W tym artykule:

  1. Ananasy na Hawajach
  2. Park narodowy Haleakalā
  3. Najpiękniejsza trasa świata
  4. Miasteczko Haiku
  5. Jak płynie czas na Maui
Reklama

Doświadczać jak najwięcej, zdobyć wulkany, nauczyć się surfować, może nawet podstaw tańca hula. Tłumaczyłam sobie, że skoro już lecimy z dwójką małych dzieci na koniec świata, to trzeba wykorzystać ten czas przyzwoicie, nie zmarnować, wycisnąć z niego cały egzotyczny sok. Działało to świetnie, dopóki po dwóch tygodniach na Hawajach nie trafiliśmy na wyspę Maui.

Wtedy plan samoistnie przestał obowiązywać. Kolejne sześć tygodni można określić wieloma przymiotnikami, ale na pewno nie „napięte”. Wyluzowane, powolne, nieśpieszne, spontaniczne… Podróż ta nie tylko zmieniła moje wyobrażenie o Hawajach, ale też o tym, jak najlepiej podróżować z dziećmi.

Ananasy na Hawajach

Czy ananasy rosną na drzewach? – zapytała mnie moja pięcioletnia wtedy córka, gdy zatrzymaliśmy się przy drodze kupić kolejny owoc kilka dni po wylądowaniu na wyspie. Soczyste, słodkie i pełne smaku stanowiły ważną część naszego menu. Omlet z ananasem na śniadanie, świeży ananas na przekąskę, smoothie z ananasa i mleka kokosowego na podwieczorek, ananas na grillu na kolację. – No właśnie. Jak rosną ananasy? – powtórzyłam i zamyśliłam się. – Nie mam pojęcia. Poszukajmy odpowiedzi – odpowiedziałam. I zamiast trzymać się planu zwiedzania, postanowiliśmy sprawdzić, jak rosną ananasy i dlaczego tu smakują tak wyśmienicie. Nie musiałam szukać daleko.

Maui to prawdziwe ananasowe zagłębie. Ananasy rosną na zboczach gór, które wypiętrzają się na środku wyspy. I wiele plantacji otwiera swoje bramy dla turystów. Maui Pineapple Tour in Hali’imaile jest jednym z miejsc, gdzie można zobaczyć, jadąc klimatyzowanym busikiem, nie tylko, jak ananasy rosną – a, uwaga!, rosną przy ziemi, w środku małych krzaków, wybijają się z nich jak żółte jajka niespodzianki – ale też jak się je zbiera (na Maui prawie wyłącznie ręcznie!). I jakie wybierać w sklepie (twarde i żółte, chyba że na grilla – to wtedy zielone), by były najlepsze.

Park narodowy Haleakalā

Te najsłodsze rosną podobno na zboczu wulkanu Haleakalā. Wulkaniczna ziemia, dużo słońca i chłodne wieczory to połączenie idealne dla tych owoców. – Mamo, a można na ten wulkan pojechać? – pytają dzieci. – Sprawdźmy – odpowiedziałam.

Hawaje: Co zrobić by podróż tam nas nie zrujnowała?

Nawet jeśli nie jesteś spadkobiercą, możesz przeżyć wakacje w stylu George'a Clooneya.
Hawaje
Wikimedia Commons

Haleakalā to park narodowy, do którego można wjechać. A nawet dojechać na sam jego szczyt, na 3055 m n.p.m. Aby zaspokoić ciekawość, ruszamy więc naszym kamperem stromo pod górę. I już podczas pierwszego przystanku przekonuję się, że dobrze, iż mamy ze sobą dość ciepłe śpiwory i kurtki puchowe dla dzieci. Bo szczyt wulkanu Haleakalā znany jest z wyjątkowo, jak na Hawaje, niskich temperatur. I nie mówię tego z przymrużeniem oka. W 1961 r. zarejestrowano tu minus 10°C. Nie zmyliła nas, tak jak wielu podróżników, na szczęście nazwa Haleakalā, którą tłumaczy się jako „dom słońca”. Po przejechaniu budki parku narodowego zaczynamy się piąć w górę.

W ciągu kilkunastu minut z piaszczystych plaż i zielonego lasu deszczowego przenosimy się na inną planetę. Czarną, brązową, pomarańczową, pełną skał i kamieni, bez drzew czy zwierząt, za to pokrytą niewystępującymi nigdzie indziej roślinami takimi jak srebrne Argyroxiphium sandwicense (miecze hawajskie), które kwitną raz w życiu.

Gdy dojeżdżamy na szczyt wulkanu, orientujemy się, że jesteśmy ponad chmurami. Ocean i cała wyspa zniknęły pod nami. Za to nad głowami mamy niebieskie niebo i słońce. Wulkan Haleakalā jest tak duży, że tworzy własną pogodę i bardzo często spowity jest gęstymi chmurami. To sprawia, że tak popularne jest tu oglądanie zachodu słońca, podczas którego słońce kładzie się na chmurach i tworzy prawdziwy spektakl kolorów, gdy promienie rozpraszają się przez kolejne warstwy chmur.

Jest zimno, więc zaraz po zachodzie zjeżdżamy. Niby największą atrakcję mamy zaliczoną. Ale czujemy niedosyt wulkanu. Mistycznej atmosfery na górze. Gry świateł. Zmiany perspektywy. Postanawiamy więc wracać tam przez kolejne kilka dni. Jeździmy tam nie tylko na zachód słońca, ale też i na wschód, na piknik na grani wulkanu i na spacery po jego mniej znanych zakątkach.

Najpiękniejsza trasa świata

Z takim samym założeniem ruszamy drogą do Hany. Bez pośpiechu i potrzeby zaliczenia. Za to z ogromną ciekawością i otwartością na to, co zastaniemy po drodze. Okrzyknięta została najpiękniejszą trasą samochodową świata, między innymi przez portal TripAdvisor. W liczbach można opisać tę drogę tak: ponad 100 km pomiędzy Kahului a Haną, 600 zakrętów, setki wodospadów i obłędnych plaż. Przejechać można ją w 3 godz. bez zatrzymywania, ale najczęściej turystom pokonanie tej trasy z przystankami w najciekawszych miejscach zajmuje ok. 8 godz.

Jednak na Maui coraz bardziej przekonujemy się, że nie o liczby w podróżowaniu chodzi. Dlatego nam droga do Hany zajmuje ponad tydzień. Bo wiele godzin spędzamy na oglądaniu surferów na przydrożnych plażach. Ogromne fale, które załamują się nad sportowcami – na szczęście zawsze wypływają z nich cało – trzymają nas w napięciu. – Ja też tak chcę – oznajmia mi mój syn i przy każdej okazji wskakuje do wody, by podszkolić się w pływaniu.

Codziennie budujemy bardzo niedoskonałe zamki z piasku, które fale zabierają do oceanu. Oglądamy muszle i kamienie, czasem układając z nich ciekawe wzory lub napisy. Cały dzień, a nie godzinę, jak czytam w przewodniku, zajmuje nam dojście do wodospadów Twin Lake i korzystanie z ich cudownie odświeżającej wody. „Jeszcze raz!”, słyszę kilkadziesiąt razy, gdy dzieci skaczą do oczka wodnego pod wodospadem.

Miasteczko Haiku

Nie spieszymy się też, gdy na noc zostajemy na kempingu w farmie kwiatów. I zamiast pędzić dalej, godzinami wąchamy hibiskusy i orchidee. A przy okazji dowiadujemy się, skąd na wyspie jest tyle dzikich kur i kogutów (przez huragany w 1982 r i 1992 r., które zniszczyły farmy i uwolniły wiele ptaków, które do dziś wolno chodzą po Maui). Powoli spacerujemy wśród bambusowego lasu na szlaku Pipiwali, dokładnie analizując wygląd roślin i zastanawiając się, co można by z nich zbudować. A w Parku Stanowym Wai’anapanapa zatrzymujemy się na kilka nocy, żeby podziwiać czarne plaże i widoki nie z tej ziemi, jaskinie i wodę wystrzeliwującą w powietrze przez dziury w skałach. Żeby po prostu wspólnie być.

Kiedy po trzech tygodniach kończymy drogę do Hany i mamy ruszać na kolejną hawajską wyspę, dojeżdżamy do miasteczka Haiku. Robimy w nim przystanek, bo jest trochę zimniej niż nad oceanem, mimo że to tylko 10 minut drogi. W Haiku nie ma turystów ani nic szczególnie ciekawego, co mogłoby się znaleźć na liście do zwiedzenia. Jeden sklep. Kawiarnia. Studio jogi. Życie toczy się tu spokojnie.

Ale właśnie to najbardziej się nam podoba. Bez żalu rezygnujemy z biletów na Kaui i zostajemy w Haiku już do końca naszej hawajskiej podróży. I chyba właśnie po tej decyzji orientujemy się, że zaczęliśmy żyć w rytmie, który mieszkańcy tej wyspy nazywają Maui time, czyli „czas Maui”. On płynie dużo wolniej i łagodniej, niż do tego jesteśmy przyzwyczajeni.

Loco moco to typowe danie hawajskie. To nic innego jak kotlet z sadzonym jajkiem fot: Getty Images

Jak płynie czas na Maui

W czasie Maui jest miejsce na odpoczynek, na zatrzymanie i na docenienie tego, co wokoło. I bardzo nam to odpowiadało. Dlatego zamiast odwiedzać kolejne miejsca, codziennie kosztujemy słynnych hawajskich shaved ice – czyli lodów zrobionych z kruszonego lodu i polanych smakowymi syropami z dużą zawartością cukru. Lub poke – miski ryżu z surową rybą w Toby’s Poke & Shave Ice.

Przed południem jeździmy na kawę w Aloha Aina Center lub w okolice zatoki Ho‘okipa, przyglądać się zielonym żółwiom wodnym. Jest coś niezwykle kojącego w patrzeniu, jak te ogromne gady spokojnie poddają się falom, by te wyrzucały je na plaże. Potem nieśpiesznie pokonują kilka metrów, by położyć się na rozgrzanym piasku. Tam wylegują się godzinami, zanim znowu ruszą na morskie podboje.

Wieczorami jemy kolacje na plaży i podziwiamy zachody słońca. A czasem ruszamy do stolicy Maui Lahainy na zachodzie wyspy, na targ po świeże owoce i ryby. A przy okazji bawimy się w cieniu największego figowca bengalskiego na Hawajach, którego gałęzie zajmują cały główny plac miasta.

Na Maui nic nie musimy, ale nagle wszystko chcemy. Dni i tygodnie mijają i coraz mniejsze ma znaczenie, czego nie widzimy, a ważne staje się to, czego doświadczamy. Początkowy plan został zakopany tak głęboko, że przestajemy do niego wracać. Odpuszczamy. I paradoksalnie właśnie wtedy zyskujemy najwięcej. Umiejętność rodzinnego podróżowania. Oddechu. Cieszenia się wspólnym czasem. A także smakiem ananasów – teraz już wiemy, jak i gdzie rosną.

Reklama

Źródło: archiwum NG.

Reklama
Reklama
Reklama