Wszystkie kolory Mauritiusa. "To miejsce o niezwykłej sile"
Bajeczne plaże, lazurowe morze – idealne do sportów wodnych i połowów. Poza tym – fascynująca mieszanka kulturowa.
Milczący Marc pewnie kręci sterem, manewrując pomiędzy zacumowanymi luksusowymi jachtami i katamaranami. Na brzegu w popołudniowym słońcu lśni szyld oberży Le Morne Anglers’ Club, wokół której afrykańscy chłopcy łowią ryby i zaczepiają szkolne koleżanki. Młody Lucas pakuje spławiki przypominające wielkie kalmary i Captain Spirit łagodnie dobija do kei w Rivière Noire. Mimo że spędziliśmy na oceanie ładnych parę godzin, robiąc w sumie 40 mil morskich, to nie udało nam się nic złapać. Może to i dobrze. Wszak nie jesteśmy rybakami i mamy co jeść. Co innego miejscowi, których chcieliśmy poobserwować. Tradycyjnie polują na marliny, a plastry ich wędzonego mięsa codziennie lądują na maurytyjskich stołach, żywiąc pewnie połowę mieszkańców wyspy.
Mieliśmy jednak nieco szczęścia. W pewnym momencie z wody wyskoczyły podniecone rekiny – na tyle jednak inteligentne, że sztuczny kalmar nie zrobił na nich wrażenia. Po chwili parokrotnie wynurzył się też – by zaczerpnąć powietrza – piękny olbrzymi kaszalot. A to wszystko niedaleko miejsca, gdzie u wybrzeży tropikalnej wyspy, tuż obok zjawiskowego półwyspu Le Morne Brabant, pieni się podwodny wodospad, a raczej jego trójwymiarowa iluzja powstała w wyniku wymywania mułu i piasku. Podziwialiśmy go parę dni wcześniej z helikoptera Bell 206. Wtedy jachty takie jak Captain Spirit przypominały białe główki szpilek pośród bezkresu turkusowych wód.
Przy brzegu wita nas starszy pan w zawadiackim kapeluszu, który wyglądem przypomina Ernesta Hemingwaya, ewentualnie bohatera Starego człowieka i morza. To Herve de Baize, 72-letni rekordzista Mauritiusa w złapanych marlinach. Tych dużych, których waga waha się od 100 do 500 kg, ma na koncie 79.
Ich ostre, lśniące nosy zdobią wnętrza domu Hervego, który wygląda jak muzeum rybołówstwa.
Największy na wyspie (85 m)wodospad w Chamarel nazywany jest Welonem Panny Młodej.
Harve jest jednym z niewielu potomków europejskich kolonizatorów wyspy, których poznaję. Jego przodkowie przybyli tu z Holandii i Francji. W sumie Maurytyjczyków o europejskich korzeniach jest dziś tylko kilkanaście tysięcy, czyli jeden procent mieszkańców wyspy, która przez kilkaset lat przechodziła z rąk do rąk. Portugalczycy odkryli Mauritius w 1505 r., ale nie wykazali zainteresowania wyspą i postanowili szukać bardziej perspektywicznych ziem do podboju. W XVII w. osiedli tu Holendrzy, ale w 1710 r. postanowili jednak się wynieść, uznając, że Mauritius nie może im przynieść wystarczających korzyści.
Ile de France – tak z kolei nazwali ją Francuzi, którzy pojawili się pięć lat po Holendrach i postawili na produkcję cukru. W czasie wojen napoleońskich, w 1810 r., wyspę odbili Anglicy, ale w ramach porozumień z gospodarzami pozostawili francuskich plantatorów i osadników, język francuski – jako oficjalny, oraz francuskie prawo karne i cywilne. W 1835 r. znieśli niewolnictwo i masowo zaczęli sprowadzać robotników z Indii, w tym z francuskiej koloni Pondycherry w stanie Tamil Nadu oraz muzułmanów z Pendżabu. Przyjechali także Chińczycy Hakka. Francuzi, Anglicy, Hindusi, Afrykanie i Chińczycy zaczęli mieszać się ze sobą – tak powstał kreolski naród.
Serce palmy
Kiedy towarzyszę koledze w niedzielnym nabożeństwie w kościele katolickim Najświętszej Marii Panny Gwiazdy Morza we wsi Le Morne, włoski ksiądz Gianni Losio przemawia po kreolsku wyłącznie do zebranych tłumnie Afrykanów. Śpiewają tak, że mnie – ateiście – nie chce się wychodzić z kościoła.
Podobno w momencie, kiedy w 1835 r. władze brytyjskie ogłosiły koniec niewolnictwa i wysłały na półwysep Le Morne Brabant wojska, aby te obwieściły dobrą nowinę, zbiegli z faktorii cukru Afrykanie, którzy tu się ukrywali, rzucali się masowo ze skał do oceanu, sądząc, że to obława. Ci, którzy przetrwali, czyli dziadowie tak pięknie śpiewających dziś wiernych, założyli wtedy wieś Le Morne.
Mijamy niekończące się plantacje trzciny cukrowej, z których co chwilę wyskakują spłoszone turkawki. Pędzimy samochodem, bo drogi na wyspie są bardzo dobre, podobnie jak cała infrastruktura kraju, który w tym roku świętuje 50-lecie niepodległości.
Największy na wyspie (85 m)wodospad w Chamarel nazywany jest Welonem Panny Młodej.
Stajemy na obiad na największej miejscowej plantacji herbaty w Bois Cheri. Wokół restauracji na wzgórzu leniwie przechadzają się jelenie i sarny. Kuchnia Mauritiusa, podobnie jak jej mieszkańcy, jest mieszanką kuchni indyjskiej, chińskiej i europejskiej. W starych kolonialnych posiadłościach kulinarną wizytówką są niezmiennie: na przystawkę zawsze świeże bułeczki i piment crazer – niezwykle ostra pasta z zielonego chili.
W Bois Cheri – co warto odnotować, bo jest to jedyne takie miejsce – obok chili zawsze podają rozpływającą się ustach pastę ze świeżych liści herbaty, która porasta posiadłość. Dalej: kurczak w sosie waniliowym oraz – słynna w tych okolicach – sałatka z serca palmy, z wędzonym marlinem, zwana „sałatką milionerów”.
– Na serce palmy w koronie drzewa czeka się sześć długich lat – wytłumaczy mi później Jeannette, szef jednej z restauracji. – Po zrobieniu sałatki trzeba posadzić nową palmę i czekać kolejne lata na serce w koronie drzewa, dlatego danie jest tak drogie – tłumaczy pękaty kucharz przypominający urodą owoc chlebowca.
Multi-kulti
W sercu wyspy pod Mangal Mahadev, 33-metrową statuą Śiwy trzymającego trójząb, roi się od pielgrzymów. W lutym, podczas najważniejszego hinduistycznego święta poświęconego Śiwie – Mahaśiwaratri, przybywają tu wszyscy maurytyjscy hinduiści oraz pielgrzymi z Indii i z diaspory na kontynencie afrykańskim – dlatego ich liczba czasami dosięga miliona wiernych; prawie tyle, ilu mieszkańców ma cały Mauritius.
Mangal Mahadev to największy posąg hinduistycznego bóstwa poza Indiami, a tuż obok w kraterze starego wulkanu znajduje się jezioro Grand Bassin, najświętsze miejsce hinduizmu na Mauritiusie.
Hinduiści, którzy w jeziorze biorą kąpiel zmywającą grzechy, wierzą, że pod ziemią ma ono połączenie z boskim Gangesem. Kiedy obserwuję skłębionych pielgrzymów, mam wrażenie, że jestem na pudźy w Waranasi bądź w radżastańskim Puszkarze, tyle tylko że – bez urazy – święte miejsce przeszło jakby rewitalizację, solidną kąpiel i dezynfekcję.
– Jestem hinduistą, więc odwiedzam to miejsce, żeby się pomodlić – mówi 35-letni Ameed, turysta z Mumbaju – wierzę, że tu spełniają się intencje, o które się modlimy – dodaje i jak inni wierni udaje się do niewielkiej świątyni Sagar Shiv Mandir położonej na brzegu Grand Bassin i dedykowanej Śiwie. Obok znajdują się także mandiry poświęcone innym bóstwom: Hanumanowi, Gandze i Ganeszowi. W Sagar Shiv Mandir jej główny kapłan, B.B. Satish Dayal, błogosławi przybyszy
pod trzynastym z najświętszych lingamów hinduizmu.
– To miejsce o niezwykłej sile. Tu często dochodzi do objawień bogów i bogiń – wyjaśnia kapłan, który kiedyś był wysokim oficerem maurytyjskiej armii, a którego brat z kolei piastuje funkcję ministra ekologii w maurytyjskim rządzie. Wrzucam parę rupii do skrzynki na darowizny. Dayal zauważa to kątem oka i rysuje mi na czole bindi, pomrukując, a potem tłumaczy, że modlił się za mnie i moich bliskich.
Cały czas zachodzę w głowę, jak to jest być Maurytyjczykiem. Jaka jest tożsamość obywateli wyspiarskiego narodu, który powstał stosunkowo niedawno z tak różnej mieszanki kultur, ras i religii, a także zespolenia nadzorców z ludźmi niewolnymi, bogaczy z biedakami.
Spacerujemy po stolicy wyspy Port Louis, która w okolicy parlamentu przypomina francuską część XIX-wiecznego Sajgonu. Buszujemy po trójkącie w centrum, gdzie spotykają się różne maurytyjskie światy, zlewając się w jeden wyspiarski kosmos.
Część muzułmańska ciągnąca się aż do meczetu piątkowego świętuje właśnie ramadan; mimo to trudno tę atmosferę postu tutaj poczuć, straganiarze tuż obok sprzedają pękate buły.
Tuż obok, za Bramą Przyjaźni, zaczyna się zjawiskowe Chinatown – nieduże, ale tętniące życiem. Chińczycy – w przeważającej większości biznesmeni – są drugą najbogatszą grupą na wyspie, zaraz po frankofonach. Żałuję, że to nie chiński Nowy Rok. Przeciskamy się wąskimi uliczkami, próbujemy boulettes, czyli różnych chińskich pierożków dim sum i kulek rybnych, i rozmawiamy z właścicielami sklepów i knajp. Historia zawsze podobna: – Jestem piątym pokoleniem na Mauritiusie, mój prapradziad przyjechał tu w XIX w. z południowo-wschodnich Chin – tłumaczy po angielsku pan Li. – Jestem Chińczykiem, ale przede wszystkim Maurytyjczykiem, chińskiego w zasadzie już nie znam.
Za jego plecami na wystawie maneki-neko, chiński kot szczęścia, zaprasza klientów do środka, bezustannie machając ręką, dopóki nie padnie bateria.
Chińska dzielnica płynnie przechodzi w uliczki opanowane przez Hindusów, ich kolorowe tekstylia, stoiska z roti i curry oraz ajurwedą. W końcu lądujemy na Rynku Głównym. Tu bije serce Mauritiusa. Tu spotykają się wszystkie narodowości wyspy – tworząc naród.
Tu, z dala od hotelowych basenów i plaż, możemy skosztować prawdziwych smaków i zapachów wyspy i przez chwilę poczuć się jak zwykły backpa-cker w kraju, który postawił na bogatego urlopowicza. Miałem sporo obaw przed wyjazdem na Mauritius. Bałem się, że będzie mi towarzyszyć poczucie, że wyspa jest plastikowym, odrealnionym światem dla bogatych Europejczyków, że okaże się emerycką wycieczką. Myliłem się. Chciałbym tu kiedyś wrócić – koniecznie z plecakiem. Warto czasem uciec z hotelu; prawdziwy Mauritius jest gdzie indziej.
Info:
Dojazd:
Jednym z lepszych rozwiązań jest lot przez Dubaj; lecimy praktycznie cały czas na południe. Średnia cena biletu na trasie Warszawa – Port Louis to 3,5 tys. zł. Podróż może zająć trochę czasu, bo do Dubaju leci się z Warszawy sześć godzin i tyle samo z Dubaju do Port Louis.
Transport:
- Z serca wyspy do każdego zakątka jedzie się około godziny. Transport publiczny ogranicza się do autobusów: w miastach jeżdżą od 5.30 do 20, na wsi: od 6 do 18. Przejazd kosztuje 1–2 zł, maksymalnie 3,5 zł.
- W taksówce za start zapłacimy 15 zł, a potem 10 za każdy kilometr.
- Koszt wynajęcia skutera to ok. 60 zł za dzień.
- Z lotniska możemy polecieć helikopterem do dowolnego miejsca na wyspie za 2,5 tys. zł na dwie osoby.
Nocleg:
- Rodzinny Le Blues Hotel położony w Grand Baie ma pokoje z widokiem na ocean już od 300 zł za dwójkę ze śniadaniem
- Les Mariannes Wellness Sanctuary Resort w D’Epinay ma pokoje za średnio 860 zł ze śniadaniem.
- Na Mauritiusie nie jest także problemem wynajęcie mieszkania. Skromne studio we wsi Le Morne można znaleźć za 2–2,8 tys. zł na miesiąc.
Jedzenie:
Na wyspie można bardzo smacznie i tanio żywić się na ulicy. Na każdym targu i w każdej wiosce znajdziemy stoiska z miejscowym curry, dholl puri z sosem rougaille, faratami, roti i samosami oraz wieloma innymi specjałami kuchni maurytyjskiej takimi jak np. lokalna wersja pierożków dim sum, czyli boulettes. Posiłek na wiejskim targu czy w chińskiej knajpce w Port Louis to koszt 5–10 zł.
Tekst: Andrzej Meller