W Tuluzie dominują studenci. Jednak piękno natury wszystko wynagradza
Tuluza to jedno z największych francuskich miast nadzwyczaj ceni sobie bezpretensjonalność. A także bliskość natury.
- Anna Janowska
Spis treści:
Na tarasie Café de la Concorde zawsze jest pełno. Już zza rogu ulicy słyszę, że huczy tam jak w ulu od gwaru rozmów. Okrągłe stoliki tłoczą się w cieniu parasoli i drzew rosnących wzdłuż ulicy Concorde, zalewając cały chodnik. Ustawione są tak ciasno, że odsuwając krzesło, nie sposób nie potrącić sąsiada, co sprzyja wymianie uśmiechów i grzecznościowych: „przepraszam”, „ależ nie ma za co”, „smacznego”, „ale dziś gorąco” i tak dalej.
To, że jesteśmy na południu Europy, widać nie tylko po tym, jak mocno świeci tu słońce i jak błękitne jest niebo. Tuluza, choć to czwarte co do wielkości miasto Francji, nie ma za grosz paryskiego snobizmu, a bufonadę stolicy zastępuje luz i serdeczność widoczna choćby w tych niezobowiązujących pogawędkach.
Tuluza – różowe ekomiasto
Taras kawiarni Concorde – modnej już w połowie XIX w. – jest centrum życia dziś hipsterskiej, a jeszcze do niedawna niecieszącej się dobrą sławą dzielnicy Les Chalets. Kelnerzy noszą tu złote łańcuchy lub perły, mają masę tatuaży, za duże T-shirty oraz miłe uśmiechy. Rano jeszcze nie zdążą wystawić wszystkich krzeseł, a już rozsiadają się na nich chętni na kawkę i papieroska. Zagryzają je croissantem albo chocolatine – tak w południowo-zachodniej części Francji nazywa się pain au chocolat – kupionym w pobliskiej piekarni i jedzonym wprost z papierowej torebki. Nie jest to absolutnie źle widziane, ot, sąsiedzka współpraca.
Ramię w ramię siedzą majstrowie w wysmarowanych czymś roboczych kombinezonach, studenci z fikuśnymi fryzurami i panie po sześćdziesiątce z oczami schowanymi za okularami o szerokich oprawkach, w intensywnych kolorach. Gwar śniadaniowy płynnie przechodzi w ten lunchowy, gdy serwowane są dania dnia. Dziś do wyboru zapiekana w piecu słynna tuluska kiełbasa wieprzowa (produkowana tu już od XVIII w.) oraz – dla równowagi – modne orkiszowe risotto. Bez pretensji do wielkiej kuchni, za to wszystko smaczne i ładnie podane.
Większość klienteli przyszła tu na piechotę lub przyjechała na rowerze, bo Tuluza to miasto studentów i dwóch kółek. Trochę zajmuje przyzwyczajenie się do miejscowych reguł gry. Szczególnie że rowerzyści nie miewają w zwyczaju zatrzymywania się na czerwonym świetle. Usprawiedliwia ich nieco to, że piesi też bez skrępowania na nim przechodzą, a w jednokierunkowych uliczkach mogą – to już zgodnie z prawem – jeździć pod prąd.
Tak więc gdy się zagapimy, spacerując po Tuluzie, wpaść pod rower jest zdecydowanie łatwiej niż pod samochód. Tym bardziej że zmotoryzowani poruszają się po całym mieście w ślimaczym tempie nowego nakazu prędkości – 30 km/godz. Kierowcy zostali już wyrzuceni z pokaźnych rozmiarów starówki, większości miejskich placów – chociażby z tego wokół bazyliki St. Sernin, największego romańskiego kościoła Francji. Znikają też parkingi naziemne, a te podziemne są celowo drogie, godzina parkowania przy ulicy kosztuje 1,2 euro. Ale gdy o minutę przekroczymy dwie godziny parkowania, zapłacimy już 12 euro.
Coraz częściej jeden z pasów dla samochodów zastępują ścieżki rowerowe. Krótko mówiąc: robi się wiele, by obrzydzić przemieszczanie się samochodem, a już na pewno pchanie się nim do centrum. Tak więc Tuluza to nie tylko Różowe Miasto (La Ville Rose), jak nazywa się ją od lekko różowego odcienia czerwonych cegieł, z których wzniesiona jest większość zabudowań w ścisłym centrum, ale też miasto coraz bardziej ekologiczne.
Tuluskie targowiska
Dzielnicę Les Chalets od starówki odgradza bulwar obsadzony platanami, pod którymi co rano rozkłada się targ Cristal. Trzy awokado za 2 euro, pachnące naręcza kolendry czy mięty, no i stosy warzyw, latem – lokalnych, zimą i jesienią z Maroka i pobliskiej Hiszpanii. Są też furgonetki sprzedawców serów, gdzie w wielkich kręgach kuszą te owcze z niedalekich Pirenejów i kozie z regionu Tarn na północnym-wschodzie: okrągłe, w łezkę, piramidkę, kwadrat…
Jest i czerwona furgonetka kultowej rzeźniczki Chez Nath – wystarczy pojawić się w ogonku pierwszy raz, by usłyszeć przyjacielskie „Co słychać?”, a za trzecim i czwartym razem, kupując rillettes z kaczki czy jagnięce żeberka, opowiadać sobie o planach wakacyjnych czy wypytywać o zdrowie dzieci. Nikomu się nie spieszy, a nawet jeżeli tak, każdy cierpliwie czeka na swoją kolej kupienia mięsiwa. I warto dodać, że nie kupuje się go tu na wagę, ale podając liczbę osób, które będziemy mieć na kolacji czy obiedzie.
Niedaleko, niecałe 10 min piechotą, po drugiej stronie bulwaru, mieści się kultowy Marché Victor Hugo kryjący się w białej bryle miejskiego parkingu. Stoiska mają tu najbardziej renomowani sprzedawcy z Tuluzy. Każdy mieszkaniec miasta wie, że sery kupuje się U Betty, kaczkę pod każdą postacią w Maison Samaran, a homary, langusty czy świeże ryby – w La Marinière.
Degustować można na miejscu, niemal każdy sprzedawca ma w ofercie deseczki z porcjowanymi smakołykami: kawałkami sera czy pasztetów zapiekanych w cieście. Jest też kilka miejsc, gdzie kupimy gotowe dania czy świeżutkie ostrygi znad niedalekiego przecież oceanu. Potem, z kieliszkiem wina, możemy się nimi zajadać przy wystawionych na zewnątrz stolikach. Gdy miejsca zabraknie, grupy znajomych oblegają okoliczne schodki czy po prostu chodniki. I trwa w najlepsze tuluski aperitif pod gołym niebem, który w weekendy niejednemu zastępuje lunch i kończy się na długo po tym, jak sprzedawcy zamkną ostatnie stoiska.
Spacer po Tuluzie
To, co przybysza z Polski, czyli północy (tak właśnie nas tu ze swojej południowej perspektywy postrzegają), zadziwia na początku w Tuluzie najbardziej, to zamiłowanie jej mieszkańców do bycia i życia na zewnątrz. Tarasy kawiarni pełne są nawet zimą. I nie, wcale nie ma na nich ogrzewania, choć fakt, że klimat sprzyja, bo nawet w styczniu jednego dnia potrafi tu być stopni 4, a następnego już 14.
Latem mało kto wybiera się gdziekolwiek bez rezerwacji, bo jest jeszcze gęściej. W weekendy i wieczory tłumy rodzin, znajomych i par spacerują po starym mieście, a istna rzeka ludzi przelewa się przez główne ulice handlowe z d’Alsace-Lorraine na czele. To przy niej mieści się większość sieciówek. Na wzór hiszpańskich miast, arterię ocienia latem tańcząca na wietrze migotliwa instalacja złoto-srebrnych paseczków, dodając jej uroku.
Z któregokolwiek krańca starówki by wyruszyć, łatwo się przekonać, że wszystkie drogi prowadzą do Kapitolu. A raczej na Place du Capitole, którego zachodnią ścianę zamyka imponujący neoklasycystyczny budynek kryjący ratusz i operę. Są tu też inne reprezentacyjne fasady z cegły, które mieściły niegdyś najlepsze adresy w Tuluzie.
Czy dziś nadal są one najlepsze? Można dyskutować. Za to najdroższe – bez wątpienia. Pod dyskretnymi logotypami, dopasowanymi do nobliwej okolicy, kryją się nie tylko hotele i kawiarnie, ale też McDonald’s, Sephora czy Pandora. Bardziej ekskluzywne marki wyniosły się stąd jakiś czas temu do dzielnicy St. Etienne pełnej pięknych kamienic i najdroższych w Tuluzie mieszkań wysokich na ponad 3 m.
Na kamiennej posadzce Place du Capitole dostrzec można ogromny równoramienny krzyż. To symbol Oksytanii, regionu, którego Tuluza jest stolicą (region powstał w 2016 r. z połączenia Langwedocji-Roussillon i Midi-Pirenejów). Krzyż nieczęsto widać w pełnej okazałości, bo na placu lubią rozkładać się targi, tu też organizowane są przeróżne imprezy i festyny, np. zbiorowe oglądanie meczów podczas mistrzostw w piłce nożnej. Ale też, co w przypadku Tuluzy ważniejsze – w rugby. Miejscowy klub rugby Stade Toulousain jest najbardziej utytułowanym zarówno we Francji, jak i w Europie. Gdy rok temu szedł po mistrzostwo Francji, bary pękały w szwach, a po wygranych meczach Tuluza nie spała do białego rana.
Spokój i harmonia
Garonna łagodnym łukiem przepływa przez miasto, a gdy spojrzeć na nią z lotu ptaka, wygląda, jakby razem z cienką nitką Canal du Midi brała Tuluzę w objęcia. Spod Kapitolu nad rzekę jest kilka minut spacerem. Po drodze warto poszukać chłodu i spokoju w kamiennych murach opactwa Couvent des Jacobins, gdzie w 1216 r. powstał zakon dominikanów. Jego założycielem był żyjący tu późniejszy święty – Dominik.
Ściany strzelistego gotyckiego kościoła aż wirują od kolorowych błysków witraży wypełniających ogromne okna. A siedem 22-metrowych kolumn podpiera imponujące sklepienie palmowe. Gdy okrążam w cieniu krużganków wewnętrzny ogród klasztoru, czyli wirydarz, czuję zachwyt. Rytm kolumn i łuków nie tylko imponuje symetrią, ale też daje poczucie spokoju i kojącej harmonii. Zwalniam kroku, gwar miasta wydaje się daleko stąd.
Za to nad brzegiem Garonny dzieję się wiele. I to zarówno w dzień, jak i w nocy. Platany zwieszają gałęzie ponad wysoki mur okalający brzeg i cierpliwie znoszą tłumy spacerujące w ich cieniu. Najwięcej turystów przyciąga Pont Neuf, który wbrew nazwie wcale nie jest nowy, bo spina brzegi Garonny swoim pięknym łukiem już od 1632 r. Niedaleki most St. Pierre nawet nie stara się go przebić urodą, za to po zmierzchu błyszczy stylowymi latarniami.
Przyglądając się piknikującym na brzegu rzeki grupkom przyjaciół, muzykom urządzającym sobie gitarowe jam session, dziewczynom uprawiającym jogę, studentom popijającym wino czy wreszcie parom wpatrującym się w leniwy nurt, trochę trudno uwierzyć, że do lat 40. był tu parking. A wcześniej – port obsługujący barki wydobywające piasek. Przy wybrzeżu jeden przy drugim kotwiczyły też statki kąpielowe i pralnie, do których znoszono pranie ze wszystkich krańców miasta. Kilka lat temu ceglane mury pieczołowicie odrestaurowano, bulwary wyłożono gładkim kamieniem, ustawiono ławki. Tuluza zyskała oddech. I nowe ulubione miejsce spotkań.
Źródło: archiwum NG.