimy na platformie, a młody ubrany w zielony uniform człowiek wydaje z siebie dziwne dźwięki. Po chwili rozlega się szelest i trzask łamanych gałęzi, mała włochata kulka przelatuje z jednej gałęzi na drugą, a kilka sekund później ląduje w objęciach opiekuna. To Reg, najodważniejszy i najbardziej przebojowy z maluchów. Kiedy dorośnie, będzie większy i cięższy od każdego z nas. Teraz zachowuje się jak dziecko. Człowiek jednak nie może zastąpić orangutanowi matki, i to nie z powodu braku miłości. Prawdziwa matka uczy malucha wszystkiego, co sama wie o puszczy, m.in. rozpoznawania setek jadalnych gatunków roślin. Opiekuje się nim nawet osiem lat, to rekord w świecie zwierząt. Tej wiedzy nie przekaże im nawet najbardziej oddany człowiek. Bez niej skazane są na dożywotnią niewolę, choć opakowaną w pozory wolności.

Zaledwie kilkanaście minut podróży łodzią dzieli Kota Kinabalu od cudownego archipelagu pięciu niewielkich wysepek, które oblewa morze. To Tunku Abdul Rahman Marine Park – rezerwat stworzony, by chronić bogactwo tutejszych raf koralowych. Uchodzą one za jedne z najpiękniejszych na świecie. Zanim zejdę pod wodę, biorę klasycznego drinka z parasolką i w jego towarzystwie wygrzewam się na złotej plaży. Staram się wykorzystać ostatnie minuty wakacji. W pamięci staje mi znane powiedzenie, że wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Ja, choć jestem coraz starsza, wciąż nie potrafię zrozumieć dlaczego.

  • Powierzchnia: 743 tys. km kw. (największa wyspa Archipelagu Malajskiego)
  • Język urzędowy: bahasa melayu (malajski), angielski jest powszechnie używany.
  • Czas: GMT+8 (czas polski GMT+7)
  • Waluta: malajski ringgit (MYR), jeden ringgit to 100 sen, 1 PLN = 1,216 MYR. Na miejscu można także płacić dolarami.
  • Borneo to deszczowa i gorąca wyspa. Temperatura nie spada poniżej 20°C, a jej średnia roczna wartość wynosi ok. 30°C. Opady występują przez cały rok, ale w okresie od czerwca do września jest ich mniej. Wtedy najlepiej wybrać się na wycieczkę.
  • Wiza nie jest wymagana, jeśli chcemy przyjechać na krócej niż 90 dni. Władze imigracyjne nie wymagają od Europejczyków przedstawienia środków finansowych na każdy dzień pobytu.
  • Należy posiadać paszport z okresem ważności co najmniej 6 miesięcy.
  • Na Borneo latają Singapore Airlines (SA). Cena za bilet na trasie Warszawa–Kota Kinabalu–Warszawa przez Frankfurt wynosi około 3,5–4 tys. zł. Plus opłata za wystawienie biletów, która waha się od 80 do 120 zł.
  • Z Polski można dolecieć do Singapuru i dalej do Kota Kinabalu z Warszawy, Gdańska, Krakowa, Poznania, Rzeszowa i Wrocławia przez Frankfurt – dwa rejsy dziennie – oraz przez Monachium, skąd samolot odlatuje także codziennie.
  • Pasażerowie Singapore Airlines mają też możliwość zrobienia stopu w Singapurze, co nie wpływa na koszt przelotu. Pakiet Singapore Stopover Holiday zawiera: nocleg w jednym z 40 hoteli w 6 kategoriach, transfer autokarem z lotniska do hotelu i z powrotem, bilety wstępu do 6 wybranych atrakcji turystycznych, np. Malay Heritage Centre, National Orchid Center czy Jorong Bird Park, nieograniczoną liczbę przejazdów turystyczną linią HOP-ON BUS po głównej strefie turystycznej Singapuru i wiele innych atrakcji, w tym 50 proc. zniżki na posiłki z karty dań w hotelu, w którym pasażer jest zakwaterowany. A to wszystko już od 118 zł dla jednej osoby (w pokoju dwuosobowym). Oferta ważna jest do 31.03.2011. www.singaporeair.com
  • Lotnisko w Kota Kinabalu oddalone od centrum miasta o zaledwie 8 km. Dostać się tam można autobusem (2 ringgity), taksówką (20 ringgitów), można też od razu wynająć samochód.
  • Na wyspie obowiązuje ruch lewostronny, a kultura jazdy Malezyjczyków jest dość wysoka. Na miejscu można bez problemu wynająć samochód. Koszt to ok. 150 ringgitów za dzień z ubezpieczeniem.
  • Honorowane jest międzynarodowe prawo jazdy lub polskie prawo jazdy z załączonym tłumaczeniem na angielski.
  • Komunikacja autobusowa jest dobrze rozwinięta. Autobusy państwowe kursują na drogach lokalnych. Trasy dalekobieżne są obsługiwane przez autobusy prywatne.
  • Nie ma bezpośrednich połączeń promowych między Półwyspem Malajskim a Borneo. Aby dostać się na wyspę, trzeba przepłynąć lokalnym statkiem do pobliskich wysepek. Na wyspie możliwe jest poruszanie się szybkobieżnymi łodziami na rzekach Rejang i Baram.
  • Ceny noclegu na Borneo są umiarkowane. Za noc w hotelu BB zapłacimy 30–50 zł, w trzygwiazdkowym 120–180 zł.
  • Jeśli chcemy mieszkać w luksusowym hotelu o znacznie wyższym standardzie, musimy zapłacić powyżej 300 zł za noc. W niektórych hotelach trzeba dopłacić za klimatyzację.
  • W restauracjach można zjeść chińską zupę, curry z mleczkiem kokosowym, sushi oraz jagnięcinę. Wszystko jest ostro przyprawione, a do wielu potraw podaje się dipy z orzeszków ziemnych.
  • Na Borneo pije się miejscowe piwo Tiger. Posiłek kosztuje 50–70 ringgitów, piwo ok. 7 ringgitów.
  • Borneo jest bardzo bezpiecznym miejscem, jednak aby nie wpaść w tarapaty, trzeba przestrzegać kilku zasad, np. należy zdejmować buty przed wejściem do miejsca kultu religijnego lub prywatnych domów.
  • Sepilok OrangutanRehabilitation Centre to sierociniec, gdzie przebywa ok. 200 orangutanich maluchów. Można je oglądać podczas karmienia, które odbywa się dwa razy dziennie. Bilet wstępu kosztuje 30 ringgitów.

  • Szczepienia ochronne nie są wymagane.
  • Można pić wodę z kranu, jednak lepiej jest kupować butelkowaną.
  • Służba zdrowia jest na niskim poziomie, lepiej udać się do prywatnej kliniki, gdzie wizyta kosztuje ok. 40 zł u internisty do 90 zł u specjalisty.
Reklama

Ambasada RP
No 495, 4 1/2 Jalan Ampang
68000 Ampang , Selangor
P.O. Box 10052 50704 Kuala Lumpur Malaysia
tel. 60-3-42576733, 42576719
fax. 60-3-42570123
e-mail: polamba@tm.net.my

Reklama
Reklama
Reklama