Własne mieszkanie czy Everest? Wybór wcale nie był oczywisty
Mówi się, że każdy ma swój Everest. Ja też miałam. Tyle że w moim przypadku naprawdę chodziło o najwyższy szczyt na Ziemi.
- Monika Witkowska
W tym artykule:
Mount Everest nie był najtrudniejszą górą, na jakiej byłam – w tej kategorii na pierwszym miejscu bez cienia wątpliwości stawiam K2. Szczerze mówiąc, Everest nie łapie się też do mojego rankingu najpiękniejszych gór – jego sylwetka jest, jak na mój gust, zbyt przysadzista. Posiada jednak atut, który sprawia, że nie ma konkurencji – jest na Ziemi najwyższy. Chciałam na nim stanąć, bo każdy chyba by chciał, a ja na dodatek byłam po lekturze całej masy książek o himalaizmie. Ale ważniejszy w tym spełnieniu marzeń był nie tyle cel, co niełatwa droga do niego. To ona sprawiła, że Everest tak bardzo wpłynął na moje życie.
Mieszkanie czy wyprawa?
Mimo że w górach działam od bardzo dawna (tak na dobre – od czasów studenckich), na pierwszym ośmiotysięczniku, którym był właśnie Everest, stanęłam późno – w wieku 47 lat. Kiedy inni kończą himalajską „karierę”, ja dopiero ją zaczęłam.
Powodów, dla których chciałam wspinać się na Everest, było kilka. Byłam już pod tą górą kilka razy w roli przewodniczki prowadzącej himalajskie trekkingi. Za każdym razem, patrząc z oddali na skalisty wierzchołek, zastanawiałam się, jaki widok się z niego roztacza. Jako pisząca o górach dziennikarka stwierdziłam, że nie powinnam komentować himalajskich wypraw, jeśli nie mam w tej kwestii własnych doświadczeń.
Niewiele osób wiedziało, że będę się wspinać. Jechałam na Everest dla siebie, sprawdzić, czy dam radę, ale też po to, aby tak po prostu wśród tych majestatycznych szczytów pobyć, mieć je na wyciągnięcie ręki, odciąć się od prozy codziennego życia. I przez dwa miesiące, bo tyle trwała wyprawa, przenieść się – w przenośni i dosłownie – na zupełnie inne poziomy.
Przygotowania były długie i wyczerpujące. Nie raz miałam kryzysy, zastanawiałam się, czy to ma sens. Zdawałam sobie sprawę z ryzyka, wiedziałam, że nie wszyscy z takich wypraw wracają. Ale podświadomie czułam, że jeśli odpuszczę, będę tego żałować do końca życia. Szkoliłam się wspinaczkowo, kompletowałam sprzęt, ambitnie pracowałam nad kondycją. Mimo że nie znoszę wczesnego wstawania, bez narzekania zrywałam się o 5 rano na trening.
Problemem były fundusze. Po długich pertraktacjach z Nepalczykami udało mi się wynegocjować naprawdę dobrą cenę za organizację wyprawy, ale i tak 30 tys. dol., jakie musiałam zapłacić, to była dla mnie ogromna suma. Szukanie sponsorów zabierało mi mnóstwo czasu i energii, a tymczasem efektów nie było. Ale nie odpuszczałam. Uznałam, że raz się żyje, i ostatecznie stanęło na tym, że wydam na wyprawę wszystkie oszczędności życia, przez wiele lat odkładane na kupno własnego mieszkania. „Dla mnie sam fakt, że to wszystko pospinałaś i w ogóle na tę wyprawę wyjechałaś, to już jest swoisty Everest” – napisał mi w SMS-ie odczytanym po przylocie do Nepalu mój kibicujący mi wiernie mąż.
Gdzie kończy się himalaizm, a zaczyna turystyka? "O klasie wspinacza świadczy to, że potrafi zawrócić"
Więcej ludzi zdobyło Mount Everest jednego dnia w 2010 r. niż przez 30 lat po pierwszym wejściu w 1953 r. A jednak jak mówi Dariusz Załuski, "Everest nie jest górą, na którą wejść mog..Każdy się boi
Nie była to łatwa wyprawa. Wiele razy trzeba było wyjść, jak to się ładnie mówi, poza strefę komfortu. Przeklinałam zimno, ciasny namiot, ciężki plecak, buntujący się przez niedotlenienie organizm i ogólnie wysiłek, jakiego wymagało wspinanie. W lusterko wolałam nie spoglądać – trudno było zaakceptować samą siebie: spuchniętą twarz (na wysokości to normalne), tłuste włosy, wysuszoną skórę, popękane usta i poparzony słońcem nos.
Równocześnie każda chwila tej wyprawy była wielką przygodą. Po kilku dniach pobytu w bazie znałam mnóstwo osób z różnych krajów. Moim ulubionym odcinkiem stał się rozciągający się między bazą a obozem pierwszym icefall. Wiedziałam oczywiście, że kluczenie między tworzącymi go ogromnymi serakami, czyli blokami śniegu i lodu, jest niebezpieczne, ale magia tego miejsca sprawiała, że nie mogłam mu się oprzeć. Czułam się jak w bajce.
O tym, że śmierć na tej górze czai się na każdym kroku, przekonałam się, gdy dotarła do nas informacja o Szerpie, który zginął, wpadając do przykrytej śniegiem, niewidocznej szczeliny. Potem tragicznych wypadków było więcej. Zginął Aleksiej Bołotow, który wspinał się razem z Denisem Urubką. Kilka dni wcześniej byłam u nich w namiocie, piliśmy herbatę, Aleksiej opowiadał o swoich planach. Gdy dowiedziałam się, że spadł z kilkuset metrów, po tym jak na skałach przetarła mu się lina, przesiedziałam na pobliskim wzgórzu 3 godz. Płakałam, miałam żal do góry, że tak nagle zabiera życie. A potem zrozumiałam, że muszę się wziąć w garść. I że góry, zwłaszcza te najwyższe, to nie zabawa. To natura rozdaje tu karty.
Czy się bałam? Jasne, że tak. Im wyżej, tym bardziej. Ale wiedziałam już, że to normalne – wszyscy się boją, choć nie zawsze się do tego przyznają. Jeśli ktoś się nie boi, to znaczy, że nie mówi prawdy albo nie wszystko jest w porządku z jego psychiką. Ważne, żeby był to lęk, który nie ogranicza, nie paraliżuje, a taki, który motywuje, pomaga podejmować rozsądne decyzje i wzmaga koncentrację.
Zdjęcie na zaliczenie
Niemal wszystkie wyprawy działają na Evereście w sezonie wiosennym, dokładnie w okresie od połowy kwietnia do końca maja, przy czym ataki szczytowe to zazwyczaj kilka, maksimum kilkanaście dni w okolicach połowy maja. Ja wyruszyłam pięć dni po głównym „szturmie”. Tak chętnie opisywane przez media „kolejki na Evereście” dotyczą raptem jednego dnia w roku, kiedy są najlepsze warunki pogodowe. Trudno się więc dziwić, że większość osób właśnie wtedy zmierza na szczyt. Ale można iść też kilka dni wcześniej albo później, kiedy co prawda wiatr jest silniejszy, a niebo bardziej pochmurne, za to na szlaku nie ma tak wielu ludzi. W trakcie mojego ataku góra była prawie pusta, spotkałam raptem kilkanaście osób, momentami wręcz żałowałam, że wokół mnie nikogo nie ma.
Everest zdobyłam 23 maja 2016 r., tuż przed godziną szóstą, po ośmiu godzinach od wyjścia z „czwórki”, obozu na wysokości 7900 m. Z racji tego, że szłam sama, na finiszu mój umysł zaprzątała myśl: „a kto mi zrobi zdjęcie!?”. Nie chodziło o fotę do chwalenia się w internecie, ale o dowód, że cel osiągnęłam (telefonu komórkowego wtedy nie miałam, więc selfie nie wchodziło w rachubę). Na szczęście okazało się, że są na szczycie jakieś osoby – zdjęcie może nie najlepsze, bo pod słońce, ale mam.
Często dostaję pytania, o czym myślałam, będąc na tych 8848 metrach nad poziomem morza? Jasne, że się cieszyłam. Świadomość, że wszystkie inne szczyty są dużo, naprawdę dużo niższe, a ja, szczęściara, stoję w najwyższym punkcie naszej planety, to uczucie bezcenne. Z drugiej strony nie byłam pewna, czy to się dzieje naprawdę, czy to przypadkiem nie sen, z którego ktoś mnie obudzi i powie, że mam się szykować do wyjścia w górę.
Cieszyłam się też z innego powodu. Mianowicie – że nie muszę już wyżej iść, że to koniec tej wielogodzinnej męczarni, gdy ze względu na niedotlenienie każdy krok stanowił olbrzymi wysiłek (na szczycie Everestu dostępny dla organizmu tlen to tylko 33 proc. wartości z poziomu morza). Równocześnie zdawałam sobie sprawę, że to dopiero połowa drogi, i to łatwiejsza. Że przede mną jeszcze zejście. A wiem, że mój organizm jest wycieńczony, więc łatwo popełnić błąd. Statystyki jednoznacznie wskazują, że większość wypadków zdarza się w czasie powrotu ze szczytu.
Niespodziewany brak tlenu
Rzeczywiście, dalsze wydarzenia pokazały, że dopóki nie wrócisz do bezpiecznej bazy, wiele jeszcze może się zdarzyć. Po udanym ataku szczytowym pozostałam w ostatnim obozie na noc. Ponieważ to ciągle duża wysokość, praktycznie wszyscy korzystają tam z butli z tlenem. Niestety w środku nocy posłuszeństwa odmówił kluczowy zawór butli i w efekcie cały tlen się ulotnił. A ja, ciężko dysząc, męczyłam się do rana, nie mogąc złapać oddechu.
Rzęziło mi w płucach, co świadczyło o obrzęku płuc, ale szczerze mówiąc, nikt z nocujących ze mną w namiocie wcale tym się nie przejął (wszyscy byli wyczerpani atakiem szczytowym). Rano, ledwo żywa, na szczęście już z nową butlą, którą ktoś mi dał, słaniając się na nogach, rozpoczęłam zejście. W miarę schodzenia, a tym samym też dotleniania organizmu, było już lepiej. Gdy dotarłam do obozu 2, gdzie spędziłam kolejną noc, w pełni już do mnie dotarło, że naprawdę to zrobiłam! O tym, że zostałam 10. Polką, która stanęła na Evereście, dowiedziałam się z SMS-ów.
Same plusy
Teraz, 11 lat później, utwierdzam się w przekonaniu, że była to najważniejsza wyprawa w moim życiu. Co mi przyniosła? Duży skok w moim górskim rozwoju, znajomości, które trwają do dziś, wspomnienia, które stały się treścią książki „Everest. Góra gór”, ale nie tylko. Była to też świetna okazja poznania samej siebie, zobaczenia, jak się zachowuję w ekstremalnych sytuacjach, sprawdzenia, czy inni mogą na mnie liczyć i jakie wartości są dla mnie istotne.
Dzięki tej wyprawie zmienił się mój charakter – stałam się silniejsza: fizycznie, ale co ważniejsze – psychicznie. Bardziej w siebie wierzę, nauczyłam się lepiej panować nad emocjami (choćby lękiem i stresem), wiem, jak wyzwalać w sobie pokłady determinacji czy motywacji. Dotarło do mnie także, że mogę dużo więcej, niż mi się wydaje, a marzenia się nie spełniają – marzenia się spełnia! I jeszcze – mimo że wiedziałam już wcześniej, że kocham góry, po Evereście stały się one niczym narkotyk (tyle że zdrowy).
Wkrótce przyszły kolejne wyzwania – zdobyłam w sumie cztery ośmiotysięczniki i skompletowałam Koronę Ziemi. Ale do Everestu już zawsze będę miała ogromny sentyment. I będę go bronić! Ze swoich doświadczeń wiem, że wiele opinii na temat tej góry jest przekłamanych, naciąganych. Przy czym najwięcej do powiedzenia mają zwykle ci, którzy nie byli nawet w bazie pod najwyższą górą świata. A to, że coraz więcej osób Everest zdobywa? Trudno się dziwić – przedrostek „naj” działa jak magnes. Dla najwyższej góry świata to zarówno atut, jak i przekleństwo.