Z pasją przez życie
- Charakter Twoich życiowych pasji sprawia, że przebywasz w prawdziwie męskim świecie. Motoryzacja, nurkowanie, zdobywanie górskich szczytów. Jak kobieta daje sobie radę w tym towarzystwie, gdy w grę wchodzi dodatkowo czynnik rywalizacji?
- Z jednej strony kobiecie jest łatwiej. Szukając np. sponsora planowanego wyjazdu czy wyprawy już na starcie skupia na sobie znacznie większą uwagę i zainteresowanie. Z drugiej strony traktowana jest jak dziwoląg, „ciekawostka przyrodnicza” i jest bacznie obserwowana. W związku z tym presja staje się nieporównywalna. Zawsze towarzyszyło mi uczucie, że ludzie patrzą niemal na każdy mój krok i czekają aż się potknę. Poza tym mężczyznom trudno przychodzi zaakceptowanie faktu, że kobieta może być od nich lepsza, stąd czasami nie mogę liczyć na taką pomoc z ich strony, jaką udzieliliby swoim męskim rywalom. Mówi się, że kobietę, jak zaczyna zsuwać się w przepaść, można już tylko popchnąć, żeby szybciej spadała (śmiech). Ale nie byłabym sprawiedliwa mówiąc, że tak jest zawsze. Podczas rajdów, czy wypraw poznałam wielu bardzo ciekawych ludzi i nawiązałam, właśnie z mężczyznami, przyjaźnie na całe życie. Na długich wyjazdach często różnice płci zacierają się i mężczyźni zaczynają cię traktować, jak swojego kumpla. Rodzą się wtedy bardzo fajne relacje damsko – męskie. Wielu ludzi uważa, że taka przyjaźń jest niemożliwa, ja jednak twierdzę, że zdarza się i mam na to liczne dowody.
- Twoje wyprawy to nie wizyty w pięciogwiazdkowych hotelach, lecz prawdziwa przygoda, zmaganie się z siłami natury, często całkowity prymitywizm. Co z barierą intymności? Gdzie w tym wszystkim jest miejsce na chwilę prywatności, której każda kobieta potrzebuje?
- W ekstremalnych warunkach bywa to uciążliwe. Myślę np. o dostępie do wody, żeby się umyć, czy ogólnie o potrzebie intymności, wynikającej z tego, że kobiety mają zupełnie inną fizjologię, a więc i inne potrzeby. Na takich wyprawach trzeba się jednak przestawić. Nie ma innego wyjścia. Wyjeżdżając, przełączam się na inne realia. W pewnym sensie przestaję być kobietą, a jestem po prostu jednym z członków ekspedycji. I tylko ta świadomość pozwala mi przetrwać w dobrym zdrowiu psychicznym.
- Twoja pierwsza pasja to motoryzacja. Przygodę z telewizją zaczynałaś od programu „Automaniak”, w którym testowałaś samochody, zdradzałaś tajniki i nowinki motoryzacyjne. To tradycyjnie męskie rejony. Czy mogłaś liczyć na wsparcie reszty realizatorów programu, którymi byli głównie panowie?
- Panowie pomagali mi raczej szybko się wyłożyć. Pytali na przykład: pani Martyno, jaki jest moment obrotowy Hondy Civic z 1997 roku o pojemności dwóch litrów? Nie było łatwo, aczkolwiek tylko przez pierwszych parę lat musiałam walczyć o swoją pozycję. Ostatnio zaczepił mnie na ulicy miły, młody człowiek i powiedział: „pani Martyno, „Automaniak” bez pani to już nie to samo”. Oczywiście cieszę się, że program dalej funkcjonuje. To tak, jakbym wypuściła własne dziecko w świat. Co ciekawe ostatnie badania pokazały, że wiele osób myśli, że nadal go prowadzę. Tak silnie jestem z nim kojarzona. To miłe – pewien dowód uznania. Dwanaście lat pracy daje mi poczucie, że zrobiłam i powiedziałam w dziedzinie motoryzacji wszystko, co mogłam i chciałam powiedzieć. Przyszedł czas na zmiany. Wracając do pytania muszę przyznać, że w środowisku dziennikarskim było mi bardzo ciężko, natomiast w środowisku zawodników wręcz przeciwnie. I to na pewno otworzyło mi wiele drzwi. Miałam okazję przeprowadzić wywiady ze znakomitymi kierowcami rajdowymi i wyścigowymi i myślę, że często mi się to udawało, bo byłam właśnie kobietą. W takim typowo męskim świecie, kiedy pojawiała się dziennikarka, akredytowana przy rajdowych mistrzostwach świata, to nikt nie odmawiał mówiąc, że np. Carlos Saints czy Tommy Makinen są zajęci. I tym oto sposobem udawało mi się czasem zdobyć informacje, do których inni nie mieli dostępu.
- Jesteś pierwszą kobietą z Europy Środkowo-Wschodniej, która ukończyła Rajd Paryż-Dakar. Zajęłaś też drugie miejsce w klasyfikacji generalnej Rajdu Transsyberia 2003. Udział w takich projektach wymaga wielkiej determinacji.
- Staram się nie ulegać słabościom. Nie myślę o tym, że mogę się poddać. Tak zachowuję się nie tylko podczas rajdów, ale również w górach. Są oczywiście takie sytuacje, że rzeczywiście mam dosyć, natomiast nigdy nie pojawia się w mojej głowie myśl, że mogłabym zrezygnować. Nie zastanawiam się nad tym, że nie dam rady. Myślę tylko o tym, jak mam to zrobić, żeby cel osiągnąć. Z reguły to działa. W podejściu do większości rzeczy, które robimy w życiu, najważniejszym elementem jest głowa, czyli nastawienie psychiczne i silna motywacja. Zawsze żartowałam, że kiedy zakopię się samochodem na pustyni, to będę w stanie przekopać wydmę na wylot i przejechać przez nią.
- Swego czasu pisałaś felietony nie tylko do „Auto Moto” ale również do „Świata Motocykli”. Jeździsz takim jednośladem?
- Od 10 roku życia niezmiennie i nieprzerwanie jeżdżę motocyklem i nie opuściłam żadnego sezonu. Kiedyś jeździłam na sprzęcie rodzimej produkcji lub NRD-owskiej jak np.: fantastycznym MZ 150. Obecnie jeżdżę Ducati Monster 1100. Przyznam, że motocykl w Warszawie pełni bardzo praktyczną funkcję, dzięki niemu do pracy jadę dwa razy krócej niż samochodem. Jeżdżę głównie po mieście, rzadziej wyruszam w trasy. Motor jest dla mnie symbolem wolności i niezależności. Muszę mieć tę świadomość, że w każdej chwili mogę założyć kask, wsiąść na niego i nawinąć trochę asfaltu na koła.
- Kto zaszczepił w Tobie tę miłość do motorów?
- Mój tata, który sam dużo kiedyś jeździł jednośladem. Miał swój warsztat samochodowy i kilka motocykli. Od początku miałam smykałkę do motoryzacji, a do motorów w szczególności. Cały czas jestem zapaloną i zdeklarowaną motocyklistką, chociaż jeżdżę zupełnie inaczej niż kiedyś. O motocyklistach zwykło się mówić „dawcy nerek”. Ja już nie zaliczam się do tej grupy. Jeżdżę dużo spokojniej niż kiedyś.
- Kolejną Twoją pasją jest nurkowanie. Jesteś licencjonowanym nurkiem technicznym. Co to znaczy?
- Nurkowanie rekreacyjne od technicznego różni się tym, że do oddychania pod wodą używa się mieszanek innych niż powietrze, co sprawia, że można nurkować dłużej i głębiej. Najpierw nurkuje się na nitroksie, potem na trimiksie. Nurkowanie głębokie fascynowało mnie aż do momentu, kiedy uległam wypadkowi i zrozumiałam, że mój organizm nie jest do tego stworzony. Pozbyłam się ambicji w tej dziedzinie, choć oczywiście nadal nurkuję i bardzo to lubię, ale w tym przypadku nie dążę do ustanawiania jakichkolwiek rekordów.
- Czy do wypadku doszło z Twojej winy?
- Pewne leki, które przyjmowałam w tym czasie, zmieniły lepkość mojej krwi i krzywą dekompresji, mówiąc fachowym językiem. Zdałam sobie sprawę z tego, że jest to bardzo techniczny i wymagający sport, w którym wiele zależy również od sprzętu. Dlatego też między innymi odeszłam od motosportu, gdyż w rzeczywistej drodze do sukcesu mało ma w nim do powiedzenia człowiek i jego determinacja - to sprzęt odgrywa kluczową rolę. Zupełnie inaczej jest w górach, gdzie autentycznie przekracza się granice własnych możliwości. W pewnym momencie przestała mnie interesować rywalizacja, choć na początku od tego właśnie zaczynałam. Z biegiem czasu zaczęło mnie pasjonować pokonywanie dużych odległości, i poznawanie nowych ludzi i innych kultur.
- Ciągle jednak nurkujesz dla czystej przyjemności. Gdzie najbardziej lubisz to robić?
- Moje ukochane miejsce, do którego zawszę będę wracać to Dahab w Egipcie. Byłam tam dwadzieścia razy i pojadę kolejne dwadzieścia. I oczywiście Blue Hole. Wszyscy, którzy nurkują wiedzą, o czym mówię. To ogromna dziura w rafie, kultowe miejsce dla nurków.
- A wspinaczka wysokogórska – od zdobycia Korony Ziemi dzieli Cię już tylko jeden szczyt.
- Z górami jest zupełnie inaczej. Często dziennikarze zadają mi pytanie: co jest fajnego w mrożeniu sobie tyłka w namiocie, cierpieniu na chorobę wysokościową, wstawaniu wcześnie rano i wielogodzinnej wspinaczce. Sama bardzo często, gdy tak maszeruję kolejną godzinę, zadaję sobie to pytanie (śmiech). Czasami jest tak, że nie umiem na nie odpowiedzieć, bo to wymaga pewnego upływu czasu, ale niewątpliwie jest to wielka siła i magia gór oraz ich właściwości terapeutyczne. W górach bardzo łatwo uporządkować myśli, poukładać priorytety, docenić w życiu proste rzeczy, których w codziennej gonitwie nie zauważamy, na które nie mamy czasu. Na ostatniej wyprawie byłam już bardzo dawno temu, bo w styczniu 2009 roku wróciłam z Antarktydy z masywu Vinsona, który szczęśliwie, choć po wielu perypetiach, zdobyłam. Potem, co prawda, miałam bardzo pracowity okres - jeździłam po świecie i realizowałam program „Kobieta na krańcu świata” dla telewizji TVN, ale nagle, dosłownie parę dni temu, obudziłam się i powiedziałam sobie, że już czas znów wyruszyć w góry. Bez żadnego ciśnienia wiem, że to jest ten moment, żeby zarezerwować sobie bilet. Tym razem na Nową Gwineę. Znów chcę poczuć ten inny rytm, usłyszeć własny oddech, wsłuchać się w siebie. W górach przychodzi mi to najłatwiej i pewnie dlatego ciągle do nich wracam.
- Gdy wyruszyłaś w grudniu 2008 roku na tę wyprawę, wielu ludzi krytykowało Cię za to, że dopiero co zostałaś mamą, a już opuszczasz swoje dziecko. Czy to bardzo Cię dotknęło?
- Nie tyle dotknęło, co zaskoczyło. Głównie dlatego, że słowa krytyki padały przede wszystkim z ust kobiet. Wydawało mi się, że gramy do tej samej bramki, że jak wyjadę, to udowodnię sobie i innym, że macierzyństwo nie oznacza rezygnacji z siebie, z pasji i że dla wielu kobiet mój wyjazd może być elementem motywacji, doda sił i wiary w to, że można, że warto. Poza tym wszyscy zapomnieli o tym, że te podróże, to też moja praca. Mam to szczęście, że udało mi się połączyć pasję z pracą. Decydując się na dziecko wiedziałam, jak wygląda mój świat, jakie są jego reguły i konsekwencje. Podobnie jak matka- aktorka musi iść na plan na wiele godzin, piosenkarka wyjeżdża w trasę koncertową na kilka tygodni, ja jadę na wyprawę. Chcę zapewnić dobrą przyszłość mojemu dziecku. Moja praca polega miedzy innymi na tym, że podróżuję, że o tym piszę, robię prelekcje i opowiadam o swych wyjazdach. Po kilku miesiącach siedzenia z dzieckiem w domu (kiedy jechałam na Antarktydę Marysia miała 8 miesięcy) i pracy tak na pół gwizdka, zrozumiałam, że chcę się przekonać, czy moje ciało, czy moja psychika temu wszystkiemu jeszcze podoła, czy uda mi się pogodzić moje wyprawy z byciem mamą. To czy było to dobre czy złe, oceni po latach moja córka, jak będzie starsza i wtedy powie, czy to jakoś zaważyło na jej rozwoju, czy jest ze mnie dumna, czy ma żal. Uważam jednak, że wszyscy powinniśmy dać sobie więcej tolerancji, w szczególności my, kobiety. Niech każdy robi to, czego pragnie, co daje mu szczęście i siłę, dobrą energię, którą może przelać na dzieci, rodzinę. Ja nie mam takiego poczucia, że skrzywdziłam kogokolwiek moim wyjazdem. Zauważ proszę, że większość mężczyzn, którzy są eksploratorami, badaczami, podróżnikami czy zawodowymi himalaistami też mają rodziny i dzieci, a nikt ich nie pyta: jak się pan czuje, opuszczając rodzinę?
- Kobiety mają trudniej w świecie podróżników?
- Kobiety rzeczywiście mają trudniej, ale też nie dramatyzujmy. W naszym kraju, w porównaniu do reszty świata, pozycja pań jest naprawdę dobra i daje wiele możliwości na realizowanie się w życiu zawodowym i prywatnym. Jestem najlepszym dowodem na to, że z zachowaniem zdrowego rozsądku da się wszystko pogodzić i można realizować się zarówno jako matka, kobieta-podróżnik czy wspinacz. Z tą tylko różnicą, że teraz na pytanie: czy chciałabym pojechać na wyprawę na ośmiotysięcznik, na dwa miesiące, odpowiedź brzmi: chciałabym, ale nie wyjadę, bo mam małe dziecko i to jest właśnie ten kompromis.
- Czy jak Marysia trochę podrośnie, to planujesz zabierać ją ze sobą na wyprawy?
- Na początku wydawało mi się, że tak właśnie będzie, że będziemy razem wyjeżdżać, poznawać świat, wspinać się. Natomiast w chwili obecnej przestałam być czegokolwiek pewna. Myślę, że to Marysia będzie dokonywała wyborów. Ja oczywiście jej pewne rzeczy będę chciała pokazać, nauczyć, ale tak jak moi rodzice dali mi prawo wyboru życiowej drogi, tak i ja dam go mojej córce. Choć muszę przyznać, że moja pespektywa postrzegania świata uległa drastycznej zmianie. Sama byłam bardzo samodzielna i wybrałam dość ekstremalny sposób na życie. Teraz bacznie obserwuję moją córkę: co robi, jak poznaje świat, czy jest ostrożna, czy jadła, czy spała dobrze, czy nie upadła… Staram się nie zaburzać jej stylu życia i rytmu dnia. Patrzę z podziwem na moje koleżanki, które biorą swoje kilkumiesięczne dzieci i jadą z nimi do Australii, na Madagaskar czy do Birmy. Ja bym się nie odważyła, przynajmniej na razie. Może nastąpi to wtedy, gdy Marysia będzie trochę starsza. Teraz ma półtora roku i powiem szczerze, że najdalszy nasz wypad, to wakacje nad polskim morzem i przyznam, że byłam tym faktem bardzo przejęta. Okazuje się, że ekstremalna Martyna, to niekoniecznie ekstremalna mama (śmiech).
- Swoje zmagania ze wspinaczki na Everest – najwyższą górę świata, opisałaś w książce:„Przesunąć horyzont”. Czy przelanie tych przeżyć na papier było swego rodzaju terapią?
- Dawno temu zdecydowałam się na zawód dziennikarza, choć nie mam wykształcenia w tym kierunku. Skończyłam studia ekonomiczne, a dokładniej zarządzanie. Ale okazało się, że mam w sobie ogromną potrzebę dokumentowania otaczającego mnie świata i opowiadania o nim w różny sposób: za pomocą programu telewizyjnego, tekstów, artykułów, książek czy zdjęć. To jest moja naturalna potrzeba. Książka „Przesunąć horyzont” była dla mnie szczególną, nie tylko dlatego, że był to mój debiut książkowy, ale głównie dlatego, że praktycznie w całości napisałam ją podczas wyprawy. Słowo w słowo. Takich książek, pisanych podczas wyjazdów, mam zresztą w szufladzie kilka. Swoje przeżycia i przygody zawsze spisuję w takim samym notesie, rozmiar A5, obłożonym jedwabiem. Dostaję je od swojej przyjaciółki, Anity Werner. Notesy są w różnych kolorach i wzorach. Na każdy wyjazd biorę minimum jeden zeszyt i zapełniam go systematycznie, szczególnie, gdy zaczyna mi doskwierać samotność lub muszę uporządkować myśli. Wówczas zaczynam pisać. Na Everest wyjechałam po trudnych przejściach i pomyślałam sobie, że podzielę się swymi doświadczeniami, dotyczącymi przede wszystkim dochodzenia do zdrowia po wypadku samochodowym, który miał miejsce na Islandii, podczas realizacji programu „Misja Martyna”. Straciłam wtedy przyjaciela, a sama złamałam kręgosłup. Cała ta ekspedycja na Everest była jedną wielką terapią dla mojego ciała i duszy. Teraz wiele osób pisze do mnie, że dzięki lekturze tej właśnie książki udało im się przetrwać trudne chwile. Była to pierwsza książka, którą wydałam. Dopiero niedawno odważyłam się wyjąć z szuflady kolejne, które były napisane wcześniej m.in. „Etiopia, ale czat!”. A teraz powstała następna, zupełnie w biegu. To było istne szaleństwo, ale w księgarniach już jest moja trzecia publikacja „Kobieta na krańcu świata”. Kolejne książki w przygotowaniu.
- Wolisz pisać książki czy kręcić filmy?
- Nie da się tego w żaden sposób porównać. Jeśli jednak musiałabym dokonać wyboru, to zostałabym chyba przy pisaniu. Robienie programów dla telewizji jest fantastyczną przygodą. Film rejestruje teraźniejszość, ruch, kolor, uwiecznia chwilę, ale jest też dziełem wielu rąk i od wielu czynników zależy ostateczny efekt: producenta, operatora, montażysty. Jeśli chodzi o moje pisanie, to jest ono rzeczywiście tylko i wyłącznie moje. Jest to mój osobisty twórczy akt, nad którym mam całkowitą kontrolę. Choć może zabrzmi to paradoksalnie, ale mam wrażenie, że książki są prawdziwszym odzwierciedleniem tego, co naprawdę robię, jaką mam wrażliwość, poczucie humoru, pokazują to, jaka jestem naprawdę i jak postrzegam świat. Nie umiałabym opisywać czegoś, czego sama nie przeżyłam. Piszę, o tym czy jest mi zimno czy ciepło, jacy byli ludzie, których spotkałam. Takim zbiorem wyjątkowych spotkań z drugim człowiekiem jest moja najnowsza książka, „Kobieta na krańcu świata”, którą napisałam podczas realizacji programu dla telewizji TVN. W trakcie tych wyjazdów mieliśmy mnóstwo pracy i mimo, że nie było wolnej chwili, aby usiąść i odsapnąć, cały czas robiłam notatki, biegałam z dyktafonem, nagrywałam myśli, robiłam dodatkowe wywiady. Czułam, że w krótkim programie nie da się opisać wszystkiego, na czym mi zależy. Myślę, że ta książka będzie wspaniałym dodatkiem do programu i razem z nim będzie stanowić pełnię moich ostatnich podróżniczych doświadczeń i przeżyć.
- Zorganizowanie każdej wyprawy wymaga sporo czasu i energii. Jak sobie z tym radzisz?
- To w dużej mierze zasługa osób, które mnie otaczają. Rodziny, przyjaciół i współpracowników. Gdyby nie świetny zespół, który pracuje w redakcji National Geographic i gdyby nie tolerancja i wyrozumiałość zarówno moich współpracowników, jak i szefów, nie byłoby to w ogóle możliwe. Zawsze przed wyjazdem muszę przygotować pewne rzeczy na zapas, część prac wykonuję zdalnie, ale to wymaga od wszystkich dookoła sporego wysiłku, za który bardzo dziękuję. Teraz jest jeszcze Marysia, która stała się pępkiem mojego świata. Cała reszta odbywa się w dużej mierze kosztem snu. W tak zwanym między czasie muszę bowiem przygotować się fizycznie, znaleźć sponsorów, uzyskać pozwolenia, spakować się i w końcu wyjechać. To na pewno spore zamieszanie, ale jak się okazuje, czas jest gumką od majtek i można go rozciągać.
- Kochasz podróże – zwiedziłaś już niemal cały świat. W programie telewizyjnym „Misja Martyna” kilkakrotnie okrążyłaś kulę ziemską, odwiedzając m.in. Japonię, Kenię, RPA, Wenezuelę, Australię, Meksyk, Kambodżę. Czy jest jeszcze jakieś miejsce na Ziemi, o którym marzysz, a którego do tej pory nie widziałaś?
- Byłam na wszystkich kontynentach, w ponad 70 krajach, ale jest to ułamek z tego, co można zobaczyć, bo część krajów właściwie tylko musnęłam, dosłownie wjechałam do nich, pobyłam parę dni i musiałam podążać dalej. Trudno więc powiedzieć, że wszystkie miejsca, w których byłam, poznałam dogłębnie. Do wielu bardzo chciałabym jeszcze wrócić, poznawać je na spokojnie a nawet trochę w nich pomieszkać, tak, jak na przykład w RPA. Natomiast są takie miejsca, które szalenie mnie pociągają, a których nigdy nie odwiedziłam, choćby: Kuba, Nowa Zelandia czy Madagaskar. Wstyd się przyznać, ale nie znam np.: Rzymu. Przeleciałam przez niego parę razy i to wszystko. A marzy mi się espresso, wypite w wiecznym mieście na jednym z głównych placów.
- No właśnie, odwiedziłaś wiele egzotycznych krajów, a co z Europą?
- Wstyd się przyznać, ale Europę znam najsłabiej. Przez jakiś czas mieszkałam w Paryżu, znam dobrze Londyn. Niemcy zupełnie mnie nie pociągają, za to bardzo lubię Portugalię. Ale w optyce moich zainteresowań są raczej takie kraje, jak: Rumunia, Armenia czy Azerbejdżan, czyli kraje jeszcze mało odkryte, mniej popularne. Szukam bowiem czegoś innego, pociąga mnie przede wszystkim odmienność. W Paryżu, Londynie czy na ulicach Barcelony, czuję się jak u siebie, jestem w swoim rodzimym kręgu kulturowym i nic mnie nie zaskakuje. Wszędzie są te same sklepy, te same marki, identyczne stacje benzynowe i hipermarkety.
- A czy pamiętasz, od czego zaczęła się Twoja pasja podróżowania? Jak połknęłaś tego bakcyla, który Cię zainspirował do ciągłego wędrowania po świecie?
- Jeśli chciałabyś usłyszeć, że ma to na sumieniu któreś z moich rodziców, to niestety muszę cię rozczarować, bo oni w ogóle nie podróżują, a jeśli już ruszają w drogę, to raczej po Polsce i najlepiej samochodem. Rodzice nauczyli mnie jednak dużej otwartości na drugiego człowieka i dużej tolerancji. Ciekawość świata to jest to, co na pewno wyniosłam z domu, a podróże są tylko jej efektem. Podobnie jak wiele osób w Polsce, wychowywałam się na programach podróżniczych Toniego Halika i Elżbiety Dzikowskiej. Duży wpływ na moje wyobrażenie o świecie i o tym, co chciałabym robić i gdzie chciałabym podróżować miały również lektury z dzieciństwa, np. „W 80 dni dookoła świata” czy przygody Tomka na odległych kontynentach. Szalenie pobudzały moją wyobraźnię. I oczywiście magazyny z żółtą ramką – National Geographic, które przeglądałam jeszcze w angielskiej wersji językowej, nie do końca rozumiejąc tekst. Zdjęcia tam prezentowane zawsze zapierały dech w piersiach, aż chciało się sprawdzić, czy świat rzeczywiście tak wygląda. Ale tak naprawdę ta pasja do podróżowania rozwinęła się we mnie na dobre podczas rajdu Dakar. Pędząc przez afrykańskie kraje, nie miałam czasu w ogóle przyjrzeć się ludziom, zwyczajom i ten szalony pęd wyścigu pozostawił we mnie ogromne poczucie niedosytu. Ziarenko saharyjskiego piasku utkwiło w moim sercu i teraz już wiem, że moim przeznaczeniem jest bycie w drodze…
- Jesteś redaktorem naczelnym polskiej edycji National Geographic - jednego z najstarszych i najbardziej w świecie rozpoznawalnych magazynów prasowych. Jak do niego trafiłaś?
- Współpracowałam z Nationalem dużo wcześniej, przy okazji moich wypraw. National patronował moim podróżniczym projektom. Kilka razy zostałam zaproszona do tego, aby poprowadzić imprezy Nationala, co już uważałam za niebywały zaszczyt i nigdy w życiu nie przyszło mi przez myśl, że kiedyś zasiądę za biurkiem w redakcji tego, najbardziej chyba poczytnego na świecie, magazynu. W 2006 r., kiedy to stanęłam na Dachu Świata i zdobyłam Everest, pod zresztą patronatem polskiej edycji magazynu National Geographic, dostałam propozycję objęcia stanowiska redaktor naczelnej. Muszę przyznać, że długo się wahałam i w pierwszej chwili odmówiłam. Po pierwsze nie miałam doświadczenia na podobnym stanowisku w magazynach drukowanych. Do tej pory pracowałam w telewizji i pisałam tylko jako współpracownik do różnych magazynów, a stanowisko redaktor naczelnej, to przecież zupełnie co innego. Po drugie wiedziałam i nie myliłam się, że zawiadywanie magazynem, to w dużej mierze praca biurowa i moje życie ulegnie całkowitej zmianie. Kiedyś 8 miesięcy w roku bywałam poza domem, a teraz większość czasu spędzam w kraju. Wszystkie moje obecne eskapady są krótkie i planuję je tak, aby móc efektywnie pracować. Wydajemy dwa magazyny: National Geographic i National Geographic Traveler. Do tego jeszcze trzeba dodać wydania specjalne, Wielki Konkurs Fotograficzny itd. Obowiązków jest sporo i trochę mnie one na początku przerażały. Nawet podzieliłam się opinią, że żałuję, że ta propozycja nie przyszła za 10 lat. Czułam się za młoda, za mało doświadczona i niegotowa na takie wyzwanie. Ale prawda jest też taka, że drugi raz nikt mi tego stanowiska mógł już nie proponować. Podjęłam wyzwanie i podeszłam do tej pracy tak, jak do kolejnej mojej wyprawy, tyle, że tym razem palcem po mapie. Dla magazynu z żółtą ramką zdecydowałam się zmienić swoje życie i dzisiaj z perspektywy czasu myślę, że poszłam dobrą drogą. Praca w redakcji to wielka przygoda i bardzo ważna życiowa lekcja.
- Nie żałujesz?
- Nie można żałować, że pracuje się dla National Geographic. To magazyn dla ludzi ciekawych świata, to okno na świat. Jest dokładnie tym, o czym sama chciałabym czytać. Utożsamiam się z żółtą ramką, traktuję ją jak część siebie. To mój drugi dom.
- Jakie są plany National Geographic na przyszłość?
- Mam nadzieję, że numer jubileuszowy na 10-lecie polskiej edycji magazynu spełnił oczekiwania czytelników, choć trudno jest w dzisiejszych czasach wymyśleć coś zaskakującego i wyjątkowego, zwłaszcza wtedy, gdy specyfiką magazynu jest prezentowanie unikalnych materiałów. Przykładaliśmy ogromną wagę do tworzenia tego numeru. Część publikowanych w nim materiałów, jak chociażby fotografie Tomka Tomaszewskiego, to efekt kilkumiesięcznej pracy. Kładziemy teraz duży nacisk na jak największą liczbę polskich tekstów. Dostrzegamy też konieczność skracania artykułów, choć zawsze szczyciliśmy się tym, że nie są one powierzchowne. Przyszły rok zapowiada się szalenie interesująco, choć największe zmiany zachodzą w naszym najmłodszym dziecku, Travelerze, które rozwija się wprost nieprawdopodobnie. Sprzedaż ostatnich numerów skoczyła pionowo w górę, co w dobie kryzysu i na dzisiejszym rynku jest trudne do osiągnięcia. To zainteresowanie naszym magazynem traktujemy, jako dowód uznania naszych czytelników. Cieszę się również, że nasza nowa strona internetowa rozwija się równie dynamicznie, a w naszej sekcji BLOGów odkrywamy coraz to nowe talenty – to medium doskonale uzupełnia magazyn, który, jak wiemy, ma ograniczoną formę.
- Na naszej stronie internetowej po ogłoszeniu wyników Wielkiego Konkursu Fotograficznego wybuchła gorąca dyskusja. Czy w tym roku wybór był prosty? Są zarzuty, że w ciągu jednego dnia nie da się wybrać tego jednego jedynego zdjęcia.
- Świadczy to tylko o tym, że nie wszyscy zdają sobie sprawę, jak dokładnie odbywa się selekcja zdjęć. A jest to ogromna machina i wybór przebiega etapami. Niemożliwością byłoby obejrzenie 70 tysięcy zdjęć w ciągu jednego dnia. Przychodzą one do redakcji sukcesywnie i od razu przechodzą sito jakościowe. Tomek Tomaszewski, który jest przewodniczącym jury i naszym generalnym konsultantem, osobiście obejrzał wszystkie fotoreportaże i wszystkie zdjęcia z kategorii ludzie. Wybór zdjęć w takim konkursie to ogromna odpowiedzialność. Do ostatecznej selekcji zakwalifikowano 1500 fotografii, które oglądaliśmy już wspólnie podczas ostatniego dnia. Robiliśmy to przez 12 godzin bez przerwy, a podczas obrad toczyły się gorące dyskusje.
- Czy jury było zgodne w swych ocenach?
- Absolutnie nie. Tylko czasami zdarza się sytuacja, że pojawia się jakieś zdjęcie, co do którego nikt nie ma wątpliwości i decyzja zapada jednogłośnie. Problem polega na tym, że do ścisłej czołówki trafiają naprawdę dobre zdjęcia i praktycznie każde z nich mogłoby zająć miejsce w jakimś konkursie fotograficznym. A więc spośród dobrych fotografii należy wybrać tę jedną jedyną. W tym roku obrady przebiegały bardzo burzliwie i byliśmy podzieleni w naszych opiniach. Każdy z nas reprezentował inny punkt widzenia i dzięki temu udało nam się uzyskać dość obiektywną ocenę. A byli wśród nas: Tomek Tomaszewski, który specjalizuje się w reportażu i zdjęciach ludzi, a jest znakomity w ocenie dobrego fotografowania pogłębionych problemów i historii, Tomek Sikora, który ma doświadczenie w fotografii komercyjnej i jest szanowany zarówno w Polsce jak i na świecie, Grzegorz Lechniewski, który należy w tej chwili do najlepszych fotografików przyrody w Polsce, Piotr Andrews, fotograf Reutersa, który jest fotoreporterem wojennym i robi wiele zdjęć o charakterze adventure, zdjęć akcji, a także specjalizuje się w fotografii podwodnej i ekstremalnej, ja i Wojtek Franus, szef naszego działu graficznego, przez którego ręce, a właściwie oko, przechodzi tysiące fotografii, i który jest osobą obdarzoną dużym smakiem, wyczuciem i wie, jaki poziom National Geographic powinno reprezentować. To było naprawdę świetne jury, bardzo podzielone w opiniach. Uważam, że dzięki temu ocena zdjęć mogła być obiektywna. Problem, z którym musieliśmy się borykać, to ingerencje autorów zdjęć w fotoshopie i takie zdjęcia staraliśmy się od razu eliminować. Ostatecznie wygrał fotoreportaż, który opowiada pewną ponadczasową historię. Opisuje kondycję człowieka w XXI wieku i to nie tylko w Japonii, ale na całym świecie. To symboliczna wręcz historia o mężczyźnie, który zaharowuje się na śmierć i dla którego praca staje się sensem, a nie środkiem do życia. Dobra fotografia to nie tylko jakoś, ale też wysiłek, do którego nas zmusza, refleksja, którą wywołuje, to zdjęcie, które przykuwa uwagę i pozostaje w pamięci. Takie właśnie było nasze tegoroczne Grand Prix.
- Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała: Agnieszka Budo