Wieże Patagoni. Magiczna kraina w Ameryce Południowej
Torres to po hiszpańsku „wieże”. Ale co znaczy paine? Podróżnicy śmieją się, że „ból”. Bo tak trudno się do tego niezwykłego miejsca dostać. I jeszcze trudniej Torres del Paine zwiedzać.
La gran nada, czyli „wielkie nic” – takim epitetem mieszkańcy dalekiego południa amerykańskiego kontynentu określają otaczający ich krajobraz. Rzeczywiście, bezkresna Patagonia to w ponad dziewięćdziesięciu procentach płaskie, porośnięte ostrymi trawami, nieprzyjazne pustkowia. Ale im bliżej krańca świata, za którym czekają już tylko lód i pingwiny, tym mocniej ziemia zaczyna się piętrzyć. Z pustkowia zaczynają wyrastać oszałamiające skaliste góry, pomiędzy które wrzynają się potężne lodowce, a zimne arktyczne jeziora nie ustępują urodą tropikalnym lagunom. Nie jest to region łatwy do zwiedzania, głównie ze względu na oddalenie od Europy oraz ekstremalne i nieprzewidywalne warunki pogodowe. Widoki, jakie oferuje Torres del Paine, wynagradzają z nawiązką wszelkie niedogodności. Swą nazwę park zaczerpnął od wizytówki tych okolic – trzech potężnych iglic strzelających w niebo na wysokość blisko 3 tys. m. Etymologia nazwy nie jest jednak do końca jasna. Torres to po hiszpańsku „wieże”, jednak paine jest słowem owianym tajemnicą. Jedna z hipotez mówi, że w języku Indian Tehuelczów oznaczało ono kiedyś „błękit”. Niezbyt biegli w znajomości obcych języków anglosascy turyści ukuli jednak inne tłumaczenie tej nazwy – „Wieże bólu” (od ang. pain – „ból”), co ma oddawać trudności związane zarówno z dotarciem, jak i ze zwiedzaniem parku. Czy rzeczywiście patagońskiej pogody należy się bać? Mam kilka dni na to, by przekonać się o tym na własnej skórze.
Do Torres del Paine docieram autobusem z oddalonego o 150 km Puerto Natales – małej, ale miłej mieściny znajdującej się nad jednym z tysięcy przecinających chilijską Patagonię fiordów. Przy wjeździe do parku, koło siedziby strażników, gdzie każdy z pasażerów musi wysiąść, opłacić wstęp i wysłuchać edukacyjnej pogadanki, pasie się duże stado gwanak. To zachwycający smukłą sylwetką i pięknym rudo-białym futrem kuzyni lam i alpak. Wszyscy turyści pstrykają im zdjęcia jak oszaleli. Ja też. Cóż, przez kilka kolejnych dni będę miała szansę zobaczenia tylu wielbłądowatych, że przestanę wyciągać na ich widok aparat. Wysiadam z autobusu na jednym z pierwszych przystanków za granicą parku. Rozbijam namiot na kempingu, z którego wyruszają trasy prowadzące zarówno do słynnych wież, jak i do drugiego masywu, zwanego Cuernos del Paine, czyli do „rogów”. Ledwo zdążyłam wbić w ziemię ostatniego śledzia, z zasnuwających niebo chmur lunęło jak z cebra.
Godzinę później wciąż leje bez przerwy. Nie ma się co oszukiwać: dotarłam na koniec świata, 14 tys. km od domu, by zobaczyć trzy strzelające w niebo granitowe wieże, a widzę ścianę wody. Zastanawiam się, czy przez te kilka dni, które tu spędzę, zdołam dojrzeć cokolwiek poza błotem pod nogami. Martwi mnie też, czy namiot wytrzyma ten nieustający opad. Moje smętne rozważania przerywa strażnik parku. Niezrażony deszczem przyszedł pobrać opłatę za kemping. Płacę, pocieszając się myślą, że jeśli siedziałabym teraz bezczynnie w niedalekim refugio, zapłaciłabym o niebo więcej za możliwość oglądania deszczu przez szybę. Po kolejnej godzinie z lektury wyrywa mnie… cisza. Nie pada! Błyskawicznie zakładam buty i kurtkę, krótko deliberuję nad mapą i decyduję się ruszyć szlakiem wzdłuż jeziora, w stronę masywu Cuernos del Paine. Po cichu liczę na to, że jutro pogoda się poprawi, i wyprawę pod Torres del Paine zostawiam na następny dzień. Do parku można przyjechać na jednodniową wycieczkę, w trakcie której zostaniemy obwiezieni autokarem po kilku punktach widokowych. Taka opcja jednak to lizanie cukierka przez papierek. Cała uroda tego miejsca – dzikość przyrody, nieprzystępność górskich szczytów i lodowcowych jęzorów w pełnej krasie – widoczna jest dopiero z pieszych szlaków. Ci, którzy mogą spędzić w parku cztery dni, ruszają zazwyczaj na tak zwany W-trekk. Jest to trasa w kształcie litery W, prowadząca od lodowca Grey na zachodzie parku pod wieże na jego wschodnim krańcu. Najszybsi i najodporniejsi są w stanie pokonać ją w trzy dni, zwykli śmiertelnicy muszą jednak przeznaczyć na nią dzień lub dwa więcej. Ci, którzy spędzą w tu ponad tydzień, mają szansę na okrążenie całego parku.
Idę łatwym i niewymagającym szlakiem. Koniec sezonu, więc poza kempingami w parku jest pusto. W ciągu kilkugodzinnej wycieczki spotykam tylko dwójkę turystów. Po lewej stronie mijam stalowoszare wody lodowcowego jeziora, po prawej majaczy masyw del Paine. Chmury szczelnie zasnuwają niebo i wiszą nisko nad horyzontem. Na razie górskie krajobrazy mogę sobie tylko wyobrażać. Brzegi jeziora pozwalają natomiast obserwować niezwykle bogate życie miejscowego ptactwa. Dzikie gęsi, łabędzie i kormorany na wodzie, zimorodki i ibisy na lądzie. Aurę w arktycznych regionach, zarówno na północy, jak i na południu naszego globu, charakteryzuje duża zmienność. Nauczyłam się tego w północnej Skandynawii, na Islandii i Grenlandii. Również pod tym względem chilijska Patagonia nie zawodzi. Po godzinie od mojego wyjścia z namiotu niebo zaczyna się powoli rozjaśniać. Stalowoszary świat wokół zmienia się tak zaskakująco, że mam wrażenie, jakbym nagle przeniosła się w miejscu i czasie do innej strefy klimatycznej. Przy pierwszych promieniach słońca nieprzyjazne dotychczas wody jeziora zmieniają się w błękitną, skrzącą się lagunę mieniącą się najpiękniejszymi kolorami błękitu. Ostre, suche trawy nabierają zielono-żółtawo-czerwonawych barw. Wiatr w końcu na dobre rozwiewa chmury i pojawiają się ośnieżone szczyty Cuernos del Paine, doskonale widoczne teraz na tle granatowego nieba. Okolica wygląda jak z obrazka. Być może trochę kiczowatego, ale jakże ładnego. Masyw Cuernos jest potężny. Dwa górujące nad resztą wierzchołki rzeczywiście przypominają rogi byka. Najbardziej imponująco wyglądają z drugiego brzegu jeziora, ale o tym przekonam się dopiero za dwa dni. Na razie idę dziarsko przed siebie, zerkając w zachwycie to w prawo na góry, to w lewo na jezioro, to na ptaki, to na zachód słońca.
Drugiego dnia rano, po szybkim śniadaniu, nie dając zwieść się sprzyjającej aurze, pakuję do plecaka kurtkę przeciwdeszczową i polar. Będę przeklinała tę decyzję, bo tego dnia Torres del Paine funduje mi plażową pogodę, a wspinaczka pod wieże okazuje się jednak bardziej wymagająca niż wczorajszy spacer wzdłuż jeziora. Początkowo szlak wiedzie wzdłuż doliny, ale za schroniskiem ostro zaczyna piąć się pod górę. Trasa jest lesista, co w Patagonii jest prawdziwą rzadkością. Tutejszy klimat oraz huraganowe wiatry powodują, że jedynie nieliczne drzewa są w stanie przetrwać. W pewnym momencie wychodzę z lasu na pustą przestrzeń. Całe zbocze góry pokryte jest połamanymi, zbielałymi od słońca, deszczu i wiatru drzewnymi kikutami. Wzgórze wygląda, jakby przeszła po nim lawina, zabierając ze sobą wszystko, co na nim rosło, i pozostawiając połamane rośliny. Apokaliptyczny krajobraz jest efektem huraganowych wiatrów wiejących w tych rejonach. Po minięciu kolejnego zagajnika widzę grupkę turystów wpatrującą się w kolejne ogołocone zbocze. Gdy się do nich zbliżam, kobieta kładzie palec na ustach, nakazując mi być cicho, a następnie wskazuje ciemne kształty. Kondory! Ptasi królowie amerykańskiego kontynentu. Z trudem powstrzymuję okrzyk zachwytu. Trzy gigantyczne ptaki siedzą wysoko na wzgórzu, jednak na tyle blisko, że dokładnie widać kołnierze na ich szyjach.
Ostatni fragment szlaku to wspinaczka po piargowym zboczu. Powoli znad krawędzi wzgórza wyłania się jedna wieża, kilka kroków i widać wierzchołek następnej. Gdy docieram do końca trasy, przed oczami mam błękitną lagunę, nad nią niewielki lodowiec i trzy iglice na tle niebieskiego nieba. Ogarnia mnie wzruszenie. Przed wyjazdem czytałam opowieści i oglądałam zdjęcia, na których jedynie przy dużej dozie dobrej woli można było dostrzec niewyraźny zarys szczytów zza ścian deszczu, chmur lub mgły. A ja podziwiam tutejsze cuda natury w koszulce z krótkim rękawem, w pełnym słońcu, na tle błękitnego nieba. To się nazywa być szczęściarą! W czasie kolejnej nocy okolicą zawładnął najpotężniejszy spośród pogodowych bogów Patagonii – wicher. Ma taką siłę, że na odsłoniętej przestrzeni z trudem utrzymuję się na nogach, a namioty trzeba obciążać kamieniami. Dlatego rano zwijam obóz i przenoszę się do centralnej części parku. Nadal jest pięknie i słonecznie, ale krótka wspinaczka na okoliczne wzgórze daje mi odczuć, co oznacza powiedzenie o ryczących czterdziestkach i wyjących pięćdziesiątkach. Nie jesteśmy wprawdzie na morzu, ale szalejący wokół huragan to efekt działania tych samych prądów powietrznych. Na szczęście momentami słabnie, co pozwala mi wspiąć się na szczyt i podziwiać Cuernos del Paine w pełnej krasie, z drugiego brzegu jeziora. Z oddalenia góry wydają się jeszcze bardziej monumentalne i groźne. Na pożegnanie robię krótki spacer do wodospadu Salto Grande. Szczerze mówiąc, nie spodziewam się niczego szczególnego. I znowu niespodzianka. Wodospad – mimo że niewysoki – jest naprawdę potężny. Na relatywnie niewielkiej katarakcie szmaragdowa woda opada z hukiem, robiąc mgiełkę potęgowaną przez silny wiatr. Połączenie wodnej pary i mocnego słońca tworzy nad wodospadem nachodzące na siebie kilka tęcz. Nie mogę uwierzyć własnym oczom! Jakby tego było mało, pojawia się stado gwanak. Następnego dnia żegnam się z Torres del Paine. Z bólem. Baqueanos, czyli chilijscy kowboje, są częstymi gośćmi okolic Torres del Paine. (FOT. BEW)
NO TO W DROGĘ: Torres Del Paine (Chile) - czas: 10 dni koszt: 2 tys. zł (bez biletu lotniczego z Europy)
INFO
■ Powierzchnia i położenie: prowincja Magallanes w Patagonii chilijskiej. Obszar parku to 2,5 tys. km².
■ Języki: hiszpański, ale w administracji parku można dogadać się po angielsku.
■ Waluta: chilijskie peso; 1 tys. peso = 6,5 zł.
KIEDY ■ Najlepszą pogodę, ale i najwięcej turystów spotkamy w miesiącach letnich, czyli od grudnia do lutego. Wiosna od września do listopada oferuje zazwyczaj ładną pogodę i brak przyjezdnych, ale temperatury nie przekraczają 12–14°C. Jesień w Patagonii jest zapewne najpiękniejszym momentem na odwiedziny i rajem dla fotografów dzięki czerwieniejącej roślinności, ale są to też miesiące o największej liczbie opadów. Zimą park zamiera, ale formalnie jest otwarty.
WIZA ■ Brak obowiązku wizowego. Pobyt do 90 dni na podstawie ważnego paszportu.
DOJAZD ■ Z Puerto Natales dwa razy dziennie kursują autobusy (cena 8 tys. pesos/17 dol. w jedną stronę, 2 h). Do Puerto Natales dotrzemy natomiast autobusem z Punta Arenas, największego miasta tego regionu, lub z El Calafate w Argentynie.
KOMUNIKACJA ■ Po parku – pieszo, na koniu lub rowerze. Autobusy dojeżdżające do parku zatrzymują się w kilku punktach, także na terenie parku.
■ Po jeziorze Pehoe kursuje regularnie katamaran. Po jeziorze Grey również pływa łódź, ale rozkład warto sprawdzić przed przyjazdem do parku.
NOCLEGI ■ Niektóre kempingi są darmowe, te z toaletami i barami płatne 8–9 dol. od osoby. Nocleg w schronisku, czyli refugio, od 40 dol. za łóżko w górę; kilka eleganckich hoteli oferuje noclegi od 150 dol. za osobę. Luksusowy hotel Explora proponuje czterodniowe pobyty od 3,5 tys. dol. za osobę.
JEDZENIE ■ W hotelach restauracje; mieszkańcy namiotów i refugios powinni zabrać jedzenie z Puerto Natales. Ceny w nielicznych sklepikach na terenie parku są bardzo wysokie, a wybór niewielki. Niektóre refugios oferują wyżywienie.
BEZPIECZEŃSTWO ■ Zagrożeniem mogą być ekstremalne warunki pogodowe lub spotkanie z dzikimi zwierzętami (np. z pumą). Ogólnie jednak jest to region bezpieczny.
ZDROWIE ■ Nie ma konieczności szczepienia się przed wyjazdem. Woda w strumieniach na terenie parku zdatna do picia.
NIEPEŁNOSPRAWNI ■ Brak szczególnych udogodnień dla niepełnosprawnych, z wyjątkiem luksusowych hoteli (np. Tierra Patagonia Hotel). Organizacja transportu w Puerto Natales może ułatwić zwiedzenie kilku punktów.
WARTO WIEDZIEĆ ■ Wstęp do parku jest tańszy po sezonie (między kwietniem i październikiem); w sezonie cudzoziemcy płacą ok. 38 dol. Zachowanie biletu autobusowego daje niewielką zniżkę na kempingu. W parku nie ma bankomatów, trzeba zabrać gotówkę w peso.
POCZUJ KLIMAT ■ Film Krzyk kamienia Wernera Herzoga był kręcony w bliźniaczym parku Los Glaciares w Argentynie.
■ W Patagonii Bruce’a Chatwina to zapewne jedna z najciekawszych książek o Patagonii i jej mieszkańcach.
1 z 1
1_Chile_00762293_opt
Wieże Patagonii. (Fot. FPM)