- Gdy w średniowieczu ludzie osiedlili się w Dolinie Mozeli, płaski teren wykorzystali pod uprawy kapusty i buraków – mówi Erich Weber z winnicy Hofgut Falkenstein. - Winorośl została zesłana na niemal pionowe, kamieniste stoki gór, na których nic innego nie chciało rosnąć. I to było najlepsze, co mogło się rieslingowi przydarzyć.

Reklama

Konieczność balansowania na stokach mających nawet 70-procentowe nachylenie nie wygląda mi na dar losu. Nie dotrą tu prawie żadne maszyny. Większość prac trzeba wykonywać ręcznie. Podczas nasadzeń, przycinania krzewów, czy zbiorów owoców przydają się umiejętności alpinistów. Zdarza się, że pracownicy asekurują się linami.

- Niewygoda jest ceną za idealny mikroklimat– wyjaśnia Erich. – W ciągu dnia skały kumulują słońce, a w nocy oddają winorośli ciepło. Dzięki temu nasz riesling jest najlepszy na świecie.

W rzeczywistości znajdujemy się na pradawnym dnie morskim. Miliony lat temu osady z praoceanu zostały wypchnięte przez siły tektoniczne, tworząc góry, które z czasem uległy erozji. Zbocza otaczające rzeki Saara, Ruwer i Mozela to łupki pamiętające górny dewon. Mają po 400 milionów lat.

Riesling jest wpisany w DNA południowych Niemiec. W Dolinie Mozeli jego uprawy stanowią ponad 60 procent hodowanych winorośli. W ostatnich dwóch dekadach stał się winem potrafiącym osiągać ceny równe słynnym trunkom z Bordeaux. Z kanciastego, półsłodkiego wina wyrósł na dojrzały wytrawny alkohol, który może leżakować latami. Im jest starszy, tym więcej głębi zyskuje, nabierając mineralnego posmaku oraz nut cytrusów i nafty – tak, ta ostatnia nie brzmi zachęcająco, w rzeczywistości jednak potrafi wynieść białe wino na wyżyny.

Cesarz w katedrze

W Trewirze myślę o początkach. To najstarsze miasto w Niemczech. Wzniesione przez Rzymian ponad 1600 lat temu, przez długi czas pełniło rolę rezydencji cesarza Konstantyna. To zresztą właśnie Rzymianie zasadzili tu pierwsze sadzonki wina. Zbudowali miasto rozplanowane na siatce przecinających się pod kątem prostym ulic, z centrum w postaci krzyża z osi północno-południowej i wschodnio-zachodniej. Plan Trewiru niewiele zmienił się od tamtych czasów, a największa świątynia miasta – gotycko-romańska bazylika – wciąż opiera się na rzymskich fundamentach. Budynek, postawiony z niemal dwóch milionów płaskich cegieł, służył cesarzowi za salę tronową, w której przyjmował interesantów, wydawał wyroki, modyfikował podlegającą mu rzeczywistość.

Ta kraina przez wieki przechodziła z rąk do rąk – po Rzymianach przybyli tu Celtowie i Frankowie, później burgundzcy mnisi, w końcu Niemcy. Wszyscy zajmowali się winem, choć to dopiero Niemcy wprowadzili dzisiejszy system kwalifikacji trunków, w którym nikt oprócz nich, nie jest w stanie się połapać. Zamiast kierować się gatunkami winorośli lub miejscem pochodzenia, wina oznacza się na podstawie całego szeregu zadziwiających czynników. Najważniejszym z nich zdaje się być zawartość cukru resztkowego. A ta zależy od stopnia dojrzałości winogron w czasie zbiorów. Producenci informują więc o nim na etykietach, stosując litanię nazw, które ciężko wymówić. Kabinett oznacza wczesny zbiór, Spätlese - późny, Auslese – jeszcze późniejszy; Beerenauslese to znak, że winogrona były już przejrzałe, a Trockenbeerenauslese robione w zasadzie z rodzynek. Teoretycznie im późniejszy zbiór, tym większa prawdopodobieństwo, że wino będzie słodkie, nie ma tu jednak sztywnych reguł i nawet Kabinett może mieć blisko 9 g cukru resztkowego.

- Najprostszym wyznacznikiem jest zawartość alkoholu – zdradził mi kilka dni później Andreas Schlogkamp. - Trunki mające poniżej 10 proc. będą raczej słodkie, powyżej 12.5 proc. wytrawne. Ale prawda jest taka, że jeżeli zależy ci na skomplikowanym i nieczytelnym systemie kwalifikacji win, to pozwól go opracować Niemcom – dodaje ze śmiechem.

Andreas, po śmierci ojca w 2016 roku, przejął Mozelski Dom Wina. Przez ponad 4o lat rodzina Schlogkampów zgromadziła w nim ponad 10 tys. eksponatów, które zajmują kilka pomieszczeń przylegających do karczmy w Senheim. Choć to prywatne muzeum, kolekcja robi wrażenie. Wszystko jest tu naszpikowane czujnikami ruchu – gdy wchodzę do izb, włącza się punktowe światło, nagrany głos przewodnika oraz dźwięki imitujące pracę w winiarni. Tę wędrówkę odbywam samotnie, we własnym tempie i na swoich zasadach, bez biletu nawet, który kupuję dopiero na zakończenie w sali restauracyjnej. W jego cenę wliczony jest kieliszek wina.

Dwa tysiące godzin słońca

Fala rieslinga rozlewa się na południe, płynąc aż do Palatynatu, drugiego po Mozeli regionu, w której rządzi ten szczep winorośli. Zostawiam za sobą łupkowe skały. Wpadam w nieznacznie tylko pofalowany teren i głęboką zieleń wysyconą światłem i ciepłym powietrzem. Dwa tysiące godzin słońca rocznie, ciepła jesień i opady nie przekraczające 500 litrów na metr kwadratowy. Palatynat jest niczym Eden – te ziemie na wiosnę zalewają miliony różowych kwiatów migdałowców, latem ciąg bieli ukwieconych cytryn i fig, jesienią intensywne odcienie oleandrów.

By wsiąknąć w ten świat, najlepiej zdać się na rower i wyruszyć 85-kilometrowym Palatynackim Szlakiem Winnym, biegnącym od Beckenheim do Schweigen. Po drodze czeka najdziwniejsze chyba miejsce, w którym można skosztować niemieckiego rieslinga. Gdy tam docieram, trudno mi uwierzyć w to, co widzę. Stoję bowiem przed największą na świecie drewnianą beczką - Dürkheimer Weinfass – do której może wejść ponad 300 osób i usiąść przy ustawionych restauracyjnych ławach. Na pomysł jej zbudowania wpadł w 1934 r. Fritz Keller, właściciel jednej z winnic. Stworzył giganta o objętości 1.7 miliona litrów. Gargantuiczny pomnik wina. Poszło na niego dwieście jodeł ściętych w lasach Szwarcwaldu i transportowanych nocami, by nie paraliżować ruchu ulicznego. Ta konstrukcja ma ponad 13 metrów średnicy, bijąc beczkę z zamku w Heidelbergu, która przez lata dzierżyła miano lidera, mając średnicę 7 metrów.

- Beczkę w Heidelbergu napełniono jeden raz winem – zdradza mi kelnerka. – To czyni ją bardziej „beczkowatą”. Naszą niestety nigdy. Trochę nas to boli.

Zapewne się to już nie zmieni. Dürkheimer Weinfass jest dziś prężnie działającą restauracją i zalanie jej niemal dwoma milionami litrów wina mogłoby utopić ją już na zawsze.

Wino w kwiatach

Wędrówkę kończę w Schweigen-Rechtenbach. Miejscu, które w zasadzie jest początkiem. Miasto nazywane jest niemiecką bramą do świata wina. Leży przy granicy z francuską Alzacją, jeżeli więc przybywasz z południa, to właśnie tu zaczyna się kraina rieslinga. Palatynat, z ponad 5.5 tys. ha winnic, jest jego największym producentem na świecie.

Schweigen-Rechtenbach to kameralne miasteczko kamiennych domów, otoczonych niekończącymi się rzędami winorośli kreślącymi łagodne linie na krągłościach pagórków.

- Ograniczamy ingerencję w naturę – mówi mi Heiko Walter z winnicy Alter Zollberg. – Spójrz, miedze to królestwo polnych kwiatów, traw i niskich krzaków. Nawet pomiędzy winoroślą pozwalamy rozrastać się dzikiej roślinności. Palatynat to ogromny region winny, ale nie chcemy go zamienić w fabrykę. Zależy nam, by żyło się tu dobrze.

Reklama

Łagodność w jego głosie współgra z tym, co chlupocze nam w kieliszkach. Heiko zaprosił mnie na degustację rieslingów nie w klimatyzowanej sali lub piwniczce, lecz pomiędzy rzędami winorośli. Na postawionej beczce chyboczą się butelki, a my siedzimy na ściętym pniaku, trzymając stopy w łanach trawy. Wina z Palatynatu są równie subtelne, jak ten region. Zamiast mineralnych nut i ostrości typowej dla rieslinga z Mozeli, te mają w sobie więcej słońca i ciepła. Są wytrawne, ale mocno owocowe, delikatne, bliższe już światu śródziemnomorskiemu niż chłodnej i poukładanej Północy.

Reklama
Reklama
Reklama