Wesele z wulkanem w tle
Jadę na wschód od Dżakarty „drogą indonezyjskich rupii”. To nie żaden szlak handlowy. To lokalne szyderstwo z indonezyjskiej waluty słynącej z dużej liczby zer.

„Zera”, czyli dziury, wgryzają się w asfalt, utrudniając jazdę, czyniąc ją uciążliwą, zwłaszcza dla samotnego motocyklisty. Pewnie wygodniej i bezpieczniej byłoby autobusem, ale wtedy stałbym się łatwym celem dla sprzedawców czyhających na naiwnych bule, czyli cudzoziemców spoza Azji. Na każdym przystanku byłbym namawiany na tanie roleksy, jeszcze tańsze okulary, słodkie napoje, ostre przekąski, masaż, a także przepowiadanie przyszłości – zarówno tej odległej, jak i najbliższej. Zwłaszcza tego ostatniego nie chcę. Ta podroż ma być niespodzianką.
Dlaczego Jawa? Bo spośród wszystkich 17,5 tys. wysp w Indonezji to ona jest najistotniejsza. Słynąca z aktywnych wulkanów, najgęściej zaludniona na świecie, polityczne i kulturowe centrum kraju. Ziemia jest tu tak żyzna, że rodzi przez okrągły rok. Nic więc dziwnego, że na początku XVII w. została zamieniona przez Holendrów w jedną wielką plantację: ryżu, kawy, herbaty, trzciny cukrowej oraz liści koki. Pod kolonialnym parasolem nastąpiło zbliżenie kilkuset odmiennych kultur, języków i obyczajów całego Archipelagu Malajskiego, które dziś współtworzą Indonezję. Holenderska Kompania Wschodnioindyjska była ewenementem na skalę światową – najbogatszym prywatnym przedsiębiorstwem na globie (mającym 150 statków handlowych, 40 statków wojennych, 50 tys. pracowników i prywatną armię liczącą 10 tys. żołnierzy), blisko 350 lat czerpiącym zyski z eksploatacji bogactw naturalnych umiejscowionych w dużej mierze na Jawie. Gdy po II wojnie światowej Indonezja ogłosiła niepodległość, jawajskie elity momentalnie zaczęły dominować w życiu społeczno-gospodarczym kraju. Tym większe jest moje zaskoczenie, gdy po kilku godzinach jazdy motocyklem docieram do Badui. To miejsce stanowi zaprzeczenie pogoni za pieniądzem, jest przeciwieństwem bogatej Dżakarty. Mieszkańcy wsi żyją z dala od nowoczesności. Nie tylko nie używają telefonów, komputerów, iPadów, samochodów, ale nawet nie mają elektryczności. Nigdy nie widzieli pociągu, nie jeżdżą rowerami. Kąpią się w okolicznych strumieniach. – Wszystkie moje pragnienia są zaspokojone. Żyję prosto i szczęśliwie – mówi mi mieszkanka wioski. I patrząc na jej spokojną twarz, trudno jej nie uwierzyć.
Następny przystanek to Yogyakarta, centrum kulturalne Jawy. To tu rzemieślnicy wyrabiają kukiełki ze skóry zwane wayang kulit, które tworzą słynny jawajski teatr cieni. To tu można dostać najpiękniejszy batik, czyli tkaninę i ubiór jednocześnie – wzór na nim powstaje poprzez nakładanie gorącego wosku i wielokrotne barwienie materiału. (Jawa uważana jest za kolebkę batiku, który potem dotarł m.in. do Afryki). Znajdują się tu architektoniczne cuda Azji – świątynie Prambanan i Borobudur. Niestety mniej zachwyca mnie cena wstępu do każdej z nich. Jako człowiek Zachodu mam zapłacić 15 dol., czyli 10 razy więcej niż Indonezyjczycy. Na szczęście kilka sprawnie wypowiedzianych słów po jawajsku oraz ważna legitymacja jednej z indonezyjskich uczelni sprawiają, że strażnicy przymykają oko na mój europejski wygląd. Wchodzę na teren jako tubylec. Ogromna kamienna Borobudur robi wrażenie. Nic dziwnego, że ludzie pielgrzymują do niej od IX w. Ma kształt piramidy schodkowej, bez pomieszczeń wewnętrznych. Jest jedną z największych buddyjskich świątyń na świecie. Zgłodniałem. Wybieram jeden z kolorowych warungow, czyli przenośnych bud z jedzeniem na ulicy, i czekam na swoją porcję ryżu usianego krewetkami, z piekielnie ostrym sosem sambalem. Koło mnie młody Indonezyjczyk. Pałaszuje swoją porcję i czyta koran, czyli po jawajsku gazetę. Podpytuję go, co słychać w świecie. Po chwili gadamy jak starzy znajomi. Rendi, tak jak niemal wszyscy Jawajczycy, jest muzułmaninem. To jednak inny islam niż ten znany z krajów arabskich. Na Jawie większość kobiet nie zakrywa włosów, a mężczyźni nie boją się skosztować piwa. Skosztować właśnie, bo indonezyjski bintang jest naprawdę drogi. Za butelkę trzeba zapłacić 3–4 dol. Obkładanie alkoholu gigantycznym podatkiem (nawet 500 proc.!) jest starym muzułmańskim zwyczajem, skutecznie zniechęcającym wiernych do tego typu uciech. Nikt jednak nikogo za piwo na Jawie karać nie będzie. Indonezyjski islam współistniał z innymi wyznaniami i częściowo się z nimi zasymilował. Religia tutaj jest jak cebula. Pod pierwszymi warstwami islamu wciąż leżą grube pokłady buddyzmu. Po odarciu kolejnej skorki wnika się w hinduizm. Na najwytrwalszych czeka animizm ukryty najgłębiej. Rendi zaprasza mnie na ślub w rodzinie, który odbywa się kilkadziesiąt kilometrów od Yogyakarty. Na taką właśnie niespodziankę czekałem! Nie kryję radości, bo ceremonia ślubna to także pokaz sztuki, kultury i tradycji – nieodłączny element tożsamości Indonezyjczyków. I w każdym zakątku kraju wygląda to inaczej.
Nadchodzi kulminacyjny moment ślubu. Państwo młodzi podchodzą do siebie. Gdy znajdują się w odległości około 3 m, rzucają w swoim kierunku siedem owiniętych białą przędzą wiązanek z liści pieprzu betelowego i limonki. Według dawnych wierzeń liście betelu odstraszały zbłąkane demony. – Ten rytuał dowodzi, że państwo młodzi są prawdziwymi ludźmi, nie duchami, które jedynie podszywają się pod państwa młodych – mówi Rendi. Kilka chwil później świeżo upieczony mąż rozgniata kurze jajko prawą stopą, zaś młoda żona zmywa je wodą zmieszaną z różnymi gatunkami kwiatów. – To znaczy, że mężczyzna jest gotowy, aby zostać odpowiedzialnym ojcem, a panna młoda, że będzie wiernie służyć mężowi – tłumaczy mój znajomy. Pemaes, jako przewodnicząca ceremonii, podaje pannie młodej talerz i serwetkę. Dwie nastoletnie dziewczynki zwane patah trzymają naczynie, na którym znajdują się żółty ryż oraz smażone jajka, mięso i nasiona soi. Najpierw pan młody nakłada na talerz trzy gałki ryżu i sięga po resztę jedzenia. Częstuje żonę, potem ona jego. Następnie razem popijają słodka herbatę. – Rytuał oznacza, ze para powinna wspólnie cieszyć się tym, co do nich należy – zdradza Rendi. Na przyjęciu weselnym obiad lub kolacja są podawane dopiero wówczas, gdy wszyscy zaproszeni złożą parze młodej gratulacje. Problem, ze to znowu ja staje się najważniejszym bohaterem dnia i to ze mną wszyscy goście chcą zrobić sobie zdjęcie. Rendi zapewnia, że państwo młodzi nie będą mi tego mieli za złe. – Wręcz przeciwnie! – podkreśla. Przyjęcie toczy się swoim tempem.
ZAPISZ SIĘ NA NEWSLETTER
Pokazywanie elementu 1 z 1
Zobacz także
Polecane
Pokazywanie elementów od 1 do 4 z 20
Edukacja bez granic: Akademeia High School i sukces w globalnym świecie
Współpraca reklamowa
Madera: raj dla miłośników przyrody i aktywnego wypoczynku
Współpraca reklamowa
Kierunek: Włochy, Południowy Tyrol. Ależ to będzie przygoda!
Współpraca reklamowa
Komfort i styl? Te ubrania to idealny wybór na ferie zimowe
Współpraca reklamowa
Nowoczesna technologia, która pomaga znaleźć czas na to, co ważne
Współpraca reklamowa
Wielorazowa butelka na wodę, jaką najlepiej wybrać?
Współpraca reklamowa
Z dala od rutyny i obowiązków. Niezapomniany zimowy wypoczynek w dolinie Gastein
Współpraca reklamowa
Polacy planują w 2025 roku więcej podróży
Współpraca reklamowa
Podróż w stylu premium – EVA Air zaprasza na pokład Royal Laurel Class
Współpraca reklamowa
Chcesz czerpać więcej z egzotycznej podróży? To łatwiejsze, niż może się wydawać
Współpraca reklamowa
Portrety pełne emocji. Ty też możesz takie mieć!
Współpraca reklamowa