Reklama

Na liście miejsc, do których chcę dotrzeć, nigdy nie było Grecji. Mitologia interesująca, ale to nie moja historia, jachty i żaglówki na turkusowym morzu, też ciekawe, ale tylko na chwilę. I nagle ten Leros. Przyjaciółka zapytała czy nie chcę przyjechać, pomieszkać przez pięć miesięcy. Rzuciła, że to „wyspa szaleńców”, a na mnie słowo „szaleniec” zadziałało jak przynęta. Klikałam więc, żeby dowiedzieć się czegoś więcej, żeby zobaczyć zdjęcia, pytać samą siebie czy warto w ogóle pakować walizki i kolejny raz w życiu przeprowadzać się, tym razem z Wysp Zjednoczonego Królestwa, na mały punkt ledwo widoczny na mapie, w basenie Morza Egejskiego. Warto, nie warto, przynęta chwyciła. Już wkrótce miałam ruszyć z rezygnacją z pracy do swojej przełożonej, by zaraz pofrunąć na południe. Na południe? Pytałam samą siebie, przecież do Kopenhagi chciałaś się przeprowadzać. Co jednak robić, gdy człowiek chce jedno, a życie planuje drugie? Gdy człowiek chce do deszczu, a los drwi, zaśmiewa mu się prosto w twarz i morze, owszem daje, jak chciał, tylko nie Norweskie, a Śródziemne.

Reklama

Fot. Marta Dudziak

Stało się. Od miesiąca biorę udział w życiu wyspy zamieszkanej przez nieco ponad osiem tysięcy ludzi. Obserwuję, ile tu Grecji w Grecji. Ile sielskiego, bajkowego życia w miejscu, które swoją burzliwą historią mogłoby obdarować niejedno średniej wielkości państwo. Przychodzi mi na myśl dzikość. Nie dotarła tu jeszcze turystyka masowa. Fast - foodów nie ma. Kawą z sieciówki też nikt tu cię nie uraczy. Autobus jeździ pięć razy dziennie, poza sezonem trzy. Leciwi marynarze i żeglarze zasuwają na swoich skuterach. Zatrzymują się i zaczynają rozmawiać. Ze łzą w oku wspominają stare czasy. Kiedy na statkach pływali. Po Europie, po świecie. Znają Gdańsk i Gdynię. Pokazują je na zdjęciach. Pokazują swoje kobiety. Greczynki, Włoszki, Polski. Jeden mówi „Miała na imię Urszula”. Rusza w swoją podróż, i zabiera mnie ze sobą. Ja oczywiście mam wybór. Mogę ruszyć z nim, albo udawać, że się spieszę. Zostaję. Na Leros nikt za mną nie biega, nikt mnie do niczego nie nakłania, nikt nie mówi „wejdź do mojej tawerny”. A jak wchodzę, to obsługują mnie po królewsku. Gościnność i serdeczność to bez wątpienia jedne z najmocniejszych stron wyspy. Można się tu poczuć jak pępek świata, jego epicentrum, jakby wszystko skupiało się tylko i wyłącznie wokół mojego dobrego samopoczucia. Na odcinku jednego zaledwie kilometra zatrzymują się co najmniej trzy samochody, żeby mnie podwieźć. Jak pytam lokalnego o drogę, on zamiast tłumaczyć mi jak dotrzeć do miejsca przeznaczenia, wsiada na skuter i proponuje podwózkę. Suniemy nim potem nadmorskimi drogami, rozmawiamy, oko napawamy widokami. Może ja napawam tylko. Może dla lokalnego to codzienność. Taka, w której jemu jest zwyczajnie dobrze, a ja ocieram się o ekscytację wyspiarskim życiem.

Fot. Marta Dudziak

Piszą w przewodnikach „wyspa ubrudzona”. Brud jest metaforą. Jest nim trudna historia wyspy, przechodzącej z rąk do rąk. Wieki temu bizantyjskiej, potem Joannitów, Turków, Włochów, Niemców, Brytyjczyków. Dopiero od 1948 roku tak naprawdę greckiej. Leros, jako scenerię dla swojej letniej rezydencji upodobał sobie Benito Mussolini. Włosi od podstaw zbudowali tu własne miasto, w minimalistycznym stylu, z szerokimi ulicami i chodnikami, i nazwali je Porto Lago (dziś Lakki).
„Ubrudzonia” jest też historia szpitali psychiatrycznych pojawiających się tu masowo w latach 50. Ściągano do nich zamożnych „pacjentów” nie tylko z Grecji samej, ale też z innych krajów europejskich. W latach 60. i 70, w czasach rządów junty wojskowej w wyjątkowy okrutny sposób traktowano ich przez lokalny personel. Pacjenci mieli poruszać się na obszarze placówki nago, mieli spać jeden obok drugiego, a posiłki spożywać rękoma. Dopiero wejście Grecji do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej na początku lat 80. zwróciło uwagę kontynentu na problem i wymusiło jego rozwiązanie. Nie ze skutkiem natychmiastowym niestety.

Fot. Marta Dudziak

Reklama

Historia uczy, że każde „ubrudzenie” ma swój kres. I każde ma swoją drugą stronę. Po zaciętych walkach z czasów II wojny światowej, zostały schrony i podziemne tunele, które można zwiedzać. Pozostało kilkanaście wraków statków i samolotów, które można zobaczyć na dnie morza, jeśli tylko ma się pojęcie o nurkowaniu.

Reklama
Reklama
Reklama